To dobra wiadomość, choć najlepsza byłaby informacja o wyprowadzeniu religii ze szkół tam, skąd przyszła, czyli do przykościelnych sal katechetycznych. Jeśli rodzice naprawdę chcą szkodzić swoim dzieciom, indoktrynując je religijnie i narażając na kontakty z katechetami (...opowiadała dzieciom, jak to jednej pani, która przyjęła komunię bez spowiedzi, z ust buchnęła krew po zetknięciu z hostią, źródło) to trudno, mają do tego prawo, które zapewnia im konstytucja. Nie ma jednak powodów, aby w tym procederze uczestniczyła szkoła publiczna, która powinna kształcić i wychowywać, a nie wpajać wiarę w baśnie, cuda, zabobony i propagować religijną, aspołeczną moralność, zaostrzającą podziały między ludźmi i generującą konflikty społeczne.
Na razie nie widać jednak szans na to, aby polskie szkoły przestały oferować uczniom cotygodniowe lekcje „miłości bliźniego” i dlatego cieszy każda informacja o tym, że sami uczniowie postanawiają lepiej wykorzystać czas, który do tej pory tracili na tych zajęciach. Z Onetowego tekstu nie wynika, jaką skalę ma to zjawisko, na razie nie jest chyba powszechne, ale można oczekiwać, że się nasili. A to dlatego, że wliczanie oceny z religii do średniej niektórzy katecheci wykorzystują w ten sposób, że zwiększają wymagania, czyli dokręcają ideologiczną śrubę, co może wywołać reakcje obronne. Onet cytuje krakowski „Dziennik Polski”: Uczniowie żalili się nam wówczas, że aby mieć lepszą ocenę na świadectwie, muszą „zaliczyć” wszystkie majówki, drogę krzyżową, wszystkie pierwsze piątki miesiąca, brać udział w scholi i oazie, a chłopcy muszą być ministrantami.
No i bardzo dobrze, tylko przyklasnąć. Jeśli takie obyczaje zapanują w każdej polskiej szkole, to coraz więcej uczniów (lub ich rodziców, jeśli to oni podejmują decyzje) będzie sobie przypominać, że religia nie jest przedmiotem obowiązkowym. A średnią ocen można podnieść, wykorzystując odzyskany czas na naukę przedmiotów naprawdę pożytecznych.
Komentarze