Sławomir Zatwardnicki Sławomir Zatwardnicki
538
BLOG

Przeklęta Pani Demia

Sławomir Zatwardnicki Sławomir Zatwardnicki Koronawirus Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Znajomi opowiedzieli mi interesującą historyjkę z życia rodzinnego wziętą. Pani Demia zaczęła straszyć chorobą bodaj w marcu zeszłego roku. Była to kobieta w nieco już przywiędłym kwiecie wieku, jakoś koło siedemdziesiątki. Osobowość miała nieco despotyczną, co zresztą z czasem się jeszcze pogłębiło. W każdym razie – opowiadali przyjaciele – latami przyzwyczaiła całą rodzinę do tego, że wszyscy chodzili wokół niej na paluszkach. Ani głowa domu, ani szyja nie rządziły – jeno pępek świata rodzinnego, babcia Demia. Nic dziwnego, że gdy pojawiły się symptomy choroby – nie, nie u babci, ale gdzieś na mieście – wzrok wszystkich domowników skierował się ku leżącej w pościeli. A radary uszu, poruszane nerwowym tikiem, chwytały każde słowo wypowiadane szeptem, a zagłuszane głośnym kaszlem wstrząsającym jej bladym ciałem. To znaczy ona sama kaszlała jedynie potencjalnie, ale nausznie ich przekonywała, do czego dojść może, gdy nie okażą jej posłuszeństwa. Ktoś mógłby pomyśleć, że to hipochondryczne przejawy, ale nie – była belferka wiedziała, jak skutecznie przekonać innych do swoich racji. A przekonani – wizualizowali sobie tragedię.

Sąsiedzi powiadali, że to jakiś nowy przypadek wirusa, bardziej od innych śmiertelny, krążyć zaczął jak lew po mieście i nieproszony pukać do domów. Pani Demia oznajmiła zatem wszystkim członkom rodziny, żeby zasiedli w odległości nie mniejszej niż 2,0 m od niej. Zgromadzeni wokół jej białego tronu wysłuchali czegoś w rodzaju prośby czy raczej „propozycji nie do odrzucenia”. Przedstawione im warunki „nowej normalności” rodzinnej przyjęli bez sprzeciwu, bo też, po prawdzie, wydało im się, że wymagania są na ten niepewny czas rozsądne. Chodziło o to, żeby zminimalizować ryzyko przez pewien okres i przygotować się na przyszłość. Syn i zięciowa odtąd mieli pracować z domu, zdalnie, z pomieszczenia, które do tej pory pełniło funkcję kuchni. Bo kuchnię zamknięto – założono bez zbędnych badań, że gastronomia jest największym rozsadnikiem zarazy. W pokoju dzieci, też zdalnie, w skupionym zgarbieniu ogrywały kolegów w gierki w czasie lekcji. Oszczędności ze skarpety – a skarpety miała wełniane, solidne, w przeciwieństwie do cerowanego budżetu – poszły na dofinansowanie laptopów. Trzeba też było zmienić operatora sieci internetowej, bo dotychczasowy okazał się za słaby, by obsługiwać hurtowe wideokonferencje.

Mamiła ich, że to tymczasowa sytuacja. W sumie zrozumiałe, pokiwali głowami uczestnicy rodzinnej konferencji Pani Demii w pierwszym odruchu warunkowym. Ale trudno usprawiedliwić fakt, że nie podniesiono żadnych wątpliwości w następnym miesiącach, gdy co kilka dni stawiali się karnie, by wysłuchać kolejnego poruszającego, choć wypowiadanego beznamiętnym tonem, przemówienia. Sytuacja okazała się trwać do „świętego Nigdego”. Można byłoby westchnąć modlitwą do Nigdego, gdyby nie to, że Pani Demia rządziła również proboszczem parafii, który na jej życzenie zamknął kościół, a razem z tym ikonę pisaną ku czci tego równego apostołom świętego. Ksiądz dobrodziej, co serce miał gołębie, a rozumu co gołąb naptał, został przekonany, że jest chrześcijańskim obowiązkiem dbać o zdrowie ciała w sytuacjach wyjątkowych jak ta – nawet kosztem starania o duszę. Bo, pojęli lekcję Demii, w przejściowym stanie wyższej konieczności wszystkie chwyty są dozwolone, byle nie paść w objęcia śmiertelnego wirusa.

Po pewnym czasie zaczęły się zdarzać jednak wpadki-wypadki. A to ktoś ośmielił się podnieść jedną lub dwie brwi, gdy zamykała kolejne ledwo tlące się aktywności rodzinne. Ona wtedy też unosiła brew, a sucha ręka zaciskała się wymownie na skarpecie. A to, pewnego dnia, nie znający życia nastolatek przyszedł z laptopem, by staruszce zaprezentować przygotowany przez Warsaw Enterprise Institute licznik strat lockdownowych. Wymierzyła wtedy w niego swój kościsty palec – aż ciarki szły po plecach, a wyrzuty po sumieniu – i już było wiadomo, że życie ludzkie nie ma ceny. Trzeba ratować każde zagrożone istnienie, a kto nie ratuje, ten bez serca. Tak się jakoś złożyło, że akurat wtedy synowi pani Demii, co to mógł być głową domu, gdyby nie mamuśka, zaczęła szwankować pikawa. Myślał nawet o wizycie u kardiologa, ale akurat szpital przemianowano na jednoimienny i znów trzeba było się pokłonić (zdalnie) z wizytą świętemu Nigdemu. Nie dało jej to do myślenia, a przynajmniej nie dała tego po sobie poznać. Może zresztą współuzależniony syn nie przyznał się do dolegliwości?

Czy naprawdę nie zdawała sobie sprawy, co dzieje się obok w pokoju, czy tylko udawała, że nie widzi wnuków całymi dniami? Jej mimo wszystko sprawny jeszcze umysł, choć zdeprawowany, mógł przecież wydedukować, że ta cała nauka to pic na wodę, fotomontaż i demontaż dojrzewającej psychiki nastolatków przyspawanych do komputerów. Tak, musiała być tego świadoma, skoro na karteczce zapisała numer telefonu do MOPS-owego psychologa od wyciągania dzieci z cyber-uzależnień. Ale już o ortopedzie nie było mowy – może dlatego, że wnukowie stawali przed nią na baczność, zapominając przez chwilę o łupiącym ich kręgosłupie. Znać, że całkiem świadomie postawiła swoje zdrowie ponad wszystko, włącznie z tymi, którzy rok w rok darowali jej laurki i całusy na Dzień Babci. Nie żeby nic dla nich nie zrobiła, owszem zadbała, żeby poziom egzaminów maturalnych obniżyć do poziomu bliższego jeszcze niż do tej pory dna.

Że też nie trafił jej szlag od tych ciągłych szantaży emocjonalnych, które urządzała po kolei wszystkim domownikom! Najgórniejsze z górnych „C” uniosło się w jej czterech ścianach wtedy, gdy urządzono nielegalne zgromadzenie w piwnicy przemianowanej na siłownię. Podobno tatuś – ten pantofel nie do końca jeszcze widać zdeptany – przemycił był tam razem z sąsiadem sprzęt do ćwiczeń. Nie dość tego, to jeszcze obok postawili wannę z hydromasażem, co słuszne oburzenie Pani Demii uznało za budowę miniaturowego, ale jednak aquaparku. Słów brakło staruszce za to wtedy, gdy młodzi zebrali się razem ze swoimi równieśnikami nie, jak przystało, wirtualnie, ale całkiem staromodnie, „na żywca”, na torze saneczkowym na osiedlowej górce. Ktoś nawet doniósł babci, że potem wszyscy razem jak jeden mąż z jednego termosu pili jedną gorącą herbatę na jednym schodku prowadzącym do pubu zamkniętego na cztery plomby pani Demii (a zęby miała spróchniałe, bo wizyta u dentysty swoim niebezpieczeństwem przewyższała ewentualne korzyści z leczenia stomatologicznego).

Od czasu do czasu roiła mrzonki o powrocie do „życia sprzed”. Już-już widziała światełko w tunelu. Odbijało się ono od igły szczepiennej, ale potem nieco gasło, ilekroć okazywało się, że producenci redukowali dostawy, i trzeba było szczepić od nowa, gdy starą mutację wirusa zastępowała wersja zmutowana. Bujała tak nastrojami społeczności rodzinnej jak wańką-wstańką. Sama ciągle znajdowała się w tej grupie, od której szczepienia zaczynano wraz z każdą kolejną falą. Dla zredukowania niebezpieczeństwa szczepiła się sama. Ramię miała już, narkomanka jedna, pokłute niemal miejsce w miejsce. Ale dłoń wciąż ta sama: koścista, z chudymi kośćmi paliczkowymi oddzielonymi zgrubieniem przypominającym węzeł gordyjski. Anatomię jej nieprawej dłoni mieli wykutą na celująco. Do dziś w koszmarach sennych widzą jej wskazujący na nich palec.

Napisałem, że do dziś widzą? No tak, bo przecież w końcu umarła. Ale żeby było jasne, nie z powodu wirusa odeszła, lecz tradycyjnie, na niezdiagnozowany wcześniej nowotwór. Dołączyła do tych siedemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi, którzy odeszli zeszłego roku z tego powodu, że odmówiła im leczenia. Wcześniej zdążyła jeszcze pochować syna, który niezgodnie z planem tłumienia zarazy kopnął w kalendarz (serce, panie dziejku, serce). Tyle że nie uczestniczyła w pogrzebie, żeby, jak mówiła, nie narażać innych (o sobie nie wspomniała) na zakażenie wirusem. Choć przecież wcześniej z miną chirurga-stoika zadekretowała nowe wytyczne maseczkowe, bo poprzednie były jedynie „niemal” stuprocentowo pewne, a te nowsze „niemalniej” stuprocentowo skuteczne (w zanadrzu miała jeszcze „najniemalniejsze”, ale nie zdążyła ich wdrożyć w życie). Zmarły potomek pani Demii odszedł w pokoju albo w kuchni, w sumie niewielka różnica.

Najciekawsze jest jednak, co stało się z babcią po tym, jak przekroczyła próg wieczności. Ludziska mawiają, że przywitał ją święty Nigdy i z miną grabarza dusz odprowadził na sąd. Ku zdumieniu pani Demii, zapadł niekorzystny dla niej wyrok. Bez możliwości odwołania. Przeklęta! Liczy teraz, ile diabłów mieści się na główce igły.

Sławomir Zatwardnicki

Tekst ukazał się pierwotnie w „Kurierze Wnet” (2021) nr 81

Teolog, publicysta, autor wielu artykułów oraz dwudziestu książek; ostatnio wydał: Maryja. Dlaczego nie?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości