Źródło zdjęcia: strona wydawcy
Źródło zdjęcia: strona wydawcy
Sławomir Zatwardnicki Sławomir Zatwardnicki
236
BLOG

Horubały pomylenie szczerości z prawdą

Sławomir Zatwardnicki Sławomir Zatwardnicki Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Pisuję jedynie recenzje książek, które przeczytałem od deski do deski. Od tej reguły właśnie czynię wyjątek. Wdowę smoleńską albo niefart przeczytałem tylko do połowy, resztę jedynie przewertowałem. 115 stron Andrzeja Horubały wystarczy, żeby toporną konstrukcję niniejszej recenzji zmontować z jednej tylko deski. Z ryzykiem, że cała konstrukcja się zawali, jeśli druga część miałaby istotnie przebudować całość. Korzystam z prawa charytatywnie działającego recenzenta – wolno mi wycofać się z lektury w dowolnym momencie, jeśli bilans osobistych zysków i strat wychodzi na moją niekorzyść.

Piszę to ja, który potrafiłem wchodzić do saloników sprzedaży prasy tylko po to, żeby z numeru „Do rzeczy” wyłowić właśnie tekst zastępcy naczelnego i przeczytać bez konieczności wydawania mamony na całość. Ja, Jarząbek, który dziewięć lat temu popełniłem laurkową recenzję książki Żeby Polska była sexy, w której dowodziłem, że w istocie Horubałowe recenzje to nie tyle recenzje, co miniarcydzieła literackie. Mały cytat, żeby nie być gołosłownym:

Bo są niby recenzje Horubały czymś zdecydowanie więcej niż tylko recenzjami; w gruncie rzeczy to miniatury literackie, perełki rzucane wcześniej przed wieprze czytelników gazet czy internetowych portali. Interesujące treściowo, podparte solidną wiedzą, fascynujące w warstwie językowej. Uwodzą, jak, powiedzmy, lektura Stanisława Czycza, a przecież pozbawione są neurotyczności tamtego, czarują pięknem stylistycznym, jak, dajmy na to, teksty krytyka Tomasza Burka, a przecież są znacznie nowocześniejsze i dynamiczniejsze od tamtych.

Dlaczego zatem tym razem Horubała, choć i w tej publikacji uwodzi literacko i wciąga w lekturę, okazał się dla mnie ostatecznie odpychający? Bo się był sam zdemitologizował. Ja, głupi, dawałem się latami nabierać, a teraz chciałbym zrzucić winę na autora, że świadomie mnie latami oszukiwał. Wydawało mi się, ba! wprost to sugerowałem w swojej mało trzeźwej pobożności, że – znów autocytat z poprzedniej recenzji – „Horubała jest chrześcijaninem, i jak gdyby naśladując wcielenie Boga, który staje się jednym z nas, inkarnuje się w doświadczenia, które z pozoru powinny być obce mężowi jednej żony i ojcu ośmiorga dzieci”. Szedłem wtedy za nim w przekonaniu, że ta droga wiedzie w dwie strony: schodzimy do świata, by zaraz ten świat podnieść do świata innego. Nie możemy co prawda powiedzieć tego wprost, ale przecież – literacko-publicystyczne mrugnięcie okiem – przyszliśmy państwa nawracać.

Aż tu nagle okazało się, że nie o śmiertelnie poważne gierki literackie tu chodzi, ale o szczerość. Tak przyznawał się do tego sam autor w jednym z facebookowych wpisów:

Zrobiłem sobie zaawansowany eksperyment ze szczerością. Piszę w pewnym momencie, wspominając program „System 09” i rekonstruowanie Sierpnia ’80 przez młodziutkiego Michała Łuczewskiego, byśmy się zastanowili, „jak by to było, gdybyśmy nagle pewnego dnia zaczęli mówić prawdę”. No to właśnie ja podjąłem taką bezczelną próbę. Rezultatem jest „Wdowa smoleńska albo niefart”. Oczywiście sporo tu gier literackich, ale sporo też nieosłanianej niczym szczerości.

Ten klucz znajduje się zresztą również w samej książce, choć dopiero na s. 221: „Mój zachwyt młodym Michałem Łuczewskim, gdy te dziesięć lat temu, w naszym programie rekonstruując Sierpień ’80, zaproponował, by zastanowić się, jak by to było, gdybyśmy nagle pewnego dnia zaczęli mówić prawdę”. Z początku myślałem, że chodzi jedynie o nową wolność wypowiedzi, bez konieczności dostosowywania się do linii redakcyjnej. Książka rzeczywiście rozpoczyna się od zerwanej współpracy z tygodnikiem Lisickiego. Ale szybko się okazuje, że chodzi o coś więcej, że naprawdę autor, zgodnie z okładkowym zapewnieniem, „szuka ocalenia w nowej szczerości”, że książka jest „ekshibicjonistyczna”, któremu to stwierdzeniu dodatkowej wagi dodaje publikowane w internecie niepoważne zdjęcie Horubały rozchylającego płaszcz w parku.

Ja, jak się okazuje zwolennik prawdy jedynie w teorii, chciałbym być okłamywany dalej. Wolałbym czytać Wdowę jako kolejny literacki zabieg, roić sobie jak dawniej, że prawdziwy Horubała jest inny niż Horubała, że szczery Horubała musi przebierać się w Horubałę literackiego, językiem tego świata wypowiadać rzeczy nie z tego świata, jak powiedzmy ojciec, który szuka wspólnego języka z własnymi dziećmi, żeby tonem niekaznodziejskim przekazać im wszystko, co ważne. Albo właśnie – tak, nie bójmy się wrócić do utraconej patetyczności – jak Ojciec niebiański posyłający Syna, by ten wcielając się ratował ludzkość.

Horubała okazuje się jednak nie przypominać ani Ojca, ani ojca. Nie ma tu ani Wcielenia, ani wcielenia. Może więc chociaż aggiornamento rozumiane zgodnie z tzw. duchem czy raczej widmem soboru? Również nie to. Nie chodzi o opakowanie ważnych treści w szeleszczący papierek z tego świata, rzecz w tym, że Horubała ten świat nosi w sobie. On sam jest wcieleniem świata w samego siebie. Perwersyjne wcielenie, podobnie jak perwersyjna jest szczerość odbrązowionego autora. Dlaczego perwersyjna? Bo Horubała miesza prawdę z tym wszystkim, co znalazł na sumieniu i wątrobie. Zamiast prawdy na oczach czytelnika dokonuje autooperacji szczerego wywlekania wewnętrznych flaków myślowo-uczuciowych, dodatkowo podlanych sosem wydzielin zewnętrznych powstałych po „parzeniu się”. (Hurra, i katolicy potrafią pisać o takich rzeczach bezpruderyjnie – zaraz dopowie pewnie jakiś pożyteczny idiota). Jawi się nasz autor jako „swój chłop”, skraca dystans do minimum, dopuszczając również w te rejony, w które czytelnik nie chciałby wkraczać; scena z podpatrzoną w łazience żoną niech będzie tutaj symboliczna. Z wciągającej lektury wychodzi się z wrażeniem, jakby się Horubałę poznało bezczelnie, nieproporcjonalnie do prawa do tak bliskiego kontaktu.

Przywołajmy jeden tylko epizod na potwierdzenie pomylonej szczerości. Podpijający whiskey bohater powieści, czy raczej Horubała wcielony w bohatera, w podróży pociągiem prowadzi ni to z sobą, ni to z Bogiem dyskurs. Złorzeczy Temu, który miałby nosić „w swoim kołczanie całe naręcze przeróżnych nowotworów, wylewów, seps”, ciskanych z zazdrości o namiętną miłość Andrzeja i Agnieszki. Cienkie to, i choćby nie wiem, jakich zabiegów literackich tutaj się imać, pozostaje wrażenie, jakby słuchało się wywodów zbuntowanego nastolatka. Ani to wiara, ani ateizm, raczej odbicie ni to psa-ni wydry współczesnego świata. Zwykła relacja z pola boju, który zawsze toczy się na poziomie ludzkiej duszy. A przecież daleko tej szczerości od prawdy, która domagałaby się jednak wyciągnięcia jakichś wniosków, opowiedzenia się po którejś ze stron podzielonego siebie, wyboru ostatecznego dokonanego już nie na bazie niepokalanej dziecięcości, za to z solidną apologią.

Jeśli Kohelet pisał, że jest „czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia” (Koh 3, 7), to Horubała pozostaje rozdarty, bo mówi o tym, o czym trzeba było jeszcze milczeć. Nie twierdzę, że Horubała nie jest szczery w ekshibicjonizmie, utrzymuję jednak, że nie o „take prawde walczylem”. Interesowałoby mnie raczej to, co Horubała uczyni z tym Horubałą znalezionym w sobie. Co z tym schizofrenicznym rozdwojeniem (w sobie, nawet jeśli rozpisane jest to na siebie i małżonkę) na patetyczność i sarkazm, uczuciowość i anoreksję emocjonalną, wiarę i niewiarę, posłuszeństwo i bunt – które każdy z nas być może nosi w sobie? Poprzestać na tym poziomie wewnętrznego dyskursu oraz szamotaniny pokus to pomylić prawdę ze szczerością. Jeśli jednak prawdy nie ma bez szczerości, to przecież sama szczerość nie jest jeszcze prawdą. Więcej: bez prawdy można chyba mówić jedynie o zakłamanej szczerości. Kto da wiarę temu, że jedynie szczerość miałaby być cnotą bez cienia występku?

Stawiam tezę, że Horubała zaryzykował i zbyt mocno dopuścił do siebie – w siebie – świat rozpaczliwie potrzebujący odkupienia i jednocześnie to odkupienie odrzucający. Jeśli jest tu jakaś szczerość, to jedynie szczerość wołająca o zbawienie. Oby okazało się prawdą, że nawet perwersyjna tęsknota za Zbawcą jest prawdziwa.

Sławomir Zatwardnicki

A. Horubała, Wdowa smoleńska albo niefart, Wydawnictwo Nowej Konfederacji, Warszawa 2021, s. 229.

Tekst ukazał się pierwotnie w „Kurierze Wnet” (2021) nr 83

Źródło zdjęcia: strona wydawcy

Teolog, publicysta, autor wielu artykułów oraz dwudziestu książek; ostatnio wydał: Maryja. Dlaczego nie?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura