#prawo cytatu_Sean Penn jako Cheyenne
#prawo cytatu_Sean Penn jako Cheyenne
Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
128
BLOG

Janie Piórro graj, kręć filmy, ale więcej nie pisz

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Kultura Obserwuj notkę 14
Z tak niedobrą prozą dawno już nie miałem do czynienia, gdyż z zasady unikam kontaktu ze złą literaturą. Rzecz jednak w tym, że powieść Seana Penna nie jest zwykłym czytadłem podróżnym, lecz czymś, co stroi się w piórka wybitnej prozy postmodernistycznej. Powiedzmy, okolice „Wady ukrytej” Pynchona albo coś w tym guście. Tyle że ideowo zaangażowana, rekomendowana przez Salmana Rushdiego i wydana u nas przez krakowskie WL.

Trudno zrozumieć, dlaczego aktor, producent, scenarzysta i reżyser, który ma na swym koncie udział w naprawdę wielu przedsięwzięciach filmowych, w tym sporo wartościowych dokonań oraz niewątpliwie znaczących ról, bierze się jeszcze za pisanie powieści. Głód sławy? Przekonanie o renesansowym charakterze posiadanych talentów? Ciekawość innej sfery dokonań artystycznych? Poczucie niespełnienia? 

Niedosytu odczuwać nie powinien: Penn otrzymał bowiem dwa Oscary za role pierwszoplanowe (Rzeka tajemnic, 2003; Obywatel Milk, 2008), kilka nominacji do nagrody Akademii oraz wiele innych nagród; ma za sobą współpracę ze znaczącymi reżyserami, jak m.in. John Schlesinger, Brian de Palma, Gus Van Sant, Terrence Malick czy Clint Eastwood. Jest po trzech rozwodach: Madonna wytrzymała z nim pięć lat, Robin Wright, z którą ma dwoje dzieci – całe czternaście, ale młodziutka Australijka Leila George już tylko dwa lata. 

Naprawdę niezły aktor…  

Niewysoki, jak na kanony współczesnej Ameryki (173 cm), w młodości wyglądał raczej chłystkowato. W kilku obrazach potrafił jednak przekuć tę cechę w istotny walor kreowanych postaci, często irytujących i budzących raczej odrazę niż sympatię (Sokół i koka, 1985; Ofiary wojny, 1989; Życie Carlita, 1993). Duża plastyczność fizjonomii, podatność na zabiegi charakteryzatorów oraz wysoka emocjonalność, niekiedy granicząca z histerią, bywały warsztatowym atutem Seana Penna, przydając wiarygodności granym przez niego postaciom, takim jak choćby gangster Jimmy Markum (Rzeka tajemnic, w reżyserii Clinta Eastwooda) czy Cheyenne (Wszystkie odloty Cheyenne’a, w reżyserii Paola Sorrentina). 

Nie wszystkie produkcje, w jakich brał udział, należały do wybitnych, zdarzały się filmy apelujące do gustów poślednich, by nie rzec wprost: tandetnych. Ale generalnie Penn długo trzymał poziom. Coś zaczęło się psuć w nowym stuleciu, po Oscarach i rozwodzie z Robin Wright, która była pewnie czymś najlepszym, co mu się w życiu trafiło… 

…z misją zbawiania świata 

Po czterdziestce aktor najwyraźniej nabrał pewności siebie, co zasadniczo bywa cechą pożądaną i pozytywną, przynajmniej dopóki nie przekształci się w usilne przekonanie, że człowiek zna się już na wszystkim i lepiej od innych wie, jak urządzić świat. 

Urodzony w roku 1960 w Santa Monica, w Kalifornii, Sean Penn zarówno z racji swego pochodzenia, jak i ze względu na działalność w przemyśle filmowym hołdował od zawsze poglądom raczej liberalno-lewicowym niż konserwatywnym. Pół biedy, dopóki to socjalizujące  widzenie świata kojarzyło się głównie ze szlachetnie brzmiącymi deklaracjami o charakterze czysto aksjologicznym, dopóki stanowiło jedynie formę opowiedzenia się po stronie biednych, uciśnionych, wydziedziczonych czy wreszcie  dyskryminowanych, cokolwiek miałoby to znaczyć! Gorzej, gdy takie mylne wzruszenia naiwnej młodości przesunęły się już do sfery polityki oraz sprawczości… 

Wiadomo że ktoś taki jak Sean Penn będzie wspierał Demokratów, a nie Republikanów, tu zaskoczeń wielkich być nie może. Kłopoty zaczną się wtedy, gdy zechce swój niewątpliwy talent aktorski czy szerzej: swe możliwości działania w przemyśle filmowym oddać na służbę politykom. Gdy ruszy do ogarniętych wojnami Iraku czy na Ukrainę szerzyć pokój albo wyprodukuje hagiograficzny dokument filmowy o Wołodymirze Zełenskim. Ewentualnie, gdy wymusi na całej ekipie produkującej Gaslit (2022), chętnie dziś oglądany miniserial o aferze Watergate, przyjęcie nie dość przetestowanych, więc ryzykownych, a jak dziś już wiadomo, raczej szkodliwych niż pomocnych preparatów mRNA, zwanych szczepionkami przeciwko CoViD-19. Wtedy objawił się niczym klasyczny Wołodia-dyktatorek. 

Jan Piórro robi nie swoje    

W drugiej połowie minionej dekady Sean Penn napisał i wydał swą debiutancką powieść, w polskim przekładzie Bob Honey robi swoje, która została opublikowana w roku 2019 przez krakowskie Wydawnictwo Literackie. Kupiłem ją  niedawno po mocno zniżonej cenie i wcale nie dziwię się tej obniżce, gdyż ów wytwór amerykańskiego aktora trudno się czyta, a chyba jeszcze trudniej interpretuje. 

Nazwana powieścią, ładnie wydana w twardej oprawie, opatrzona mottami, dedykacjami, podziękowaniami i przypisami (pochodzącymi zresztą od autora) oraz rodzajem kuszących do lektury miniblurbów proza Penna składa się z dwóch części. Opatrzono je zresztą dwiema odrębnymi notkami copyrightowymi, opiewającymi na lata 2016 oraz 2018, które zapewne odnoszą się do czasu powstania obu części i są powiązane z jakimś, sądząc z nazwy, podmiotem branży filmowej.  

Zapis składa się z mocno odlotowych scenek, które – od wielkiej biedy – można by uznać za wstępny szkic do tzw. treatmentu, czyli pogłębionego streszczenia fabuły planowanego filmu, zarysowania jego koncepcji, przedstawienia sylwetek postaci i wskazania na inne szczegóły istotne dla tego projektu. Tych zarysowanych scenek jest ledwie kilka, natomiast sporą część zapisu stanowią różne odautorskie dywagacje, deliberacje, konstatacje, perseweracje i koncepty, które składają się z grubsza na ogólną teorię wszystkiego, co dziś dzieje się z Ameryką, czyli Stanami (wciąż jeszcze) Zjednoczonymi. 

Kontemplacja marmuru jako odmiana techniki medytacyjnej czy precyzyjna analiza struktury kompozycji Obój Gabriela i/lub tekstów utworów muzycznych niejakiego Phila Ochsa (takiego proto-Dylana), przemieszane z intelektualnymi rewelacjami w rodzaju CZŁOWIEK TO MARKA, czy namysłem nad perfidią republikańskich władz USA. Nieczytelne? Tak. Pretensjonalne? Owszem. Tyle że ów dziwaczny cocktail o smaku mlecznego szejka z amerykańskiej sieci gastronomii-na-chybcika w swym językowym kształcie imituje (niestety!) prozę Thomasa Pynchona, wybitnego amerykańskiego postmodernisty. 

Pogłębiając turbulencje współczesności  

I właśnie to chyba najgorsze, że owe niechlujne myślowo, pozornie skomplikowane i bogate w treści bazgroły Jana Piórro, w najlepszym razie stanowiące zarys fabuły polityczno-awanturniczego thrillera klasy C, za sprawą swego czysto zewnętrznego wyglądu mogą się kojarzyć nie dość ukwalifikowanym czytelnikom z prozą autora Tęczy grawitacji czy Wady ukrytej

Odbieram to zresztą jako wyjątkową złośliwość losu, gdyż o ile Jerzy Jarniewicz trafnie nazwał Pynchona mistrzem czytania chaosu, o tyle debiutancka powieść Penna znakomicie jeszcze ten straszny bałagan amerykańskiej rzeczywistości potęguje. Esencja jednej z rekomendacji na okładce polskiego wydania brzmi zresztą: Niesamowite, szalone i chaotyczne. Przebieg fabularny? Samo następstwo zdarzeń niełatwo zrekonstruować, a żeby do tego uzasadnić wątki poboczne, nadać sens relacjom Boba Honeya lub pokazać jego powieściowe rośnięcie, czyli egzystencjalne karlenie… Zajęcie chyba dla nadinterpretatora. 

A przecież Sean Penn miał ambicję zdiagnozowania stanu cywilizacji oraz wskazania terapii dla chorej Ameryki, ba, dla świata. I zamierzał  to osiągnąć, halucynując, surrealizując, puszczając wodze zlewaczałej wyobraźni. Z typowym dla lewicy panaceum: seks, dragi i klimatyzm! Do tego warto dodać naukowość, która znakomicie szeroką, wygodną niczym autostrada drogę do współczesnego piekła wybrukuje dobrymi chęciami, czego wszakże nasz wice-Pynchon zupełnie nie dostrzega. 

Ochy i achy, z karczkiem! 

Co mamy? Nadmiar słów w zdaniach, nadmiar określeń w opisach, nadmiar wysoce specjalistycznej terminologii, pojawiającej się od czasu do czasu, gdy fabuła ledwo zipie, a czytelnik traci oddech, mierząc się z produkcją literacką naszego rozwibrowanego autora. Tak jak kapłani egipscy chcieli zapanować nad ludem dzięki posiadanej wiedzy astronomicznej, tak Sean Penn walczy o zdobycie posłuchu (bo raczej nie poczytności), posługując się wyspecjalizowaną, mocno wycinkową wiedzą m.in. o fachu szpiegowskim, zacieraniu śladów, anatomii oraz fizjologii człowieka, materiałach wybuchowych czy strukturze geologicznej wybrzeża kalifornijskiego. 

Problem w tym, że nie wynika to wcale z jego rozległej erudycji, o czym dowiadujemy się z podziękowań na końcu książki. Również 50 najlepszych słów w tej opowieści – przyznaje Penn – pochodzi od innej osoby, nie od niego. Jeśli nawet to jedynie kurtuazja, brak mi pewności, czy różne erudycyjne tezy brzmiące tutaj wystrzałowo są prawdziwe czy jedynie efektowne… Dlatego właśnie nie sądzę, że Thomas Pynchon pokochałby tę książkę, jak sugeruje na okładce Salman Rushdie, któremu przecież najlepiej udają się prowokacje. 

Do prozy Penna pasuje również zarzut, który Karol Marks wystosował pod adresem Feuerbacha, stwierdzając cierpko, że ten zna człowieka jedynie w jego brudnojudejskiej formie. W świecie Boba Honeya zmysłowość i cielesność jest zwykle odrażająca, budzi obrzydzenie, bywa też uwieńczona płaskimi kolokwializmami oraz drastycznymi wulgaryzmami, które wydają się uskrzydlać i tak rozdokazywanego już, a skądinąd dobrego przecież tłumacza Roberta Sudóła. Warto może przypomnieć, że to właśnie on w sposób uznany za arcydzielny przełożył pynchonowskie opus magnum, to znaczy Tęczę grawitacji… 

Mein Drumpf, czyli wszelkie zło

Nie rozumiem, dlaczego wytrawny tłumacz Pynchona wziął na warsztat jego cienką podróbkę, która wyszła spod ręki Seana Penna. Podobnie dziwna wydaje się decyzja szefostwa WL-u, nastawionego zazwyczaj na publikację wydawniczych pewniaków. Pytanie wreszcie, dlaczego utalentowany aktor, reżyser i producent filmowy postanawia udawać pisarza z misją zbawienia świata. 

Były mąż Robin Wright, która swoją karierę filmową zaczęła od rólki Kelly Capwell w serialu Santa Barbara, nie ma przecież żadnych potrzebnych do tego narzędzi. I nie mam wcale na myśli literackiego warsztatu, bo popularna instytucja ghost writera spokojnie mogłaby tę sprawę załatwić. Jest znacznie gorzej: wybitny aktor, zdobywca dwóch nagród Akademii, nie ma ani koherentnego poglądu na świat, ani wystarczająco rzetelnej wykładni procesów społeczno-polityczno-gospodarczych, jakie zachodzą obecnie w USA. 

Trudno w tej sytuacji oczekiwać po nim sensownej diagnozy, a tym bardziej recepty na poprawę stanu rzeczy. On wie tylko, że wegetuje wciąż zbyt wielu bezproduktywnych staruszków, że wszędzie szaleją służby specjalne republikańskiej administracji, no i że – jako ludzkość – wytwarzamy zbyt wiele dwutlenku węgla, a wrogiem publicznym numer jeden jest człowiek o żółtych włosach, który chce przerobić na żółto całą Amerykę! W gruncie rzeczy, odjazdowy program naprawy świata w książce Jana Piórro nie odbiega zbytnio swym poziomem czy kunsztem artystycznym od programu naszej sejmowej lalkarki. Seanie Penn, nie idź tą drogą! 


                                                         image


Sean Penn, Bob Honey robi swoje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019  

10 czerwca 2025  
Waldemar Żyszkiewicz 


opublikowane w: Dwutygodniku Prawda jest ciekawa nr 64 (350) z 13 czerwca 2025 

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Kultura