21 sierpnia 1911 roku miało miejsce wydarzenie, przy którym bledną wszystkie wyczyny pracowników Archiwum X. Nic co zdarzyło się potem, nawet lot na księżyc, nie wzbudziło takich emocji, takiego strachu, wściekłości i nadziei, jak to co wydarzyło się tamtego sierpniowego dnia.
Mieszkańcy kraju nad Sekwaną mogli w owych trudnych czasach uwierzyć w to, że prezydent republiki jest agentem Wilhelma II – cesarza Niemiec, albo w to, że kapitan Dreyfus wraz Anglikami przygotowywał desant na kontynent w celu ograbienia kościołów. Powiedzenie – to tak, jakby z Luwru zniknęła Gioconda – było synonimem gruszek na wierzbie, świętej Dygdy, czegoś co ze względu na swój absurdalny charakter nigdy nie mogło się wydarzyć.
Kiedy rankiem w słoneczny dzień 21 sierpnia 1911 roku strażnik muzealny przechadzał się obok miejsca, gdzie jeszcze do niedawna wisiała Mona Liza Leonarda da Vinci, zachowywał się spokojnie i pewnie. Jasne było, że obraz został zabrany do jednego z pomieszczeń przez fotografów, którzy co jakiś czas wypraszali u dyrektora Luwru pozwolenie na zrobienie Giocondzie kilku zdjęć. Nie było powodu do zdenerwowania.
O tym, że coś jest nie tak, zorientowano się koło południa. Żadnych fotografów nie było w Luwrze tego dnia, kto w takim razie mógł zabrać obraz w zabezpieczającej go i ważącej ponad 40 kilo gablocie? Na pytanie to ani pracownicy Luwru, ani jego dyrektor nie zdołali odpowiedzieć sobie w ciszy muzealnych gabinetów i sal wystawowych. Wiadomość o tym, że z Luwru zniknęła Gioconda obiegła cały Paryż w pięć minut, a całą Francję w piętnaście. Kobiety płakały na ulicach, zdarzyło się kilka samobójstw, większość obywateli jednak po usłyszeniu wiadomości skamieniała ze zdumienia przekonana, że oto nadchodzi najgorsze – koniec świata. Od razu też zaczęły się spekulacje – kto mógł wymyślić taki szatański podstęp, kto mógłby być tak sprytny, demoniczny i szalony, by kraść z Luwru Giocondę.
Pierwsze podejrzenie padło na dziennikarzy. Nie od dziś wiadomo, że dziennikarze to szumowiny, nie znające żadnych świętości. To na pewno oni ukradli obraz po to, by skompromitować policję republiki. Wynieśli go cichu, nocą i niedługo oddadzą, tylko muszą nasycić się swym plugawym triumfem w zakamarkach śmierdzących dymem redakcji. Czas mijał, policja biegała, jak szalona po mieście w poszukiwaniu winnych, rząd republiki zaczynał się chwiać, a obrazu nie było.
Druga równie błyskotliwa hipoteza zawierała trochę więcej prawdopodobieństwa – to na pewno Niemcy. W tamtych czasach za wszystkie nieszczęścia Francuzów odpowiedzialni byli Niemcy. Mogli także ukraść Giocondę. Zrobili podkop od granicy do murów muzeum, przedostali się przez podłogę do sali, gdzie wisiał obraz, zdjęli go i pod ziemią przenieśli do jednego z zamków w górach Harz. To podobne do Niemców. Wilhelm II siedzi teraz z papierosem w swych pożółkłych zębach i śmieje się diabolicznie wpatrzony w smutne oczy Giocondy. Obok niego rozwalił się na fotelu ten wieprz Hindenburg. Potworne - trzeba ogłosić mobilizację! Prasa, jeszcze niedawno sama oskarżana o kradzież, nie ustawała w spekulacjach. Kiedy okazało się, że Niemcy nie mają obrazu, a cesarz nie interesuje się sztuką tylko końmi, podejrzenie padło na kogo innego.
- Zrobili to umysłowo chorzy – ogłosił jeden z dzienników. – To na pewno wariaci – podchwyciły inne tytuły.
Dyrektorzy domów dla obłąkanych nie upilnowali swoich podopiecznych, a ci sobie tylko znanymi sposobami wydostali się zza krat, rozplątawszy uprzednio kaftany bezpieczeństwa i popędzili przez opustoszałe ulice nocnego Paryża wprost do Luwru, po to by wynieść stamtąd obraz. To bardzo prawdopodobne. Ponoć wariaci szukają teraz pośrednika, który pomoże im upłynnić łup. Całymi tygodniami wyczekiwano, że do jakiegoś pasera lub pośrednika w handlu sztuką zgłosi się szaleniec, który przewracając oczami położy palec wskazujący na ustach i zacznie odwijać prostokątny przedmiot z brudnych szmat. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
Prowadzone w chorobliwym tempie śledztwo nie dawało żadnych rezultatów. Władze żądały wyników i to szybko, a policja nie miała się czym pochwalić. Przesłuchano drobiazgowo 257 pracowników Luwru, sprawdzając alibi każdego z nich. Wyznaczono nagrodę w wysokości 55 tysięcy franków, jeśli złodziej zgodzi się oddać dzieło do pierwszego września. Gdyby jednak miał z tym jakieś kłopoty, może przynieść lub podrzucić obraz również po tej dacie. Nie ma problemu. Wtedy jednak dostanie już tylko 50 tysięcy franków.
Nikt nie skorzystał z tej wielce lukratywnej propozycji, ani przed ani po pierwszym września 1911 roku. Mona Liza zniknęła na dobre.
W trakcie czynności śledczych znaleziono tylko jeden trop – odcisk kciuka na szybie. W tamtych czasach daktyloskopia była już poważną nauką. Zbierano dane o przestępstwa i tych, którzy je popełniali, gromadzono odciski palców. Do tego, by zidentyfikować sprawców przestępstw brakowało tylko jednego elementu – komputerów. Archiwa paryskiej prefektury liczyły wówczas tysiące skrzyń. O tym, by przeglądać je wszystkie po kolei nie mogło być nawet mowy. Trwałoby to całymi latami. Pozostało liczyć jeszcze na jakiś ślad lub na to, co wszystkim policjom świata pomaga najwydajniej – na donos.
Najpierw pojawił się ślad. Pewnego dnia na biurku szefa służby śledczej komisarza Bertillona pojawił się dziwny przedmiot. Była to mosiężna klamka, klamka ta zanim znalazła się na wspomnianym biurku komisarza, znajdował się wcześniej w rowie prowadzącym do Sekwany, a jeszcze wcześniej w drzwiach paryskiego muzeum Luwr. Na policję przyniósł ją niejaki Bouquet – muzealny kasjer. Opisał on taką sytuację – feralnego dnia szedł do pracy i zauważył, jak z muzeum wychodzi jeden z czasowo zatrudnionych tam robotników, oddala się energicznym krokiem i coś niepostrzeżenie wyrzuca do rowu. Kiedy kasjer poszedł zobaczyć, co to było, znalazł tę oto klamkę! Znalazł i co z tego? Policja przesłuchała wszystkich pracowników muzeum, także czasowych, przeszukano ich mieszkania i sprawdzono alibi. Żadna klamka tu nic nie pomoże, zwłaszcza, że kasjer Bouquet nie mógł przypomnieć sobie, jak dokładnie wyglądał mężczyzna wychodzący wtedy z Luwru.
Minęły dwa lata nieustannych poszukiwań. Dziennikarze, Niemcy i wariaci zostali definitywnie oczyszczeni z zarzutów, a społeczeństwo powoli przyzwyczajało się do tego, że obraz nigdy nie wróci do Luwru.
W listopadzie 1913 dzienniki francuskie zamieściły nic nie znaczącą wzmiankę o tym, że 2 grudnia odbędzie się we Florencji aukcja dzieł sztuki prowadzona przez znanego włoskiego handlarza i rzeczoznawcę Alfreda Geriego.
Po kilku dniach tenże Alfred Geri pojawił się w paryskiej prefekturze z dziwacznym listem w drżących dłoniach. W liście tym potwornymi kulfonami napisane było, że nadawca jest w posiadaniu Giocondy i chce wystawić ją na aukcji 2 grudnia. Robi to po to, by obraz znalazł się wreszcie w swej ojczyźnie – Italii, skąd został bezprawnie zagrabiony przez Napoleona. Odpowiedź na ten list mounsieur Geri miał zaadresować następująco – Vinzenzo Leonardo, Paris, Place de la Republique. List miał być wysłany oczywiście na poste restante. Po ustaleniu z policją szczegółów akcji Alfred Geri przystąpił do działania. Odpowiedział na list i umówił się z nadawcą na spotkanie. Doszło do niego we Florenckim hotelu „Tripoli-Italia”. Geri w towarzystwie swojego przyjaciela Poggio przywitał się spokojnie z niskim, czarniawym i wychudzonym osobnikiem, który po chwili zaczął pieczołowicie odwijać z płótna obraz. Nie jakiś obraz, ale właśnie ten obraz – Giocondę Leonarda da Vinci. Obydwaj eksperci nie mieli wątpliwości, że to autentyk. Dziwaczny sprzedawca arcydzieł zażądał za dzieło pół miliona franków. Obaj panowie zgodzili się bez wahania i targów. Chwilę potem, z recepcji hotelu, Geri powiadomił policję – włoską policję. Nie bez złośliwej satysfakcji florenccy gliniarze przystąpili do aresztowania swego rodaka Vinzenzo Peruggii. To oni a nie Francuzi odnaleźli i zabezpieczyli najsłynniejszy obraz na świecie. To oni uroczyście przekażą go Paryżowi, to ich wymiar sprawiedliwości osądzi złodzieja, to oni dostaną podwyżki i premie.
Mieli rację? No prawie. Pomylili się tylko w jednym. Niewykwalifikowany robotnik Vinzenzo Peruggia stanął przed sądem francuskim. Zanim do tego doszło przesiedział pół roku w areszcie, nie nudził się tam jednak, był najczęściej odwiedzanym przez dziennikarzy więźniem, dostawał prezenty i papierosy. Setki razy opowiadał o tym, jak sam jeden wykiwał paryskich policjantów i strażników z Luwru, szczególnie barwnie i żywo opisywał, jak dźwigał 40 kilogramowe szklane pudło z obrazem przez galerie, po to tylko, by stwierdzić, że drzwi, do których zmierzał, są zamknięte. Kto inny na jego miejscu załamałby się i zawrócił, ale on spokojnie zaczął wykręcać scyzorykiem wielką mosiężną klamkę. Miał w tym wprawę – siedział już za włamania i drobne kradzieże. Policja w Paryżu miała jego odciski palców.
Wydostałby się z muzeum po wykręceniu zamka, ale szczęście uśmiechnęło się do niego wcześniej – z drugiej strony nadszedł jakiś szklarz i otworzył mu drzwi. Szczęśliwy Vinzenzo podziękował mu wylewnie, przyciskając do piersi obraz zawinięty w marynarkę. Kiedy pożegnał się ze szklarzem, ruszył do swojego malutkiego pokoiku w kamienicy nad Sekwaną. Po drodze zorientował się, że cały czas ma w ręku ciężką klamkę, cisnął ją ze złością do rowu. Na kwaterze, którą wynajmował, nie obejrzał nawet obrazu, od razu wsunął go pod łóżko, pomiędzy śmieci i pajęczyny. Kiedy kilka tygodni później do jego drzwi zapukali policjanci, otworzył im bez wahania. Przesłuchiwali go na okoliczność kradzieży arcydzieła. Vinzenzo odpowiadał ochoczo, niczego nie taił. Nie, nie miał alibi na feralny dzień 21 sierpnia, był wtedy w domu, mieszka sam, jest biedny i nikt go nie odwiedza, kto mógłby potwierdzić jego niewinność? Policjanci popatrzyli na szczere, zabiedzone oblicze chudego Vinzenzo, rozejrzeli się po przypominającym norę pokoiku, westchnęli ciężko i wyszli. Gioconda przeleżała pod łóżkiem Peruggi przez dwa lata.
Kiedy biedny Vinzenzo, pogardzany emigrant, stanął przed surowym obliczem francuskiego wymiaru sprawiedliwości nie robił sobie złudzeń ani nadziei. Jeszcze raz ze szczegółami opowiedział wysokiemu sądowi, jak dokonał kradzieży. Wysoki sąd słuchał tego przez godzinę i piętnaście minut, patrząc na małego Włocha z życzliwym zainteresowaniem. Przed ogłoszeniem wyroku sędzia wyjaśnił biednemu Vinzenzo, że to nie Napoleon ukradł z Włoch Giocondę. To sam Leonardo podarował ją królowi Francji Franciszkowi I, a ten powiesił ją w Luwrze, gdzie wówczas rezydował. Peruggia zdziwił się trochę, ale nie dał tego po sobie poznać.
Potem sąd ogłosił wyrok – rok i piętnaście dni więzienia. Adwokat Peruggi natychmiast zgłosił apelację, powołując się na ewidentną aberracje umysłową swojego klienta. Sąd apelację uwzględnił, wliczając oskarżonemu w poczet kary miesiące spędzone w areszcie. Vinzenzo Peruggia wyszedł z sali sądowej jako wolny człowiek.
Najbardziej poszkodowani w tej aferze byli francuscy policjanci. Ich metody śledcze okazały się całkowicie nieskuteczne. Rok 1913, data odnalezienia Giocondy wyznacza nowy okres w dziejach policji nad Sekwaną – wtedy właśnie rozpoczęła się wielka reforma służby śledczej, która uczyniła z francuskiej policji jedną z najlepszych na świecie.
Inne tematy w dziale Kultura