Zanim Manson wysłał swoich ludzi Charlesa "Texa" Watsona, Patricię Krenwinkel, Susan Atkins i Lindę Kasabian do willi na przedmieściach Beverly Hills należącej do Romana Polańskiego, był znany policji i miał na koncie wiele przestępstw, z których najłagodniejszym było stręczycielstwo, a najgorszym zabójstwo po wielogodzinnych torturach. Przyjrzyjmy się bliżej tej zapomnianej już nieco postaci.
Urodził się w 1934 roku, był synem bezdomnej kobiety nazwiskiem Maddox, która po urodzeniu go nie miała nawet tyle przyzwoitości, by nadać mu jakieś chrześcijańskie imię. Jako dziecko był więc Charlie bezimiennym Maddoksem. Charlesem Mansonem stał się później za sprawą jednego z kochanków matki, który dał mu nazwisko i zaczął wołać za nim Charlie. Nie ma co rozpisywać się o jego ponurym, znaczonym kolizjami z prawem dzieciństwie. Było smutne, złe i nie dawało Charliemu szansy na nic. Manson "zbierał" różne drobne przestępstwa tak długo, aż sąd uznał, że należy mu się za nie aż 7 lat za kratkami. W 1960 Manson poszedł więc siedzieć. Było to w Kalifornii. Kiedy go zamykano, Ameryka była pruderyjnym krajemy mieszczańskich hipokrytów. Kiedy po siedmiu latach otworzyła się brama więzienia, Charlie przekroczył ją i znalazł się w zupełnie innym świecie. Okazało się w dodatku, że świat ów nie jest wcale dla Charliego niebezpieczny, przeciwnie; jest przyjazny i otwarty, okazało się również, że przez siedem lat więzienia Charlie mimowolnie przygotował się do tego, by osiągnąć sukces w nowej rzeczywistości.
Manson intensywnie pracował w więzieniu: czytał i uprawiał ćwiczenia duchowe. Najbardziej interesowała go psychiatria, hipnoza, magia, religia i gra na gitarze. Po co to robił? Bo go to ciekawiło, bo przypuszczał, że zdobyta wiedza pozwoli mu kontrolować ludzi? Myślę, że taka teza nieco demonizuje Mansona. Skąd mógł wiedzieć, co będzie "na topie" po siedmiu latach od jego zamknięcia. Po prostu jego nieskalany edukacją w szkole umysł chłonął wszystko, a że akurat te dziedziny przypadły Charliemu do gustu najbardziej? No cóż, może zadziałał tu kompleks niższości. Poznawszy z grubsza podstawy wymienionych dziedzin wiedzy, Charlie uznał, że jest człowiekiem stojącym poza dobrem i złem. W przekonaniu tym utwierdziły go także kontakty z niejakim Lanierem Raynerem, wtajemniczonym wyznawcą scjentologii. Charlie zaczął uważać się za mistyka. Podobno przez radiowęzeł nadawał polecenia śpiącym więźniom, a ci posłusznie je wykonywali po obudzeniu się z hipnotycznego transu.
Prócz tego, że był mistykiem, Charlie grał także na gitarze. Kurator, którego wyznaczył dla niego sąd, biegał po Los Angeles i załatwiał dla swojego podopiecznego koncerty, by ten mógł się "odnaleźć w nowej rzeczywistości". A była to rzeczywistość nie byle jaka. Właśnie rozpoczął się bunt pokolenia dzieci kwiatów. Wszelkie zakazy zniknęły, narkotyki były dostępne na każdym kroku, po ulicach pętało się mnóstwo "niezagospodarowanych" młodych dziewczyn, które uwolniły się od władzy rodziców. Charlie wygrał w tym świecie wszystko, co było do wygrania. No, prawie wszystko.
Bosy, z twarzą ledwo widoczną spod zmierzwionych włosów, siadywał na podwiniętych nogach koło Sather Gate, nucąc pieśni własnej kompozycji do wtóru gitary. Ludzie zaczęli się zbierać wokół niego. Zaczęto go słuchać. Wyglądał na człowieka wolnego, dla którego nic poza tym śpiewem nie ma znaczenia. A słowa były zastanawiające, zdawały się zawierać posłannictwo jakichś głębokich wtajemniczeń. "Nigdy nie ucz się nie kochać", "Przestań istnieć". Czasami przerywał, zatapiał hipnotyczne spojrzenie w oczach jakiejś ładnej dziewczyny i nagle pytał niskim, matowym głosem: "Czy gotowa jesteś umrzeć?". Na nieśmiałe "Tak" odpowiadał z ogromną powagą: "Więc żyj na wieki". (Cytat pochodzi z książki Jana Józefa Szczepańskiego "Przed nieznanym trybunałem").
Uznany został za guru, mędrca, postać, kogoś ważnego. Od razu też pojawiło się wokół niego kilka wyznawczyń, bo wyznawców Charlie przepędzał. Czemu nie należy się przesadnie dziwić, wszak spędził sporo lat w więzieniu. Mógł mieć trochę większy apetyt na kobiety niż ktoś, kto nie siedział. Zresztą w przypadku Mansona nie miało to chyba znaczenia. Jednej z nowo poznanych dziewczyn przedstawił się krótko: "I'm the god of fuck". "Rodzina", bo tak Manson nazwał swoją trzódkę, jeździła po całym stanie, żyjąc z czego popadnie i bawiąc się wesoło. Trwało to, dopóki Charlie nie zapragnął robić kariery w Hollywood. Pojechali tam wszyscy, bo Manson miał nadzieję znaleźć producenta dla swojej płyty. Płyta została nagrana, ale przeszła bez echa. Manson był jeszcze konsultantem filmu o życiu Chrystusa w wersji uwspółcześnionej, w którym główną rolę zagrać miał czarny aktor. Film nigdy nie doczekał się realizacji. Za to praca nad nim utwierdziła naszego bohatera w przekonaniu, że jest "kimś w rodzaju Jezusa".
W Hollywood Manson i jego "rodzina" nawiązali mnóstwo znajomości z osobami mającymi wpływy, ale także z aferzystami i kombinatorami. Jednym z nich był Bobby Beausoleil, facet, który podawał się za wcielenie szatana i zajmował się wyłudzaniem pieniędzy od naiwniaków. Kiedy spotkali się obaj - szatan i "ktoś w rodzaju Jezusa" - zaiskrzyło między nimi od razu. Szatan podporządkował się Mansonowi i "rodzina" zaczęła powoli zmieniać swój charakter. Zaczęto do niej przyjmować mężczyzn, cała grupa przeniosła się na obrzeża miasta do opuszczonej farmy, gdzie kiedyś kręcono westerny. Tam dopiero zaczęło się życie. Manson zmienił nieco zasady rządzące "rodziną", a zrobił to pod wpływem gangu motocyklowego, z członkami którego się zaznajomił. Panowie ci głosili idee dość odległe od posłania miłości, prawdy, dobra i piękna wyznawanego przez subkultury młodzieżowe tamtego czasu. Bliżej im było do spraw, o których pisał Adolf Hitler w "Mein Kampf". Manson przyjął ich sposób życia z radością.
Kobiety były teraz traktowane w "rodzinie" gorzej niż psy, to znaczy karmiono je później. Manson zaczął przebąkiwać coś o krucjacie przeciwko kolorowym. W tamtym czasie Manson "odjechał" zupełnie, zasłuchał się w piosence Beatlesów "Revolution 9", której tytuł zinterpretował jako "rewelacje 9. rozdziału" - myśląc przy tym o Apokalipsie św. Jana. Słuchał także piosenki Helter Skelter, usłyszał, jak w przerwach między instrumentalnymi frazami dobiega do niego głos Beatlesów. "Charlie, przyślij telegram" - mówili Beatlesi do Mansona. Telegram oczywiście wysłał, ale odpowiedź nie nadeszła. "Helter Skelter" to był dla Charliego kryptonim nadchodzącej apokalipsy, świętej wojny z kolorowymi, on sam i jego "rodzina" mieli w tej wojnie odegrać rolę jeźdźców apokalipsy. Przy tym wszystkim Manson i jego ludzie oddawali się takim prozaicznym czynnościom jak handel narkotykami.
W tym też czasie ludzie Mansona dokonali kilku okrutnych morderstw. Zostawmy szczegóły, a spojrzyjmy na metodę, jaką Charlie stosował. Szef gangu kolorowych działającego w tej samej branży co ludzie Mansona groził wszystkim mansonidom straszną zemstą. Charlie przyjechał do niego w towarzystwie jednego tylko człowieka, z rewolwerem w ręku. Charlie podał gangsterowi swój rewolwer i powiedział: weź to i zabij mnie, zamiast nękać moich ludzi (albo coś w tym rodzaju), a patrzył przy tym w oczy gangstera szczerze jak dziewica na pierwszego kochanka. Bandyta się zmitygował i bąknął coś o "dogadaniu się". Wtedy Charlie odwrócił broń właściwym końcem w jego stronę i wpakował mu kilka kul w brzuch. Manson powtarzał ten chwyt kilkakrotnie i ofiary zawsze się na to nabierały.
Dalsza historia Mansona i jego "rodziny" jest znana i nie ma co o niej pisać. Kulminacyjnym punktem działalności bandy było zamordowanie Sharon Tate, Wojciecha Frykowskiego, Abigail Fogler i Steve'a Parenta. Wszystkie znane mi źródła piszą o tej makabrycznej zbrodni jak o "mordzie rytualnym", no bo czymże innym mogłoby być zabicie z zimną krwią kobiety w ósmym miesiącu ciąży? Piszą też o "zaplanowanym przez Mansona zabójstwie przypadkowych osób". Wszyscy tak myślimy, prawda? Ja też tak myślałem. Są jednak tacy, którzy myślą inaczej i to jest mocno zaskakujące. Zanim przejdziemy do sedna, zwróćmy uwagę na to, jak działał Manson. Nie był on bynajmniej gamoniem działającym w jakimś amoku, który dawał się porwać emocjom. Po opisanym wyżej zabójstwie szefa czarnego gangu Manson pomazał krwią ofiary ściany i napisał na nich kilka rasistowskich haseł, co miało skierować uwagę policji w niewłaściwym kierunku - zabójstwo na tle rasowym (z tej strony policja Mansona jeszcze nie poznała). Charlie myślał więc dość przytomnie.
Dwa lata temu ukazał się w miesięczniku "Sukces" tekst Krzysztofa Kąkolewskiego, autora książki "Jak umierają nieśmiertelni". Artykuł opowiada historię rodziny Frykowskich, której ostatnią latoroślą jest Agnieszka "Frytka" Frykowska. Czytamy w nim:
Wojtek (Frykowski, dziadek Frytki) zadłużył się u potężnej grupy handlarzy narkotyków, działającej w północnym Los Angeles. Nie miał z czego płacić, a odsetki narastały z każdą minutą. Gangsterzy wynaleźli innych dłużników, później zwanych bandą Mansona, rozrywkową grupę udającą komunę hippie. Na jej czele stał starszy wiekiem Charles Manson, nieślubne dziecko nieznanego ojca, gdyż jego matka była prostytutką. Odwet na zadowolonych bogaczach był jego marzeniem. Gdy otrzymał szansę umorzenia długów narkotykowych - a jego grupa używała prawie wszystkich i w dużych ilościach - podjął się zamordowania "jakichś" ludzi w Beverly Hills.
To tyle w sprawie przypadkowego morderstwa w domu Romana Polańskiego. Frykowski, o czym warto nadmienić był dla Polańskiego „kimś w rodzaju ochroniarza”.
Inne tematy w dziale Kultura