coryllus coryllus
1539
BLOG

O śmierci Marka Hłasko

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 7

Miałem nie wrzucać tego tekstu, bo był już publikowany, ale pan Barbur napisał dzisiaj, że proza Marka Hłaski się zestarzała. Postanowiłem więc wrzucić ten tekst i dedykuję do panu Barburowi właśnie. Dla mnie Marek Hłasko jest jedynym prawdziwym pisarzem Polski powojennej. Nie publicystą, nie myślicielem, nie dziennikarzem, nie kłamcą, ale pisarzem właśnie. I dla mnie wcale się nie zestarzał.

W dzieciństwie był moim ulubionym pisarzem. Właśnie – w dzieciństwie, a nie w młodości, bo dziećmi ja i inni jego wielbiciele pozostawaliśmy niepokojąco długo. Właściwie tak długo, jak trwała fascynacja jego prozą. „Kto nie dostał w mordę od francuskiego policjanta, ten w ogóle nie wie, co to jest być bitym” – napisał w jednej z książek. A przecież ani on, ani tym bardziej ja nie mieliśmy nigdy do czynienia z francuską policją. Tak więc wiedza o biciu pozostała dla nas obydwóch tajemnicą.
 
Właściwie cała proza Marka Hłaski to jedno wielkie kłamstwo. On wszystko wymyślił. Wymyślił siebie, swoje dziewczyny, które na zdjęciach wyglądają tak sobie, a człowiek czyta o nich, jak o Bóg wie jakich pięknościach, wymyślił Polskę lat 50-tych i 60-tych, którą znał trochę i na którą patrzył z dwóch skrajnych perspektyw. Był szoferem wożącym drewno w Sudetach i poczytnym autorem noszonym na rękach przez stołeczną bohemę, krytyków i czytelników. To pierwsze doświadczenie opisał z potworną prostotą, tak jak trzeba opisywać beznadzieję kończącą się śmiercią.
 
O tym drugim doświadczeniu wspominał zaledwie, nie fascynował go bowiem świat artystów i salonów. Jego bohaterowie to pokrzywieni psychicznie nieudacznicy, popaprańcy nie mający żadnej przyszłości, kombinatorzy i przestępcy. Właściwie każde jego opowiadanie kończy się katastrofą; śmiercią, więzieniem lub przynajmniej rozstaniem. Jak sam napisał nie dzieje się tak dlatego, że on –autor próbuje kreować się na silnego człowieka, znającego życie od podszewki, co często kierowano w jego stronę w formie zarzutu, on po prostu nie potrafił napisać innego opowiadania. „Byłem dzieckiem wojny, nędzy i terroru” – pisał o sobie.
 
Dobra literatura to było coś co sam nazwał „prawdziwym zmyśleniem”. Taka konstrukcja, która będąc całkowitą fikcją dawała czytelnikowi złudzenie, że leżący przed nim tekst to wynik pracy człowieka doświadczonego i znającego się na rzeczy.
Hłasko na przykład wmawiał ludziom, że czytał Dostojewskiego, którego zaledwie przejrzał, nie dokończył nawet „Biesów”, na które często się powoływał uwodząc kobiety za pomocą prostego chwytu – popatrz jestem prawie Stawroginem. Hłasko nie doczytał Biesów, bo gdyby to zrobił wiedziałby, że centralną postacią i głównym diabłem w powieści jest Piotr Wierchowieński, a nie Mikołaj Stawrogin jego ofiara kupująca sobie wielkość za duszę.
 
Stwarogin sprzedaje się diabłu za cenę wysoką i trudną do zapłacenia, ale się sprzedaje. Hłasko nawet gdyby chciał się sprzedać jakiemuś diabłu to nic by z tego nie wyszło, bo żaden czart nie chciałby kupić jego naiwnej i czystej duszyczki, a na prawdziwy, czarny grzech nie było Marka Hłaski po prostu stać. Miał w sobie za dużo ironii. Kiedyś Hłasko wybrał się na orgię, a potem Jerzy Andrzejewski zapytał go, jak tam było. „Wszyscy biegali na czworakach i gryźli się po tyłkach – nudy” – powiedział polski James Dean. Tak właśnie go postrzegano i tak o nim pisano – James Dean znad Wisły, buntownik bez powodu, idol młodzieży.
 
Gdyby Marek Hłasko urodził się w USA zostałby wziętym scenarzystą albo rysownikiem komiksów, ale urodził się w Polsce, dorastał hołubiony przez matkę, która, jak sam napisał, „była wszystkiemu winna, bo dawała mi do czytania książki”. Wcześnie zaczął żyć na własny rachunek, zupełnie inaczej niż my jego wielbiciele urodzeni w kilka lat po jego śmierci. Był reporterem w tygodniku „Po prostu”, debiutował opowiadaniem „Baza Sokołowska”, do napisania tego utworu zainspirowała go proza Borysa Pasternaka. „Tak głupio i ja potrafię” – napisał w „Pięknych dwudziestoletnich”. Facetom (celowo tak piszę) ze związku literatów, którym został polecony przedstawił się, jako „prosty szofer, który po pracy próbuje opisać swoje życie”.
 
Hłasko nie był prostym szoferem, był tylko człowiekiem odrzuconym, a raczej odrzucanym. Najpierw przez Matkę, potem przez wszystkie kolejne ferajny w kolejnych zmienianych często szkołach (rodzina się przeprowadzała). Był obcy naprawdę, a cała jego proza to obłędna próba skokietowania całego świata, zbajerowania wszystkich, tak jak się bajerowało dziewczyny „na Stawrogina”. Hłasko chciał gdzieś należeć, być z kimś i żeby go podziwiano. I to się udawało, ale na krótko, bo nie ma czegoś takiego jak nieustający podziw i nieustające zakochanie, o czym Marek Hłasko, pozujący na wytrawnego znawcę kobiet, zdawał się zapominać.
 
Najbardziej lubiłem, jak opisywał swoje przygody z pracodawcami. Bo pracy Hłasko szukał po całym świecie; w Izraelu, w Niemczech i w USA. Nie musiał tego robić, bo Jerzy Giedroyc wydrukował jego utwory w „Kulturze” i chwyciło, honoraria z wydawnictw były niemałe, a i szyk Hłaski młodego buntownika robił swoje, lubiano go. Ale „lubienie” to dla pisarza za mało. Imał się różnych zajęć przeważnie ciężkich i fizycznych, co było pomysłem dość karkołomnym, zważywszy fizyczną delikatność jaką się odznaczał. Towarzystwo facetów w przepoconych podkoszulkach, pijanych od rana, tyrających w słońcu izraelskiej pustyni to był klimat, który „robił” literaturę. Ale najlepsze były historie, jak Hłasko szukał pracy;
- Co pan robił do tej pory – pytał szef
- Bulbuliery – mówił Hłasko
- Co? – szef podnosił się z krzesła z niedowierzaniem
- Bulbuliery – Hłasko znowu swoje
- A co to takiego? – pytał szef deko zmieszany
- Bierze się deskę – zaczynał opowieść Hłasko – wierci się w niej dziury (tu padała średnica dziur, oraz rodzaj wiertła jakim się je wierci) potem się te deski obciąża kamieniami na sznurkach i wrzuca do wody.
- I co? – szef był już mocno zaciekawiony
- I one robią bul, bul, bul, bul…
 
Szukanie pracy, podobnie jak opowieści o więzieniach, to kopalnia dowcipów, które Marek Hłasko wymyślał, podsłuchiwał lub zwyczajnie kradł z innych historii. I tak na przykład opowieść o tym, jak Hłasko z kolegą pracują u żydowskiego handlarza perskimi dywanami jest zerżnięta z przedwojennej anegdoty o Ludwiku Starskim. Stare perskie dywany robiło się na pięterku, a praca polegała na chodzeniu po nich w grubych butach, po to właśnie by wyglądały jak stare, bo przecież chwilę wcześniej przywieziono je z hurtowni. No i bohaterowie chodzą po tych dywanach, ale nudzi im się i wymyślają scenariusze filmów. Na dole w kantorku szefa wszystko słychać. Co jakiś czas zatroskany szef wbiega na górę i krzyczy „Panie Hłasku, ja panu błagam tylko bez sztuki”.
 
Owe pożyczki nie są jednak istotne dla sprawy, bo proza Marka Hłaski pomimo zapożyczeń, zmyśleń i konfabulacji jest wielka i prawdziwa. To ostatni polski pisarz, który nie bał się konfrontacji z wydawcą i z czytelnikiem. Hłasko jest pisarzem prawdziwym, ale jest to autentyzm uzyskany najprawdopodobniej poprzez udział w doświadczeniu wojennym. Smutne to, bo trzeba zadać sobie pytanie, czy tylko takich pisarzy stać na mówienie wprost?
 
Prawie wszyscy dzisiejsi pisarze płci męskiej oraz spora część wykonawców muzyki rockowej to duchowe dzieci Marka Hłaski. Dodać trzeba od razu; dzieci nieudane. W opowiadaniu Hłaski „Pętla” bez pamięci zakochana w alkoholiku kobieta nie potrafi uchronić go przed samobójczą śmiercią. I to jest przejmujące i zimne, jak trup w kostnicy. W książce Jerzego Pilcha całkiem anonimowa zakochana kobieta odwiedza pisarza alkoholika w Tworkach i „miłość zwycięża”. I to jest ohydne kłamstwo. Toż nawet dzieci wiedzą, że żadna miłość jeszcze nikogo z alkoholizmu nie wybawiła. Odwrotnie - to tak, ale kobieta wyciągająca faceta z dołka, którym jest szpital w Tworkach jest złym pomysłem literackim, jest nieprzekonywającym zabiegiem, mającym na celu najprawdopodobniej skokietowanie pań redaktorek w wydawnictwie. Ale co to za kokieteria, co to za podryw? Szkoda gadać.
 
Hłaskoidem, pewnie niechcący, jest też Maleńczuk, biorąc pod uwagę parcie Maleńczuka na autentyzm i niepowtarzalność. No ale tak wyszło i nic się już nie da zrobić, widocznie oryginały w dzisiejszych czasach produkuje się innymi metodami. 
 
Żaden z pisarzy, którzy zabierają się za opisywanie alkoholizmu, ciężkiej pracy czy stosunków damsko męskich nie dorównuje Hłasce. Przyczyn jest kilka: Hłasko pił naprawdę, to znaczy tak, że nikt się tym poza nim samym nie interesował, może przez jakiś czas jego niemiecka żona, ale przegrała. Hłasko pracował fizycznie, choć nie musiał (pomijam pracę w Sudetach, wtedy musiał) i dobrze wiedział, że nie ma w tym żadnej poezji, ani „twardej męskiej przyjaźni”. Hłasko bywał utrzymankiem kobiet i z małymi wyjątkami to one za nim biegały, a nie odwrotnie. No i Hłasko był przeważnie od swoich kobiet uzależniony, a często także młodszy. To wszystko daje mu i jego twórczości dramatyczną przewagę nad współczesnymi naśladowcami, zarówno świadomymi jak i mimowolnymi.
I jeszcze jedno; w odróżnieniu od hłaskoidalnego Andrzeja Stasiuka, pan Marek nie pozował na filozofa i intelektualistę. Co tylko na dobre jego książkom wychodziło. Nie wadził się z Bogiem, nie szukał odpowiedzi na trudne pytania w otchłaniach kosmosu. Żył.
 
Kiedy moja żona zaproponowała swoim uczniom, by jako lekturę nadobowiązkową przeczytali „Pięknych dwudziestoletnich”, zacząłem się zastanawiać nad reakcjami tych dzieci na tę znakomitą książkę. Ja umierałem przy niej ze śmiechu i coś mnie ściskało za serce. I co? Czy książka podobała się dzieciakom z najmłodszych roczników?
- Oni w ogóle nie rozumieją, o co tam chodzi – powiedziała żona, usiadła na kanapie i zapłakała. Tak jak płacze się po ukochanym psie albo jak ludzie płakali po Janosiku.
Marek Hłasko umarł. Naprawdę.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Kultura