Rok szkolny 1980/81 rozpoczął się dla mnie fatalnie. Dokonano nowego podziału klas według kryterium sportowcy-ofermy i ja znalazłem się w tej drugiej grupie. Kiedy myślałem po wielu latach o tym dlaczego rozdzielono mnie i moich kolegów w piątej klasie szkoły podstawowej, a myślałem o tym bardzo często, za każdym razem dochodziłem do wniosku, że kryteria tego podziału musiały być jednak inne. Jakie? Spróbuję za chwilę wyjaśnić.
Muszę na początek uczciwie przyznać, że ja akurat znalazłem się w klasie oferm i lewusów całkowicie zasłużenie. Nie potrafiłem bowiem grać w żadne gry zespołowe, miałem kłopoty z koordynacją, nie udawało mi się nigdy przeskoczyć tyczki ułożonej na wysokości metr trzydzieści, chociaż sam miałem dużo więcej wzrostu i w ogóle wyróżniałem się długością ciała na tle krępych i niskich kolegów. Tak więc moje próby przeskoczenia tej tyczki zawsze wzbudzały szczerą wesołość wśród obserwatorów.
Teoretycznie nie mogłem mieć więc do nikogo pretensji, że zakwalifikowano mnie właśnie do tej grupy dzieci, która miała mieć lekcje wychowania fizycznego jedynie dwa razy w tygodniu, a nie codziennie, jak klasy sportowe. Zastanawiało mnie tylko jedno; dlaczego razem ze mną w klasie nieudaczników znalazł się taki Krzysiek, który już rok wcześniej, kiedy był zaledwie czwartoklasistą budził strach chłopaków z ósmej, a to ze względu na długość swoich ramion, które z piekielną szybkością dosięgały każdej głowy wyrzucającej z siebie obelgi lub szyderstwa pod jego adresem.
Dlaczego razem ze mną znalazł się w tej klasie taki Jacek, który został potem mistrzem okręgu w biegach długodystansowych. Facet był po prostu niesamowity, miał te trzynaście lat i nikt nie mógł go dogonić, a kiedy biegł ludzie na trybunach wstawali z miejsc i klaskali, tak pięknie to wyglądało. Nie mogłem także pojąć dlaczego wśród niedorobieńców znalazł się inny Krzysiek, który został potem wysokim oficerem wojsk powietrzno desantowych. Już jako chłopiec odznaczał się on wielką fizyczną siłą, był nad wiek dojrzały, odpowiedzialny i potrafił bez trudu, za pomocą jakichś dziwnych chwytów obezwładnić każdego agresora.
Całkowicie zasłużenie znalazł się w tej naszej klasie jeszcze Adam, był to co prawda dzieciak o nieprawdopodobnie koordynacji i zręczności – kiedy go ktoś gonił, potrafił uciec po piorunochronie na dach szkoły i trzeba było wzywać dyrektora, żeby za pomocą gróźb i obietnic ściągał go z tego dachu – był jednak Adam chłopcem dotkniętym dysleksją i dysgrafią, co uniemożliwiało mu napisanie czegokolwiek po polsku. Przypadłości tych nie diagnozowano wtedy, a dotknięte nimi dzieci traktowano, jak idiotów i nieuków. Adam nie potrafił, tak zwyczajnie, złożyć zdania, nie mówiąc już o napisaniu wypracowania. Skierowanie go więc do naszej klasy było jak najbardziej celowe. Gdyby został gdzieś tam z tymi usportowionymi co nie mają dysleksji, mógłby tylko obniżyć poziom i niepotrzebnie zdenerwować rodziców tych lepszych dzieci.
W naszej klasie były także dziewczynki. Była tam, na przykład, taka Ewa, która miała taki sam kłopot, jak Adam, były różne Anie, Iwony i Jole. Tak się jakoś złożyło, że część z ich mieszkała w zapadłych leśnych osiedlach położonych w najdalszych zakamarkach rejonu, który podlegał naszej szkole. Żeby zdążyć na ósmą dzieci te wstawały z łóżek chyba przed piątą i jeszcze musiały pomagać rodzicom w tym co na wsi nazywa się obrządkiem, czyli w karmieniu zwierząt gospodarskich.
Na tle tych wszystkich dzieciaków moja sytuacja była komfortowa. Mieszkałem blisko szkoły, moi rodzice pracowali blisko szkoły i nie musiałem wysiadywać po lekcjach w świetlicy, ani wracać do domu po południu lub wieczorem przez las wśród podmokłych łąk.
W naszej klasie był największy odsetek uczniów drugorocznych. Myślę, że to był element planu wychowawczego, który wobec nas zastosowano; kilkoro dzieci, które mają jakieś tam wyniki, kilkoro słabszych i spora grupa „spadochroniarzy”. Nasza nowa wychowawczyni patrzyła na nas z sympatią, ale nie kryła towarzyszącego jej od początku poczucia klęski. Wiedziała, że została wrobiona w wychowawstwo tej klasy, bo jej pozycja w szkole była zbyt słaba.
Siedzieliśmy więc klasie, a był to koniec sierpnia, bo wtedy właśnie w końcu sierpnia rozpoczynał się rok szkolny i patrzyliśmy na naszą panią, która wyglądała, jak nauczycielka z czeskich kreskówek. Miała wielki sztuczny kok, koloru antracytowej czerni, który połyskiwał tajemniczo w słońcu, ciemne okulary i malutkie karminowe usta. Mówiła głosem niskim, który wprawiał w drżenie preparaty stojące na półkach. Nasza pani była bowiem nauczycielką biologii, a nasza klasa była właśnie klasą gdzie odbywały się lekcje tego przedmiotu. Była to najgorsza klasa w szkole, ponieważ miała dwie całkowicie oszklone ściany, przez co przez większość roku było tak zimno, jak w psiarni. Lubiliśmy jednak naszą pracownię bo stał tam kościotrup zwany Stefankiem i było akwarium.
Kiedy wiele lat później wspominaliśmy z jednym z kolegów tamte lata doszliśmy do wniosku, że być może istniało jeszcze jedno kryterium podziału klas na sportowe i nie sportowe. Mogła nim być wszawica. Większość z nas, a być może wszyscy, przeszła wszawicę. W tamtych czasach to było jak odra i wiele dzieci musiało smarować sobie głowy jakimiś świństwami, żeby pozbyć się insektów. W klasach sportowych odsetek zawszonych stanowił jedynie ułamek procenta. Sądziliśmy więc, że ktoś postanowił, na wszelki wypadek zgromadzić takich jak my w jednym miejscu. Po co? Nie mogliśmy dociec, bo przecież z wszawicy wyleczyliśmy się wszyscy w końcu szczęśliwie.
Nasza klasa stała się od razu obiektem drwin i ataków ze strony usportowionych kolegów. Trwało to jednak krótko. Krzysiek, ten z długimi rękami i Adam ten z dysleksją schwytali na dużej przerwie największych szyderców, zamknęli się z nimi w chłopięcej toalecie i obcięli im nożyczkami włosy z jednej strony głowy. Od tamtej chwili nikt się z nas nie śmiał i relacje pomiędzy wszystkimi trzema klasami układały się poprawnie, choć nie wzorowo.
Tamtego sierpniowego dnia nikt jednak jeszcze nie przypuszczał, jak będzie wyglądało nasze dalsze życie w szkole. Siedzieliśmy z rozdziawionymi buziami i słuchaliśmy naszej pani. Kiedy skończyła przemawiać, kiedy było już po wszystkim, a każdy z nas już dawno przedstawił się jej i pozostałym kolegom, kiedy mieliśmy iść do domu, otworzyły się nagle drzwi i stanęła w nich pani od chemii, która przez wielu uznawana była za największą dręczycielkę w całej szkole.
Kobieta ta była naszego wzrostu, chodziła więc prawie cały rok w dziwacznych kozaczkach na wysokim obcasie, co czyniło ją nieco wyższą. Żeby zapanować nad zgrają uczniów, którzy lekceważyli ją ze względu na wzrost, wrzeszczała w nieprawdopodobnych dla normalnego człowieka rejestrach i potrafiła walnąć ucznia dziennikiem w czubek głowy. Wszyscy się jej bali. Pani od chemii stała w drzwiach, a obok niej stał wysoki, trzęsący się i tłusty chłopak, który patrzył na nas malutkimi, niewyobrażalnie smutnymi oczami.
- Popatrz kochana – zwróciła się pani od chemii do naszej pani – zostawili na korytarzu tego Zbyszka. Nikt go nie chce wziąć do klasy. Może ty go weźmiesz kochana? No bo gdzie on ma pójść? To drugoroczniak jest.
Zbyszek patrzył na nas przerażony. Okazało się bowiem, że to co mówiła pani od chemii było prawdą. Kiedy dokonał się nowy podział klas dla niego zabrakło miejsca. Zapomnieli o nim, nie było go na listach. Stał więc na korytarzu i płakał, bo nie wiedział co ma zrobić. W końcu zlitowała się nad nim pani od chemii.
- Ale dlaczego ja – próbowała bronić się nasza pani – dlaczego ja! Sama nie wiem, muszę dzieci zapytać.
Po czym patrząc na nas wymownie i robiąc bardzo dziwną minę zapytała: dzieci, czy chcecie, żeby ten chłopiec chodził razem z wami do klasy?
My zaś wykrzyknęliśmy zgodnym chórem: Nieeeeeeeee.
Stojący przy drzwiach Zbyszek rozpłakał się.
- No widzisz – powiedziała nasza pani do pani od chemii – dzieci nie chcą go tutaj. W tym jednak momencie pani od chemii pokazała na co ją stać i udowodniła, że jest najbardziej chyba stanowczą osobą w całej szkole.
- To są dzieci?! – wrzasnęła – dzieci?!!!!! Łby im pourzynać!!!!!
Roześmieliśmy się wesoło po tych słowach, a nasza pani całkowicie rozbrojona klapnęła na krzesło i wskazała Zbyszkowi miejsce obok mnie. Okazało się, później, że Zbyszek, choć trochę małomówny jest dobrym kolegą i można się z nim świetnie bawić. Rozpoczął się rok szkolny.
Inne tematy w dziale Rozmaitości