coryllus coryllus
344
BLOG

O moim domu (10)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 16

Kiedy Józef przezwajacz dostał do rąk dokumentację, którą sam załatwiłem w Rejonie Energetycznym, otworzył szeroko usta ze zdziwienia. Mogłem dokładnie obejrzeć sobie jego popsute zęby, a także obstawiać, który z nich wyleci jeszcze w tym roku, a który posiedzi w szczęce Józefa dłużej. Minęło trochę czasu, zanim Józefowi udało się zamknąć usta. Kiedy już to zrobił, powiedział tylko jedno słowo – nie. Zaraz potem je zresztą powtórzył i dodał jeszcze – to niemożliwe. Potem zaś uśmiechnął się do mnie. Jak się okazało, Józef nie potrafił uwierzyć, że można być aż tak głupim i tak dziecinnym, by zlekceważyć jego przestrogi i samemu zabrać się za załatwianie spraw w energetyce.

 
– Ile ta baba wzięła? – zapytał
 
- Dziewięć stówek – powiedziałem, starając się nadać głosowi ton pewny i dźwięczny. Słabo mi to wyszło, bo na końcu wyraźnie coś zaświstało mi płucach.
 
- To swołocz – powiedział Józef, rozpogadzając twarz – a ten facet od dokumentacji?
 
- Dwa razy tyle
 
- To gnojek – po tych słowach Józef rozpromienił się jeszcze bardziej.
 
- Te papiery się nie nadają – rzekł mi w końcu – te pieczątki są nieważne, bo to nie ten człowiek wszystko zatwierdza. Dokumentacja też zła, bo przecież ta stara krowa nawet tu nie zajrzała i niczego nie pomierzyła.
 
Dopiero teraz doszło do mnie, w jaki sposób zostałem oszukany. Umówiłem się z geodetą, który dokonał pomiarów mojej działki, nie widząc jej na oczy.
Józef jeszcze raz przejrzał papiery i zaczął się śmiać.
 
- Co teraz zrobimy panie Józefie? – zapytałem, nie ukrywając rozpaczy.
 
- Forsy pan już nie odzyskasz, ale może coś z tymi papierami zachachmęcę i dołączymy to do dokumentacji sąsiadów i będzie dobrze.
 
- Uda się?
 
- Zobaczymy.
 
Do domu wróciłem zdruzgotany. Byliśmy w punkcie wyjścia, a minęło tyle miesięcy. Myślałem, że w maju będziemy już podłączać prąd, a my nie mieliśmy nic poza decyzją zezwalającą nam na zbudowanie przyłącza. Nie mieliśmy także pewności, że Józef i jego zakulisowe działania będą skuteczne. Wierzyliśmy w to jednak święcie, a wiara jak wiadomo przenosi góry.
 
W czasie naszych bojów z energetyką urzędnicy z magistratu wydali nam pozwolenie na budowę domu i udało nam się zdobyć projekt budynku. Człowiek zajmujący się wydawaniem zezwoleń, do którego zwróciłem się z prośbą o znalezienie jakiegoś projektanta załatwił wszystko tak, jak należy. Przez kilka jesiennych tygodni upierał się co prawda, że chce jechać ze mną do Dolistowa i oglądać nasz dom, ale gdy zaczęły się śnieżyce, a zaczęły się już w połowie listopada, dał spokój i powiedział, żeby przynieść mu zdjęcia. Według tych zdjęć jego żona zrobiła projekt. Moim zdaniem dom według tego projektu wyglądał świetnie. Miałem więc w ręku gruby plik papierów stwierdzających, że mogę budować sobie dom.
 
Kiedy przyszło do płacenia za projekt, spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Początkowo cena miała wynosić cztery tysiące złotych. Tyle wychodziło po wyliczeniu powierzchni użytkowej i wycenie każdego metra. Było to bardzo dużo. Pan urzędnik powiedział jednak, że nie weźmie ode mnie takiej sumy, bo to przegięcie. Dokładnie tak się wyraził – prze-gię-cie. Nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Ktoś z własnej woli obniża cenę za własną pracę, wiedziony jedynie świadomością, że praca ta nie jest warta tak wygórowanej zapłaty. Za projekt zapłaciliśmy jedynie dwa i pół tysiąca złotych. Trochę więcej niż połowę.
 
Z pozwoleniem na budowę, z projektem domu i białym Polonezem kupionym od wujka Rajmunda doczekaliśmy do połowy maja. Przez całą wiosnę rozglądaliśmy się za jakąś ekipą, która wylałaby fundamenty pod nasz dom. Wszyscy sąsiedzi robili to zamawiając wielką, pełną betonu gruszkę, która podjeżdżała na działkę i wylewała zawartość w przygotowane wcześniej szalunki z desek. Operacja ta trwała krótko, ale kosztowała potężnie. Aż dwanaście tysięcy złotych. To było poza naszymi możliwościami. Dwanaście tysięcy za fundament! Nie mieliśmy nawet tyle na koncie.
 
Mama mojej żony zaproponowała więc, żebyśmy wynajęli do tej roboty wujka Rajmunda, on ma dwóch synów, weźmie sobie kogoś do pomocy, przyjadą i zrobią nam to w parę dni. Pomyślałem, że to niezły pomysł. Powiedzieliśmy mamie, że nie możemy zapłacić za tę robotę więcej niż dwa tysiące, jeśli Rajmund jest chętny, nie ma problemu. Za kilka dni mama zadzwoniła i powiedziała, że jak najbardziej, a i owszem, a do tego może nam jeszcze załatwić tanią betoniarkę za cztery stówki, tylko musimy przyjechać tam na zachód i za nią zapłacić. Pojechaliśmy. Pogadaliśmy wesoło z Rajmundem, zapłaciliśmy za betoniarkę i ani razu nie poruszaliśmy kwestii płacenia za wykonanie fundamentów. Mnie wydawało się oczywiste, że sprawa jest już dogadana i nie ma o czym mówić. Rajmund, jak się później okazało, nie wspominał o tym z innych powodów. Ustaliliśmy termin wykonania ław fundamentowych na początek czerwca i wróciliśmy do domu.
 
Żeby rozpocząć jakiekolwiek prace związane z budową domu, trzeba najpierw wytyczyć budynek w terenie. Wykonuje to geodeta, który oczywiście pobiera za ową pracę opłatę. Takie wytyczenie trwa kilkanaście minut i kończy się wbiciem w grunt czterech zaostrzonych palików, których końce pomazane są fosforyzującą farbą koloru żółtego. Trzeba było za to zapłacić trzysta złotych. Zapłaciliśmy. Jak się później dowiedzieliśmy, podwarszawscy geodeci są wyjątkowo rozbestwieni, bo geodeci w innych częściach kraju prócz palików wbijają w ziemie jeszcze takie zbite z desek narożniki wyznaczające węgły budynku. Pobierają też za swoją pracę o wiele mniej pieniędzy.
 
Żeby zbudować szalunek pod fundamenty trzeba mieć deski. Tych postanowiliśmy nie kupować, gdyż wydawało mi się, że deski, które od lat leżą u mojej mamy w komórce w zupełności wystarczą do tego, by pozbijać z nich prostą konstrukcję.
Żeby ekipa mogła wstawać do pracy o świcie, trzeba załatwić jej jakieś lokum na działce. Najlepiej barakowóz. Z tym był największy kłopot, ale w naszym życiu pojawił się wtedy inny Józef, mieszkaniec pobliskiej wsi, człowiek, do którego jak ulał pasowało określenie – facet do wszystkiego. Pracował gdzieś w jakichś zakładach remontowych taboru samochodowego policji czy w czymś podobnym. Był to mężczyzna niski, wybuchający gwałtownym śmiechem z byle powodu, o nieszczerym spojrzeniu meksykańskiego rewolwerowca. Należał on do specyficznej i bardzo licznej w kraju grupy mężczyzn, o których nie pisze się i nie mówi, a szkoda, bo warto. Ludzie tacy, jak Józef, nazywał go będę Józefem drugim, żeby odróżnić go od Józefa przezwajacza, całe życie poświęcają na zdobywanie pieniędzy. Są przy tym diabolicznie oszczędni. To faceci, którzy nie przejdą obojętnie obok kawałka blachy leżącego przy drodze, nie przepuszczą klockowi drewna, które spadło z ciężarówki, wiezione gdzieś hen, hen do składu. Cały czas gotowi są oferować swoje usługi i pośrednictwo w tysiącznych sprawach. Nie macie koparki? Józef drugi to załatwi i weźmie za to prowizję, ale wy się o tym nie dowiecie nigdy. Prowizja ta będzie wynosić połowę zapłaty, bo Józef jest zdziercą i wyzyskiwaczem, ale tylko on zna wszystkich i wie, gdzie kto ma jaki sprzęt.
 
- Panie Józefie zna pan może kogoś, kto ma barakowóz?
 
- Pewnie, że znam, ha, ha, ha, ha, ha, ja mam barakowóz
 
- Ile pan chce za to, żeby miesiąc postał na naszym placu?
 
- Trzy stówki, ha, ha, ha, ha, ha, ha.
 
- A zna pan kogoś, kto ma piłę tarczową?
 
- Pewnie ha, ha, ha, ha, ja mam piłę tarczową
 
- Ile pan weźmie za wypożyczenie?
 
- Dogadamy się, ha, ha, ha, ha
 
Barakowóz stał w firmie Józefa i wcale nie był jego, ale Józef dostarczył go na naszą działkę, ustawił na czterech trelinkach czyli sześciokątnych kostkach, z których niegdyś robiło się nawierzchnię ulic i podjazdów, zainkasował z góry i odjechał.
 
Teraz trzeba było zadbać o higienę na naszym placu. Wiadomo, że czterech dorosłych facetów, którzy siedzą w jednym miejscu może troszkę nabałaganić. Żeby ich życie było znośne, trzeba zapewnić im jakie takie luksusy, na przykład trzeba postawić toaletę. Można oczywiście wzorem innych nie zawracać sobie tym głowy i powiedzieć ekipie, żeby biegała w krzaki, w końcu ich praca nie trwa długo, raptem parę dni i nie będzie tragedii, jak sobie pokucają w krzaczkach. Można zbić toaletę z desek lub po prostu cztery wbite w ziemię słupy obić matową folią. Można, ale do nas miał przyjechać wujek Rajmund i czuliśmy się wobec niego zobowiązani. Postanowiliśmy więc wynająć Toi-toikę. Kosztowało nas to trzysta złotych miesięcznie, bo kibelek stał u nas do jesieni, ale nie żałowaliśmy. Był to najbardziej luksusowy wychodek spośród wszystkich stojących na okolicznych placach budowy.
 
Nie mieliśmy jeszcze pojęcia o tym, jak rozwiązuje się kwestię wyżywienia ekipy, nie wiedzieliśmy, że większość poważnych inwestorów nie rozwiązuje jej w ogóle i nikomu w głowie nie postanie karmienie robotników. Myśmy postanowili karmić wujka Rajmunda i jego pracowników. Kupiliśmy słoiki z klopsami, puszki z mielonką i zgrzewki wody. Tak zaopatrzeni czekaliśmy na przybycie naszej pierwszej ekipy.
 
Pojawili się ósmego czerwca. Jechali cały dzień, bo spod niemieckiej granicy na naszą budowę droga jest daleka. Po drodze o mało nie wpadli do rowu za sprawą jakiegoś pirata, ale dojechali. Wujek Rajmund przywiózł swoich dwóch synów i faceta, który wyglądał, jak podoficer huzarów Franciszka Józefa. Miał zawinięte do góry czarne wąsy i wzrok, który mógł wydawać się orlim, okazało się jednak, że było to złudzenie, bo był to jeden z najbardziej bezrozumnych typów, jakich udało mi się spotkać.
 
Wujek Rajmund, który nie był przesadnie religijny, a mam nawet wrażenie, że był całkowitym bezbożnikiem, zarządził rozpoczęcie prac w niedzielę. Zgodziliśmy się z tym, bo najistotniejszy był wtedy dla nas harmonogram robót. Rozpoczęła się budowa.
CDN
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Rozmaitości