coryllus coryllus
267
BLOG

Poczet cwaniaków polskich

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 13

Towarzyski krajobraz najjaśniejszej Rzeczpospolitej nie byłby pełny, gdyby zabrakło w nim takich postaci. Cwaniak, spryciarz, człowiek z gminu, który toruje sobie drogę ku zaszczytom, inteligentny i pozbawiony przesądów karierowicz to o wiele barwniejsze i ciekawsze typy niż wszyscy bohaterowie romantyczni razem wzięci. Mamy takich wielu, oto niektórzy z nich.

 
Pochodzący z Hrubieszowa osobnik z kanciastą twarzą i wyłupiastymi oczami, obdarzony nie rokującym towarzyskich sukcesów imieniem Nikodem i idiotycznym nazwiskiem Dyzma umarłby zapewne w przytułku nie znany nikomu i pogardzany przez wszystkich, gdyby nie głód, który pewnego zimowego dnia wygnał go na warszawską ulicę. Nikodem, który nigdy nie miał przy sobie większego kapitału niż dwadzieścia złotych znalazł się niespodziewanie w posiadaniu zaproszenia na rządowy bal. Gdyby nie był Polakiem pochodzącym z Hrubieszowa, tylko dajmy na to  Anglikiem gdzieś z hrabstwa Essex, na pewno wyrzuciłby zaproszenie lub sprzedał je za pięć pensów, jakiemuś prawdziwemu cwaniakowi. Dyzma jednak miał inne plany, pożyczył smoking, ogolił się, wymył i popsikał czymś pachnącym, a potem tanecznym krokiem rodem z hrubieszowskiego przedmieścia ruszył wprost na lśniące parkiety rządowych salonów. Zamierzał się odeżreć i napić, tak żeby wspomnień starczyło mu przynajmniej na tydzień. Zaczął od sałatki, którą jakiś bydlak wytrącił mu z ręki. Nasz bohater postąpił więc tak, jak postąpił by każdy mieszkaniec polskiego miasteczka, którego ktoś pozbawia wyczekiwanego długo posiłku – zmieszał bydlaka z błotem. Sympatia, jaką sobie tym zyskał u innych wysoko postawionych ordynusów była początkiem wielkiej kariery Nikodema.
Nie łudźmy się, że była to kariera przypadkowa. Gdyby Dyzma nie komunikował się tym samym kodem co zgromadzeni na balu mężczyźni nigdy nie zyskał by ich sympatii i nigdy nie zostałby królem polskich cwaniaków. On podbił ich serca bezceremonialnym i ordynarnym zachowaniem, takim samym jakie oni preferowali w życiu codziennym. Wszak elita wśród której znalazł się Nikodem to były gruboskórne chamy, faceci uwielbiający po godzinach urzędowania wpaść do knajpy na przedmieściu na kilka głębszych i golonkę z chrzanem. Towarzystwo to uwielbiało prostackie rozrywki, takie jak cyrk, który w tamtych czasach był namiastką dzisiejszych zawodów sportowych. Oczywiście ludzie ci bywali także na Służewcu, ale tylko dlatego, by zadowolić panie z towarzystwa. Kiedy Dyzma znalazł się wśród kobiet z wyższych sfer przez moment wydawało się, że przepadł, że wysublimowane gusta dam skorygują jego aspiracje w sposób bolesny i nieodwołalny. Nic takiego jednak się nie stało. Stało się za to coś zupełnie niespodziewanego. Dyzma oczarował wszystkie kobiety swoim charme i bezpretensjonalnym sposobem bycia. Uznany został za mężczyznę z klasą. Dlaczego? Otóż dlatego, że te nieciekawe i lekko już zdefasonowane przez czas istoty umierały z nudów przy swoich ministrach i pułkownikach. Potrzebny był im ktoś, kto dostarczy im rozrywki z prawdziwego zdarzenia. Dyzma miał to szczęście, że natura wyposażyła go w temperament i atrybuty, którymi mógł rozrywać kilka pań po kolei.
Przywykliśmy myśleć o Nikodemie źle, z pogardą i lekceważeniem, tak jakby był on plamą na honorze kulturalnego Polaka i powodem do wstydu. Tymczasem jest odwrotnie, powinniśmy być z Dyzmy dumni. Każdy inny kraj postawiłby mu pomnik, tak już bowiem jest, że korzenie każdej elity tkwią gdzieś w plebejskim nawozie, kiedy fakt ów się ujawnia powoduje to zwykle kulturalne i obyczajowe zawirowania, wpływające dobrze na tak zwaną kondycję ogólną, tak elit, jak plebsu. Jeśli zaczynamy wstydzić się takich ludzi, jak Dyzma to znaczy, że coś z nami jest nie tak, może zbyt jest ów pan podobny do nas samych i przez to nie potrafimy znieść jego widoku?
 
O wiele słabiej na tle Nikodema Dyzmy wypada wodzirej z filmu Feliksa Falka. Danielak jest sympatyczny jedynie przez pół filmu, potem robi się nie do strawienia. Stawka, o którą gra, żadną miarą nie jest warta zabiegów, które musi wykonać by wygrać. Danielak to cwaniak z ambicją wielkości Czomolungmy, którą usiłuje nieudolnie przykryć lukrowanym uśmieszkiem i przymilnym głosem rasowej, moralnej świni. Podczas gdy taki Dyzma walczy o zaszczyty najwyższe i udaje mu się je osiągać jedynie przez samą tylko obecność we właściwych miejscach, o tyle Danielak lata jak poparzony po mieście robiąc świństwo za świństwem tylko po to, by poprowadzić noworoczny bal w jakiejś spelunie z migającymi światełkami. Co to za stawka? Żeby osiągnąć tak śmiesznie mało Danielak zdradza przyjaciela. To dałoby się jeszcze jakoś wybaczyć, ale nasz wodzirej idzie jeszcze dalej. Ma dziewczynę, miłą i ładną, taką pyzę z blond grzywką. Bez namysłu godzi się, żeby jakiś włochaty kurdupel, który ma moc namaszczania wodzirejów mógł ją przelecieć. Szantażuje ludzi podsuwając im zdjęcia, na których ludzie ci widoczni są w trakcie odbywania stosunku płciowego. Sam decyduje się przespać ze starą i brzydką jak siedem nieszczęść babą tylko po to, by mu coś tam załatwiła. Nie da się wprost patrzeć na wyczyny Danielaka. Osiąga on wreszcie swój cel, ale jest to cel tak, za przeproszeniem, gówniany, że nie ma co roztkliwiać się nad jego losem i moralnymi dylematami. Oburzać się też nie ma za bardzo powodu, bo wychodzi wodzirej w tym filmie na nieprzeciętnego durnia, który w ostatnich momentach obrywa jeszcze po pysku od swego, byłego już przyjaciela Romka. Po co to wszystko? Chyba tylko po to, by Polacy na zawsze zapamiętali, jak beznadziejnie miałkie rzeczy były miarą ich sukcesu w czasach zwanych peerlelem. Film Feliksa Falka „Wodzirej” należał do nurtu twórczości zwanego „kinem moralnego niepokoju”. Danielak, mimo wielu starań reżysera nie wzbudza żadnego niepokoju, a moralnego już w szczególności. Jego chamstwo jest za mało malownicze, by ktoś poczuł się nim dotknięty. To glista rozjechana przez samochód, po prostu nikt. Jednak każdy z nas spotkał kiedyś na swej drodze jakiegoś Danielaka, któremu miał ochotę dać po pysku. Jeśli tego nie zrobiliście, to teraz żałujcie, bo tylko to jest naprawdę ważne w filmie Falka o cwaniaku Danielaku. To instruktaż bicia w pysk, tak by porządnie zabolało.
 
Współczesne kino przestało eksploatować postać cwaniaka, stał się on nieatrakcyjny dla społeczeństwa, które aspiruje do tego, by być kimś innym niż jest w rzeczywistości. Dziś cwaniacy nie występują na ekranie, oni wykładają pieniądze na produkcję filmów lub siedzą na krzesełku z napisem „direktor”. Zniknięcie z ekranu ideowych dzieci Nikodema Dyzmy bardzo źle rokuje polskiemu kinu. Będziemy teraz oglądać, miast karykatur prowincjuszy, pnących się w górę, karykatury członków elit i establishmentów wszelakich, bo tego oczekuje z kolei Dyzma siedzący na widowni. Nie ma szans, żeby się coś zmieniło i beznadziejny film o Nikosiu Dyzmie z zakładu pogrzebowego niczego tu nie zmienia. Tymczasem Polska czeka na swojego współczesnego cwaniaka, który mógłby wrócić z USA, lub wręcz tam zrobić karierę metodami znanymi z naszych przedmieść. Czy długo jeszcze mamy czekać?
Na koniec warto przypomnieć jeszcze jednego cwaniaka, człowieka, który odszedł w zapomnienie po cichu i bezszelestnie, jak jakiś duch. Na film zatytułowany „Wielki Szu” chodziło się po to, by przed wszystkim zobaczyć biust i łono Grażyny Szapołowskiej, które to atrybuty aktorka ukazywała na samym początku filmu. Wykreowany przez Jana Nowickiego duchowy arystokrata, którego niezbadane wyroki opatrzności rzuciły pomiędzy pospólstwo, ma przeciwko sobie cały świat. To postać, której spryt potrzebny jest nie po to, by coś wygrać tylko po to, by przetrwać. Jak wielu spryciarzy, wielki Szu przegrywa w końcu w partii o stawkę najwyższą, bo okazuje się że nawet wybitnie inteligentny i sprytny człowiek nie może przewidzieć wszystkich dokonywanych przez życie przetasowań. Zanim jednak to następuje przesuwa nam się przed oczami obraz sukcesów i porachunków dokonywanych w imię zemsty, potwierdzenia własnej wartości, ku czci profesjonalizmu zawodowego i po to by zaimponować dużo młodszej kobiecie. Ludzie z którymi ma do czynienia Szu to gnojki. To oni chcieliby być tacy, jak on, a nie odwrotnie. Dlatego Szu nie zyskuje niczyjej sympatii w swoim otoczeniu, nawet sympatii swojego ucznia. Wszędzie gdzie się pojawi wzbudza nienawiść i lęk, tak jak wszyscy inteligentni ludzie odkąd sięga zbiorowa pamięć gatunku ludzkiego. Nie ma już dziś takich bohaterów w filmie, a próby nakręcenia czegoś w rodzaju seqelu tego filmu w latach dziewięćdziesiątych to zupełna pomyłka. Film „Sztos” nie umywał się do „Wielkiego Szu”. Mimo deklarowanej niechęci do cech takich, jak spryt i cwaniactwo, chyba trochę tęsknimy za postaciami takimi, jak te wykreowane przez Romana Wilhelmiego i Jana Nowickiego. W czasach gdy kinowy i literacki bohater to jakiś beznadziejny mydłek i w dodatku przygłup, naprawdę przydałby się ktoś bardziej wyrazisty niż komisarz Zawada. Wiem, że scenariusz tego filmu napisali Jan Purzycki i pani Łebkowska, wiem. Wiem, że od strony obyczajowej ten film to gniot i popłuczyny po Sławku Borewiczu. Ale postać się udała i była na tyle uniwersalna, by ją zapamiętać. No i Nowickiego lubię, choć mnie czasami denerwuje. Szczególnie, jak się nadyma. Ale warsztat chłop ma i co mu zrobić?
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Kultura