coryllus coryllus
199
BLOG

O triumfie i ochłapach

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 18

 

Odwieczna prawda, jakoby lud potrzebował jedynie chleba i igrzysk nie jest niczym innym, jak propagandową manipulacja. Być może w Rzymie Cezarów, tego właśnie chciał lud, ale w epoce nam bliższej, w czasach, które ukształtowały na lata całe kosmos naszych pojęć lud chciał czegoś zgoła innego - chciał triumfu. Nowoczesne imperia zbudowane zostały właśnie na tej głęboko ukrytej i przeczuwanej zaledwie przez władców, chętce motłochu.
 
Pierwszym, który zaczął realizować ukryte pragnienia swoich poddanych był król Prus Fryderyk, nazwany później wielkim. Być może Piotr, albo Karol XII pomyśleli, lub przeczuli to pierwsi, ale to on – Fritz uczynił z tego praktykę. Miał po temu odpowiednie narzędzie –stutysięczną armię pozostawioną mu przez ojca. Dla mieszkańców kraju takiego, jak Prusy – rozczłonkowanego, biednego niczym kościelna mysz, rządzonego przez władcę fanatyka, takiego spłachetka piachu nad morzem, przyłączenie Śląska to było coś, co dalece wykraczało poza sferę ich codziennych wyobrażeń. Tak, była wojna. Jedna, potem druga, trzecia wreszcie. Zginęło mnóstwo ludzi, ale przecież nie samych Prusaków, król prowadził także zaciągi za granicą. Tak, była praca ponad siły, ale był także zarobek. A co najważniejsze tworzyła się legenda. Połykacze ognia – tak nazywano pruskich żołnierzy maszerujących wprost na lufy austriackich dział i nie uchodzących z pola przed węgierską jazdą.
 
A potem był triumf – to co najważniejsze. Bo to sukces, a nie chleb czy igrzyska są najważniejsze w życiu królów i ich poddanych. Zabór Wielkopolski odbył się gładko. Nikt nie musiał umierać, tak jak Śląsku. Z miejsca potaniała ziemia, ponieważ obszar państwa wzrósł znacznie, potaniała także żywność, bo Wielkopolska była terenem rolniczym. Dzięki triumfowi króla, jego lud miał chleb – tak to sobie tłumaczyli poddani obijani kijem przez feldfebli, głodujący w swoich warsztatach tkackich lub tyrający od świtu do nocy w fabrykach Berlina. To wszystko nie było ważne, a przynajmniej nie na tyle, by wszczynać bunt. Zbuntowali się tkacze, to prawda, ale poskromiono ich szybko. Król i jego następcy nie patyczkowali się ze swoim ludem, ale też lud nie oczekiwał od nich zbyt wiele. Tak więc każda łaska pańska witana był z radością lub wręcz z niedowierzaniem.
 
Trzeba było dwóch światowych wojen i ludobójstwa, by zniszczyć i zagrzebać pod popiołem pamięć o triumfie tego dziwnego, wyrosłego z woli jednego człowieka, państwa.
 
Sytuacja generała Waszyngtona była daleko trudniejsza niż okoliczności, w których rozpoczynał panowanie król Fryderyk. Przede wszystkim generał Waszyngton nie miał armii. Polityczne zaplecze było siłą mocno wątpliwą wobec brytyjskich bagnetów i armat. Był jeszcze lud - pogardzany przez szlachetnie urodzonych oficerów króla motłoch. Temu właśnie motłochowi składał generał Waszyngton fantastyczne zupełnie obietnice, których nie mógł, a częściowo nie chciał spełnić. Motłoch uwierzył generałowi, a bezczelność i pogarda brytyjskich oficerów utwierdziły go w przekonaniu, że czyni dobrze.
 
Jednak nawet zawziętość motłochu nie mogła się mierzyć z wyszkolonymi żołnierzami króla. Trzeba było poszukać sojuszników w Europie, żeby zwyciężyć. Powstały twór, państwo bez tradycji i przeszłości, nie miał – na oko – wielkich szans na to by się utrzymać. Kolejna wojna z Brytyjczykami o mało nie położyła mu kresu. Potem była jeszcze jedna wojna tym razem domowa, ale i ona nie pogrzebała tego dziwnego państwa wyrosłego z woli motłochu i kilkudziesięciu obszarników. Sukces, który obiecał swoim obdarty i bosym żołnierzom generał Waszyngton zmaterializował się jeszcze za och życia. Stał się faktem, co z tego, że różnym od ich marzeń? Nie miało to znaczenia. Liczył się triumf i to, że wszystko działo się naprawdę. Każdy to czuł i każdy o tym wiedział.
 
Obydwa polityczne twory ulepione zostały z tego co było pod ręką – z pracy, z krwi, z poświęcenia i z obietnic. Charakterystyczne było to, że do ich uwiarygodnienia w oczach poddanych, ludzi ciężko pracujących – wolnych i poddanych – nie potrzeba było odwołań do tradycji. Prusacy myśleli tylko o tym co będzie. Brudna i ubłocona stolica nad Sprewą – to była przeszłość i nie było do tego powrotu. Amerykanie nie mogli bez wstrętu spoglądać za siebie, na lata upokorzeń, których doznali od Brytyjczyków. Ani jedni ani drudzy nie mieli wyjścia.
 
My mamy, możemy spokojnie spojrzeć w naszą przeszłość. Musimy jednak uważać na takich, co traktują ją, jak lamus z którego wyciąga się, a to szablę, a to tytuł hrabiowski, a to ryngraf, po to by uwiarygodnić swoje apetyty na władzę. Żadna bowiem, nawet najbardziej chwalebna i wielka przeszłość nie jest ważniejsza od tego co jest teraz i od tego co będzie.
 
Z podobną, właściwą handlarzom starzyzną, lekkością pochodzą macherzy polityczni do współczesności, która nie składa się bynajmniej z ceny jabłek i zarobków pielęgniarki Ewy. Składa się ona bowiem z tego o czym napisałem wyżej – z naszych pojedynczych i grupowych apetytów na sukces i triumf. Taki, którego będziemy mogli doświadczyć za naszego życia.
 
O tych co mówią – wybierzmy przyszłość – szkoda nawet wspominać. Oznacza to bowiem tyle jedynie, że mamy zapomnieć o tym co jest dla nas najważniejsze – o sukcesie. Miast niego dostajemy obietnicę, że coś się kiedyś gdzieś wydarzy, ale co – tego nikt do końca nie wie.
 
Wczoraj, jakoś tak przypadkiem zerknąłem na wypowiedź, którą jeden z portali przypisał niejakiemu Komorowskiemu, o którym szepcą po kątach iż jest hrabią. Miał rzec ów Komorowski, że gdy już dostanie to czego chce lub do czego został wyznaczony, wtedy nie będzie obciachu. Nie będzie obciachu?! A gdzie triumf? Albo chociaż obietnica?
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (18)

Inne tematy w dziale Polityka