W mająteczku Wilko mieszkały panny, które były inspiracją życia całego pewnego pana. Tak to opisał dawno temu Jarosław Iwaszkiewicz. Panny owe, subtelne i delikatne, a każda na swój sposób, pochodziły ze świata na poły już legendarnego, czyli z II Rzeczpospolitej, krainy odchodzącej od nas z każdym rokiem coraz bardziej i bladej już nawet we wspomnieniach, a także w snach.
Ponieważ jednak świat realny czyli tak zwana przyroda nie znosi próżni, na miejsce lekkiej mgiełki unoszącej się nad mająteczkiem Wilko musiało pojawić się coś innego. I pojawiło się. Nigdy nie zapomnę opowieści, którą dawno temu uraczył mnie dobry znajomy, człowiek leciwy, urodzony w II Rzeczpospolitej właśnie, który zaraził mnie skutecznie sentymentem do tego dziwnego i nieszczęśliwego kraju.
Opowiadał mi on historię pewnego znanego dziś artysty i wychowawcy młodzieży –tak się pana owego tytułowano niegdyś na stronach GW. Otóż ów artysta i wychowawca młodzieży został przywieziony do naszego biednego kraju na pancerzu radzieckiego czołgu. No może nie dosłownie, ale prawie. Odziany był, jak wszyscy co tam na tym czołgu siedzieli w kufajkę, czapkę uszankę i walonki. Wyróżniał się on jednak spośród innych czerwonoarmistów tym, że gadał dużo i zawsze chciał mieć rację.
Porządzić jednak za bardzo nie mógł, bo rządzili wtedy inni. Kiedy ci inni towarzysze posłuchali naszego bohatera, kiedy przyjrzeli mu się uważnie, doszli do wniosku, że znakomicie nadaje się on do tego, by zajmować wysokie stanowisko w ministerstwie kultury. I tak też się stało, zajął on ten stołek. Od razu jednak zaczęły się kłopoty. Okazało się bowiem, że w wiosce gdzieś, hen na Białorusi, gdzie urodził się i wychował nasz bohater nikt nie nauczył go jeść nożem i widelcem, nikt też nie powiedział mu, że smarkanie w palce i recytowanie przy tym frazy – nie chciałeś gilu leżeć w nosie, leż na szosie – nie przystoi urzędnikom państwa ludowego. Po kilku wpadkach towarzysze postanowili coś zmienić, ale że w państwie ludowym człowiek był najważniejszy, tak więc miast rozstrzelać naszego bohatera za kontrrewolucję czy coś innego, albo przynajmniej wywalić go na zbity łeb, postanowili zatrudnić dlań guwernera. W Polsce doby tuż powojennej nietrudno było jeszcze znaleźć kogoś odpowiedniego, kto miałby jakieś pojęcie o podstawowych zasadach savoir-vivre.
Wybór padł na pewnego profesora z Krakowa, który blado-siny ze strachu rozpoczął edukację. I czynił to z takim zapałem, że osiągnął wielki sukces. Po latach kiedy czerwonoarmista ów nie był już urzędnikiem nikt nie rozpoznałby w nim tego zasmarkanego chłopka w walonkach. Oczom zdumionych towarzyszy, którzy także nieco się pozmieniali, objawił się bowiem artysta pełną gębą, odziany w swobodnie opadające, białe szaty, z okularami takimi, jak trzeba na nosie, z włosem siwawym i rozwianym, z pędzlem w dłoni. Słowem awangarda pełną gębą. Od razu więc mianowano go wychowawcą młodzieży. I tak zostało. Nie wiem czy człek ów żyje jeszcze, ale jeśli tak to powinien dobiegać setki, no może dziewięćdziesiątki.
Ilu takich było? Setki. Na każdym szczeblu władzy siedział taki gość ze smarkiem lub pańcia wywleczona z jakiegoś zaułka, którzy po kilu latach wielkim wysiłkiem ludzi wynajętych i – oddajmy im to – swoim własnym - przedzierzgali się w kogoś zupełnie innego, w kogoś kto był prawie taki sam, jak ludzie zamieszkujący majątek Wilko i inne majątki, jak mieszkańcy przedwojennej Warszawy i Krakowa, a nawet jak profesorowie przedwojennych uczelni w tych miastach. Prawie.
Wielu z nich dostrzegało, że coś z tym systemem jest nie tak i buntowało się przeciw niemu szukając wyjścia. Zawsze jednak takiego, by ci towarzysze co w najciemniejszych kręgach siedzą nie mieli powodu do wysłania spec-komnada z bronią wetkniętą za paski. Słyszałem, na przykład, o takim co zrażony do socjalizmu realnego wyjechał do Paryża uzyskawszy wcześniej paszport i tam przeszedł na maoizm. On, rzecz jasna, także został wychowawcą młodzieży, tyle że we Francji.
Z czasem ludzie ci uwierzyli, że to oni są duchowymi spadkobiercami II Rzeczpospolitej, że ta mozolnie wtłaczana im do głów nauka, te maniery najprostsze, ta tradycja, którą poznawali powierzchownie i bez zrozumienia, że to wszystko czyni ich lepszymi i uzasadnia obecność na czele narodu. Przepadło gdzieś wspomnienie o ruskim czołgu, o walonkach, o jedzeniu rękami. Od takiej wizji był już tylko krok do przekonania samego siebie, że ci wszyscy ludzie dookoła, bez względu na to kim są, przez samą swoją nędzę i brak możliwości są reprezentantami żywiołu, który znany był w II RP pod nazwą ludu. Do ludu zaliczano więc wszystkich tych, którzy patrzyli podejrzanie na awans naszych czerwonoarmistów z gilem u nosa, bez względu na to jakie było pochodzenie i wykształcenie tych ludzi. W państwie ludowym i demokratycznym, którego strzegły bagnety bratnich krajów utrzymywał się więc zakulisowy podział na kasty. I podział ten pozostał do dziś, choć tak zwanego upadku komunizmu minęło już 20 lat. W czasie istnienia państwa ludowego podział ów wzmacniany był strachem przed powrotem niesprawiedliwości przedwojennych, dziś zaś wzmacniany jest podobnym strachem – bać się mamy demonów przeszłości, rozliczeń, palenia czarownic, itp, itd.
Każda, nawet najbardziej mafijna grupa, potrzebuje jakichś legitymacji, które uzasadnią jej istnienie i władzę. W Polsce od zawsze właściwie za legitymację taką robią koneksje rodowe, sygnety z herbami i tytuły. Różne; hrabiowskie, książęce i inne, całe szczęście nikt jeszcze nie wpadł u nas na pomysł, by używać tytułu barona. Ryzyko szyderstwa jest zbyt wielkie. Są jednak jeszcze ludzie, którzy pasjami kochają grzebanie się w przeszłości. I zawsze znajdą coś w tych genealogiach takiego, że łza się w oku zakręci. Oto wczoraj ktoś napisał, że pradziadek pewnego żyjącego dziś hrabiego, imieniem Franciszek zmarł bezpotomnie. Niby drobiazg, a jak potrafi człowiekowi humor z rana poprawić.
Aha, byłbym zapomniał, miejscowość Oszczywilk istnieje naprawdę. Położona jest nieopodal miasteczka Ryki na Lubelszczyźnie.
Inne tematy w dziale Polityka