coryllus coryllus
344
BLOG

Stary żołnierz. Simbelmyne’owi

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 11

 

Mało jest spraw, które wzruszają mnie bardziej niż losy samotnych, dojrzałych mężczyzn, których nie rozumie nikt, nawet własna żona, nie wspominając już o przełożonych. Fakt, że akurat mnie żona rozumie, a jak nie rozumie to przynajmniej wysłucha, przełożonych zaś nie mam, nie zmienia tu wiele. Dlatego dziękuję Ci drogi Simblemyne’ie za to, że poleciłeś mi książkę Bruce’a Marshala pod tytułem „Stary żołnierz nie umiera”. Jeszcze nie zacząłem jej czytać, a już wiedziałem, że mi się spodoba. Na wstępie bowiem przeczytałem umieszczone na początku słowa piosenki z I wojny światowej, którą nucili sobie brytyjscy żołnierze we Francji – stary żołnierz nie umiera, tylko gdzieś nam znika…Po przeczytaniu powyższego wiedziałem, że poleciłeś mi dobrą rzecz.

 

Książki pisane przez Brytyjczyków mają w przeważającej większości ten walor, że są bezpretensjonalne, pretensjonalność zaś jest grzechem ciężkim, jeżeli nie śmiertelnym, ale tego nie mogę ustalić z całą pewnością, bo z religią jestem na bakier. W przeciwieństwie do bohaterów występujących na kartach książek niemieckich czy francuskich, ci z obszaru języka angielskiego, których opisują autorzy z Wysp, z Ameryki lub z Kanady, są uroczo prawdziwi, ich przygody zaś mogłyby się przytrafić mnie czy nawet ludziom ode mnie młodszym, którzy nie tylko wojny, ale i wojska na oczy nie widzieli. Już słyszę oburzone głosy miłośników Remarque’a i Kirsta. W porządku, ale ja mam już dosyć Niemców i ich książek, tak samo jak mam dosyć wiary, że wojna wybuchła przypadkiem bez ich udziału, a do jej zakończenia przyczynili się bombardierzy Ash i Kowalski. Wolę Szkotów, czy nawet Anglików, ci przynajmniej nie kłamią. No, może nie tak nachalnie, jak Niemcy.

 

Książka jest znakomita i utrzymana w najlepszej tonacji, jaką można sobie wyobrazić; pogodnego sarkazmu w obliczu absolutnej grozy. No i postaci. Bardzo lubię kiedy wszyscy od głównego bohatera poprzez jego podwładnych, poprzez generałów, aż do ostatniej telefonistki w sztabie mają jakieś bardzo charakterystyczne atrybuty. Nie każdemu autorowi zdarza się skonstruowanie takiej galeryjki, ale tutaj się udało. Wyszło pięknie.

 

Książka wydana została w Polsce w roku 1959 i było to chyba pierwsze i ostatnie wydanie. Mimo, że upłynęło już tyle lat, język nie zalatuje żadnymi archaizmami, jak to się zdarzało w tłumaczeniach powojennych Remarque’a. Choćby w „Trzech towarzyszach”. Co prawda dżin pisany jest jako „dżyn”, ale to doprawdy drobiazg. Miłe jest także to, że bohater nie ogranicza się do dokonywania wielkich czynów przerywanych jakimiś orgiami na tyłach, nie wiedzie mu się też specjalnie z kobietami, co opisane jest bez fizjologicznych wtrętów, właściwych literaturze koszarowej. Cechuję tę książkę bardzo duża doza dyskrecji i wdzięku. Aż się wierzyć nie chce, że pisał to zawodowy wojskowy. Co prawda autor trochę zbyt nachalnie opowiada o przewagach, jakie mają członkowie szkockiego kościoła episkopalnego nad katolikami, ale to się da per saldo znieść. W końcu nigdy nie widziałem na oczy wiernego z takiego kościoła i pewnie nie zobaczę, więc cóż mnie to może obchodzić

 

Nie doszedłem jeszcze do końca, ale myślę, że pułkownik Marshall utrzyma poziom i nic się tam po drodze nie stanie. Jeszcze raz serdecznie Ci dziękuję Simbelmyne’ie.

 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (11)

Inne tematy w dziale Kultura