Mechanizmy rządzące rynkiem przekazów wszelakich są skomplikowane i trudne do opisania. Rzekłbym nawet, że nie da się przedstawić ich w jakimś całościowym eksperymencie słowno-obrazkowym. Można jedynie mówić o fragmentach tego rynku i na tej podstawie budować sobie jakiś tam ułomny bardzo wizerunek całości. Tak też i uczynię z pełną świadomością tych ograniczeń.
Odkąd w Niemczech i we Francji polikwidowano eleganckie salony prowadzone przez bogate i znudzone Żydówki sztuka zeszła na psy, albo jak wolą mówić niektórzy – na politykę, co na jedno wychodzi, choć wierzcie mi, że jestem ostatnim człowiekiem, który z premedytacją chciałby psy obrażać. Stało się jak się stało. Właścicielki berlińskich salonów wyfrunęły kominem w Auschwitz, a ich miejsce zajęli podejrzani faceci w garniakach lub drelichach. Ci pierwsi mówili o rynku, a ci drudzy o propagandzie. Obrazkiem tym chciałbym przekazać treść następującą – nie ma krytyki, a zniknęła ona wraz z zagładą dawnego świata, która dokonała się w czasie ostatniej wojny.
Ponieważ zaś przyroda nie znosi próżni na jej miejscy pojawili się biznesmeni od wydawnictw i propagandyści – w zależności na który kraj na mapie byśmy spojrzeli. Z czasem propagandyści upodobnili się do biznesmenów i rynek przekazów oraz idei zwany czasem, nie wiedzieć czemu literaturą stał się strukturą bardziej zwartą i jednolitą. Pozornie wyszło to na korzyść, nie czytelnikowi jednak, ale tym właśnie facetom w garniakach, którzy stoją pomiędzy nieszczęsnym czytelnikiem a jeszcze bardziej nieszczęsnym autorem.
Za nami całe lata tresowania rozmaitych autorów, a to w duchu propagandy, a to w klimatach, które „świetnie się sprzedają”. Dalej to trwa, ale widać pewne symptomy zwiastujące koniec. Oto mamy sieć, a w niej blogi. Autorzy tych blogów nie zawsze mają ambicje publicystyczne lub są hobbystami. Trafiają się wśród blogerów także inni. Nie jest to jednak zbyt istotne dla naszych rozważań. Ważne jest to, że dzięki Internetowi pomiędzy autorem a czytelnikiem nie ma pośrednika. Nie ma żadnego gościa w garniaku ani w drelichu. Wydawać by się mogło, że po latach tresury i upokorzeń tak autor jak i czytelnik znaleźli się w krainie szczęśliwości. Niestety nie wygląda to tak różowo. Lata tresury zrobiły swoje, a segmentowanie rynku i brak salonowej krytyki doprowadziły do tego, że w czytelnikach odzywają się odruchy Pawłowa. Nie we wszystkich rzecz jasna i nie zawsze, ale w niektórych i czasami. Piszę to zdanie po to, żeby mi potem T-rex nie tłumaczył, że kogoś obrażam.
Mamy więc oto miłośników prozy takiej, a obok miłośników prozy śmakiej. Mamy takich co lubią historie do śmiechu i innych co rozkochani są w opowiastkach do płaczu. Sprytny i zorientowany prosprzedażowo autor połapie się w tym wszystkim w mig i zarobi mnóstwo pieniędzy korzystając z koniunktur nakręconych przez facetów w garniakach. Zbierze nagrody i będzie chodził w glorii „wybitnego twórcy”, jak choćby taki Pilch Jerzy. Bloger w sieci nie może niestety tego zrobić. Nie może, bo jego odbiorcą nie jest facet w garniaku co kręci korbą, ale czytelnik dysponujący pewną wrażliwością i oczekujący od autora czynów zgoła odmiennych niż te będące udziałem Pilcha czy jakiejś Kalicińskiej.
Wrażliwość czytelnika bloga tylko pozornie podobna jest do wrażliwości czytelnika książki kupionej w księgarni. Ta pierwsza jest według mnie o wiele wyższej próby, a to z tej przyczyny, o której już pisałem – tresura spowodowała, że ludzie idą do księgarni ja do monopolowego. Jeden bierze winiak, a drugi żołądkową. I żadne nie weźmie nic czego już wcześniej w ustach nie miał. Z blogerami i ich czytelnikami jest inaczej. Nieco bardziej finezyjnie. Bierze się to, rzecz jasna, stąd, że pomiędzy blogerem a czytelnikiem istnieje kontakt prawie bezpośredni. To duży walor, ale także pułapka. Bardzo łatwo jest bowiem zdobyć sympatię czytelników szczególnie kiedy ktoś jest w miarę dobrym obserwatorem. Widać czego ludzie potrzebują, a czego czytać nie chcą. Trzeba się dostosować i już. No właśnie, że nie „już”. Czym innym jest bowiem zdobycie sympatii czytelników, a czym innym wkręcenie się w wyrównywanie ich emocjonalnych deficytów. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Autor piszący dużo ma, siłą rzeczy lepsze i słabsze momenty. Może także zwyczajnie nie chcieć pisać tak, jak to robił dotychczas, bo nie i już. Stać za tą decyzją może tysiąc powodów i nic komu do nich, bo autor robi co chce. Nie ma bowiem dla autora prostszej drogi ku klęsce niż bezmyślne kokietowanie czytelnika. To nie jest schemat współpracy właściwy i dobry dla relacji bloger - czytelnik. To jest schemat dobry dla relacji Pilch – Orliński, albo Kalicińska- Jarecka.
Oczywiście autor bardzo wiele ryzykuje zmieniając styl i manierę, a także tematy swoich wpisów. Nie może jednak robić inaczej. Nie może, jeśli chce kiedyś wyjść poza blog i standardowe, blogerskie bicie piany. Czytelników taka postawa może oczywiście drażnić, może ich denerwować, że nie dostają tego po co zwykle przychodzili na ten czy inny blog. Muszę to jednak powiedzieć jeszcze raz dobitnie – bloger trzymający się jednej sprawdzonej konwencji przegra, choćby był nie wiem jakim mistrzem. Bo blog to nie księgarnia, a jego odbiorcami nie są handlowcy tylko czytelnicy. Każda zmiana w sposobie pisania niesie ryzyko, ale jest konieczna, jeśli ktoś nie rozumie jeszcze dlaczego, niech sobie wytłumaczy, że choćby dla higieny psychicznej. To proste i dające się strawić wyjaśnienie.
Jest jeszcze jedna pułapka, w którą może wpaść popularny bloger; ujawnienie. Moje zdanie na ten temat jest jednak takie, że ujawniać się trzeba, choćby nie wiem co. Brak krytyki w takim rozumieniu, jak to przestawiłem na początku powoduje dwa zjawiska, bardzo niezdrowe i przykre dla autorów. Pierwsze z nich to owo ryzyko ujawnienia. W czasach dawniejszych kiedy nikt nie wymagał od takiego Cezanne’a, żeby mył ręce przed wkroczeniem na salony, bo nie dla czystych rąk go tam zapraszano, ludzie mieli o wiele większą tolerancję dla autorów, wszystkich autorów, nie tylko malarzy. W salonach i redakcjach gdzie uprawiano krytykę pełno było rozmaitych dziwnych ludzi, którzy mieli tam swoje miejsce i nie wywoływali sensacji. Ich praca była integralną częścią ich osobowości i nikt nie dziwił, że mały i kostropaty facecik w brudnym palcie pisze wspaniałe wiersze. To nie raziło. Sieć, która uratowała nas od tyranii rynku, spowodowała jednak to, że czytelnik może wyrobić sobie o autorze opinię zgoła pochopną. Owa niedostępność fizyczna autora, przy jednoczesnym kontakcie intelektualnym czy duchowym nawet bywa przyczyną nieporozumień. Bo oto kiedy autor się pokazuje w całej swej niedoskonałości czytelnik może czuć się rozczarowany? No jak to –powie – nie tak żem go widział! Popelina jakaś. Czar pryska, a jego miejsce zajmuje podejrzliwość. Wyobraźcie sobie jednak sytuację odwrotną. Co by było gdyby internet istniał już dawniej i blogowałby tam Bolesław Leśmian. Jakiż entuzjazm wywoływałyby jego wiersze i jakie rozczarowanie nastąpiłoby kiedy doszłoby do spotkania czytelników z poetą. Prawdziwy Leśmian nie miał tych problemów, bo każdy wiedział, jak on wygląda i nikt się nie dziwił, że jest on taki mały i dziwaczny.
Jest jeszcze jedna ważka kwestia wynikająca wprost z tego, że nie ma już krytyki, a my mamy za sobą kilkadziesiąt lat tresury propagandowo-rynkowej; nazwałbym to wtórną hierarchizacją tematów. Wobec swobodnego, ale ciągle jeszcze niedostatecznie przepływu swobodnych myśli pomiędzy autorami, komentatorami i czytelnikami, czytelnik ma dwa wyjścia – przywiązać się do autora lub do tematu. Przywiązanie do autora może być frustrujące – co mam nadzieje wyjaśniłem wyżej, ale i tak jest lepsze niż przywiązanie do tematu, które skutkuje tym, że człowiek miast widzieć innego, żywego człowieka rozsmakowuje się w dość tandetnych chwytach, których każdy autor ma w zanadrzu sporo, po to właśnie by czytelników nimi karmić. Hierarchizacja tematów prowadzi także do tego, że czytelnik z obawy by nie zostać posądzonym o brak wyrobienia lub prostactwo osądza zwykle temat, bo tak jest bezpieczniej. Wielu czytelników z pokorą i powagą wczytuje się w każdą bzdurę, która opowiada o rzeczach ważkich, byle była opowiedziana z należytą powagą. Ten sam czytelnik krzywi się i wierci wskazującym palcem w kolenie kiedy czyta tekst ewidentnie szyderczy i prześmiewczy. Nawet jeśli odcyfruje ironię, a nie będzie owa ironia wpisywała się w kanon „jego” tematów nie pomoże to autorowi, któremu zarzuci się brak elegancji, albo coś równie sympatycznego i a propos. I nie ma znaczeni fakt, że autor ma prawo pisać co chce i próbować każdej konwencji na jaką ma ochotę, nie ma też znaczenie fakt, że w autorskiej hierarchii wartości temat jest rzeczą absolutnie drugorzędną.
Czy autor może coś zrobić w ogóle, kiedy go postawią wobec takiego ambarasu? No może. Może powołać się na swoje zażyłe relacje z czytelnikami, na przykład. Może zapytać – czy chcą go zmusić do posłuszeństwa, do służenia, a w konsekwencji do roli pomiotła? Jeśli tak, to niech szukają sobie innego autora, który „trzyma poziom” i jest elegancki. Może jest tu taki, który „nie stacza się po równi pochyłej”. Nie wiem, bo mam coraz mniej czasu na czytanie. Może wreszcie autor zarzucić czytelnikom zdradę i powierzchowność, a także owo niezdrowe przywiązanie do tematu. Nie powinien jednak tego wszystkiego robić, mając w pamięci fakt, że jesteśmy w sieci, a nie w księgarni i wrażliwość czytelnika jest w stanie znieść wiele, ale nie wszystko. Dlatego właśnie najlepiej byłoby gdyby autor milczał.
Pozdrawiam was serdecznie i mam nadzieję, że nie zanudziłem was całkowicie.
Inne tematy w dziale Kultura