Decyzja o tym, że to właśnie kapitan Władysław Raginis obejmie dowództwo odcinka obrony podjęta została 2 września. Do dyspozycji młodego, trzydziestojednoletniego oficera, urodzonego na Łotwie, w Dyneburgu, oddano 6 ukończonych, ciężkich, betonowych schronów stojących na wzgórzach lewego brzegu Narwi, 6 podobnych, lżejszych schronów oraz cztery schrony w budowie. Umocnienia te obsadzono siedmiuset żołnierzami dowodzonymi przez 20 oficerów. Wojsko to uzbrojone było w 24 ciężkie karabiny maszynowe i 6 armat kaliber 75 mm.
Kapitan Raginis był przez swych szkolnych kolegów wspominany, jako drobny blondynek, cichy i bardzo nieśmiały. Mówił z kresowym akcentem. Do stopnia kapitana awansowano go w lipcu 1939 roku. Odcinek obrony, którym miał dowodzić we wrześniu liczył zaledwie 9 kilometrów długości. Załoga wiźniańskich bunkrów nie została pozostawiona bez wsparcia – przynajmniej w teorii. Nieopodal linii obrony stało duże zgrupowanie wojsk polskich – „Grupa Operacyjna Narew”, Raginisowi obiecano poza tym wsparcie ze strony załogi twierdzy Ossowiec, ale dopiero na 10 września. Obietnica ta nie mogła być traktowana przez nikogo poważnie, a najmniej przez samego Władysława Raginisa, zważywszy na liczbę wojsk przeciwnika, które stanęły nad Narwią 9 września.
Heinz Guderian po rozbiciu sił polskich w rejonie Borów Tucholskich ruszył na wschód. Był to jeden z najbardziej wsławionych niemieckich generałów, dowodził XIX korpusem pancernym, w którego składzie znajdowała się brygada forteczna, dwie dywizje pancerne i jedna zmotoryzowana. Siły Guderiana którym miał sprostać kapitan Raginis liczyły 42 tysiące żołnierzy i oficerów, 350 czołgów oraz ponad 450 dział i moździerzy.
Po pierwszym tragicznym dla najbardziej wysuniętych polskich placówek starciu kapitan Władysław Raginis i jego zastępca, dowódca szczupłej, sześć armat liczącej polskiej artylerii porucznik Stanisław Brykalski złożyli przysięgę, że żywi nie opuszczą powierzonej sobie placówki. Brykalski zginął jeszcze tego samego dnia, trafiony odłamkiem, w czasie walki swoich sześciu armat z czterystu pięćdziesięcioma działami niemieckim.
Niemcy atakowali czołgami za którymi sunęła piechota. Mimo huraganowego ognia jaki kierowano na każdy z bunkrów zdobywanie ich było piekłem. Ostrzał prowadzony przez czołgi mógł na jakiś czas uciszyć polskie karabiny, ale przecież Niemcy musieli podejść do bunkra i pozabijać obrońców, nikt bowiem nie myślał o pertraktacjach czy poddawaniu się. Betonowe kopuły schronów skutecznie chroniły Polaków przed ogniem z czołgowych dział. Zanim atakujący mogli zlikwidować załogę kopuły, trzeba było uporać się z karabinami umieszczonymi na dolnej kondygnacji bunkra. Niemcy pochodzili do włazów zamykających wejścia schronów tylko wtedy gdy ich czołgi ostrzeliwały obrońców. Założenie ładunku wybuchowego na stalowych drzwiach niczego nie rozwiązywało. Po eksplozji były one natychmiast blokowane i obronę kontynuowano. Saperzy z ładunkami wybuchowymi musieli podczołgiwać się pod otwór strzelniczy i wrzucać tam ładunek. Po eksplozji zniszczeniu ulegał sprzęt, ale żołnierze strzelali dalej z broni osobistej i z karabinów ręcznych. Niemcy wrzucali do środka granaty, ale wtedy zabijano jedynie części załogi schronu. Żeby zlikwidować obrońców wieży trzeba było podjechać pod samą ścianę bunkra czołgiem, na którym siedział ukryty za wieżyczką saper. Człowiek ten miał niewiele czasu na wrzucenie do środka granatów, wielu niemieckich saperów pozostało wtedy na wiźniańskich łąkach. Operacja jednak trwała nieustannie, w czasie kolejnych ataków Niemcom udawało się unieszkodliwić sprzęt, a potem zabić obsługujących go ludzi. W schronie we wsi Kurpiki atakujący odnaleźli siedem ciał obrońców. Siedmiu ludzi stawiało opór czołgom, piechocie i artylerii. Po bitwie obliczono, że na jednego walczącego Polaka przypadało czterdziestu Niemców. Schrony były dodatkowo bombardowane przez lotnictwo, a ich ustawienie i fakt, że linia obrony budowana od wiosny 1939 roku była nieukończona, powodował że nie mogły one osłaniać się wzajemnie ogniem. Niemcy likwidowali je więc jeden pod drugim. Owa likwidacja nieosłoniętych schronów, bronionych przez garstkę żołnierzy trwała trzy dni. Po bitwie Heinz Guderian opowiadał, że działo się tak na skutek błędów popełnianych przez jego podwładnych, a nie dlatego że opór polskich żołnierzy był tak silny. Sławny generał Guderian, wolał zasugerować, że jego oficerowie to durnie niż przyznać, że nie potrafili przez trzy dni pokonać polskich żołnierzy mając przewagę 40:1.
Nie wszystkie bunkry zostały nad Narwią zostały zdobyte, przez wroga. Kapitan Wacław Schmitd dowódca jednego ze schronów we wsi Kurpiki poddał dowodzony przez siebie obiekt. Zrobił to w chwili kiedy Niemcy uszkodzili już wszystkie ckm-y w bunkrze, kiedy w zupełnych ciemnościach leżało tam 26 ciężko rannych żołnierzy. Kiedy ranni Polacy wychodzili z bunkra byli bici i kopani przez niemieckich żołnierzy, sam kapitan Schmidt został postrzelony w głowę z bliskiej odległości i pobity. Przeżył jednak.
Dowódca obrony odcinka Wizna – kapitan Raginis – dowodził swoimi żołnierzami z położonego na najwyższym wzniesieniu bunkra w Strękowej Górze. Kiedy Niemcy zbliżali się do tej placówki Raginis był już ciężko ranny. Rozkazał swoim żołnierzom opuścić bunkier, kiedy pozostał sam rozerwał się granatem ręcznym.
10 września kiedy XIX korpus pancerny ruszył do ataku na Grupę Operacyjną Narew, dowodzoną przed generała Młot-Fijałkowskiego, która biernie oczekiwała na rozkazy marszałka Śmigłego-Rydza, z pobliskiej twierdzy Ossowiec wysłano posiłki mające pomóc obrońcom odcinka Wizna. Po stwierdzeniu, że obrona Narwi na tym odcinku została złamana oddziały polskie wróciły do Ossowca.
Władysław Raginis jest patronem szkoły w miejscowości Wizna, ma także swoją ulicę w Białymstoku. Imieniem Heinza Guderiana nazwano jeden z pancernych korpusów Bundeswehry.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura