coryllus coryllus
1297
BLOG

Seks i sprzedaż

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 16

Tekst ukazał się w listopadowym numerze "Gentleman Magazine"

Wiele rzeczy można sprzedać ludziom używając jako marketingowej dźwigni jakiejś rozebranej pani na zdjęciu, która mruży oko i odsłania piersi. Mylą się jednak ci, którzy twierdzą, że seks sprzeda wszystko. Są rzeczy, których seks nie sprzeda. I nie chodzi mi tutaj bynajmniej o rury kanalizacyjne, cegłę dziurawkę czy oleje do ciągników dystrybuowane luzem, wprost z wielkiej kadzi. To wszystko akurat świetnie się rozprowadza przy pomocy uśmiechniętych dwuznacznie dziewczyn w podkoszulkach i budowlanych kaskach koloru słońca na głowie.
 
Są rzeczy głębsze i bardziej tajemnicze, których seksem, nawet wyuzdanym, ruszyć się nie da i już. Chodzi mi o poezję lub jak kto woli teksty autorskie. Takie w dodatku, do których można dokręcić melodię i zaśpiewać je w małej klubowej salce lub w studio, a potem nagrać na płytę i oferować ludziom po trzy dychy za sztukę. W przypadku takiej sprzedaży i takich produktów należy być ostrożnym i dobrze się zastanowić zanim zdecydujemy się użyć do ich promocji gołej baby lub choćby tylko jej bielizny. Klęska w takich wypadkach bywa bolesna i co tu dużo mówić – całkowicie zawiniona.
 
Nie minął jeszcze nawet rok od kiedy we wszystkich rozgłośniach radiowych od rana do nocy leciały stylizowane na nostalgię piosenki Marii Peszek. Artystka ta, umocowana w światku gwiazd, mocno – a niektórzy twierdzą nawet, że za mocno, by w ogóle oderwać się od firmamentu i spojrzeć w dół pomiędzy słuchaczy i fanów – artystka ta miała być zdaje się nową Ewą Demarczyk. Wskazywałby na to wzrost artystki, rodzaj uprawianej sztuki, otoczenie, w którym Maria Peszek koncertowała i klimat piosenek, przynajmniej tych z pierwszej płyty. Tak to sobie – przypuszczam, bo nie wiem na pewno – wymyślił producent.
 
Zasugerował się pewnie także ów człowiek tym, że Maria Peszek tak jak Ewa Demarczyk jest artystką krakowską. A jak wiemy wszystko co pochodzi z Krakowa musi być z miejsca najwyższej jakości i odwołania od tego osądu nie ma.
 
W mojej, jak zwykle brutalnej ocenie, wszystko to jest pomyłką. Nie sami artyści mieszkają w Krakowie, a wśród artystów w tym mieście nie wszyscy są wybitni lub choćby tylko znośni. Jest tam także wielu nieudaczników, wręcz pijaków, a także naciągaczy, którzy korzystając z dobrej renomy miejsca usiłują zarobić parę groszy na biednych i nie świadomych lokalnego, krakowskiego kolorytu Warszawiakach. Nie oszukujmy się, Maria Peszek mogłaby się jeszcze wiele nauczyć od swojego taty, o którym przed laty, nie tak w końcu wielu, mawiało się, że potrafi zagrać wszystko, nawet telewizor. I będzie w tym w dodatku znakomity. Maria Peszek świetnie sprawdzałby się w programach dla dzieci typu „Domisie” lub „Ziarno” jeśli tylko jej ambicje pozwoliłby na zwrot w kierunku takich produkcji. Nagrywanie płyt, śpiewanie, w dodatku przy tak rozbudowanej aranżacji każe myśleć odbiorcy, nawet nie zorientowanemu, że coś z tą muzyką i z tym tekstem musi być nie tak.
 
Weźmy bowiem taką Ewę Demarczyk. Jeśli ktoś to pamięta to dobrze, a jeśli nie to przypomnę. Mała salka, kilkanaście krzeseł, scenka, na niej patyk mikrofonu i drobna, czarna kobieta o wybitnie semickiej urodzie, która nie tyle czaruje głosem co rozwala nim ściany. Śpiewa zaś teksty najlepsze z możliwych, teksty stare, nowe, sprzed setek lat i takie, które zostały napisane wczoraj. I tyle. Koncertami tymi karmiły się rzesze ludzi mających pretensje do ilorazu przez całą komunę, a wielu nuci te piosenki do dziś.
 
Maria Peszek zaś i jej producenci angażują do nagrania jakieś orkiestry, jakieś brzęczenie, w których głos artystki rozmywa się i ginie. Jest tylko jednym jeszcze pasmem dźwięków, z których wprawne jedynie ucho, może wyłowić słowa, a o tym by tymi słowami jakoś się przejąć i wzruszyć nie ma nawet mowy.
 
Jakby tego było mało ktoś podsunął Marii Peszek pomysł, by wyśpiewywać kuplety zalatujące obsceną, co miało – jak sądzę – poprawić wyniki sprzedaży drugiej płyty. I to był przysłowiowy gwóźdź do przysłowiowej trumny. Nikt, choćby nie wiem jak głośno to deklarował, nie puści w swoim salonie przy ludziach lub choćby tylko przy jakiejś przypadkowo poznanej pani, z którą zamierza spędzić noc, piosenki zatytułowanej „Chujawiak”. Człowiek, który to wymyślił i wmanewrował w tę historię córkę wielkiego aktora, istotę drobną, delikatną, o twarzy znamionującej wrażliwość inną niż ta malująca się przed laty na twarzy Ewy Demarczyk, powinien się wstydzić. Tak się nie robi i wierzcie mi, że staram się tutaj być bardzo delikatny w krytyce owego dziwnego pomysłu, choć na usta cisną mi się słowa znacznie brutalniejsze niż ten cały „Chujawiak”. Nie użyję ich jednak, bo z felietonami jest podobnie jak ze śpiewaną poezją, tylko niektóre z nich dobrze się sprzedają za pomocą obsceny.
 
Nie wiem jak sobie to wyobrażano – pościelowe aranżacje, cały bagaż pruderii, niezbędnej do zaaranżowania każdej intymnej sytuacji, wino, muzyka i ten „Chujawiak”? I wcale nie chodzi mi o to, że to zgroza, o nie. To jest coś znacznie gorszego, to proste i ordynarne szyderstwo z intymnych ludzkich pragnień. Które może i nie są ładne, może nawet czasem bywają dziwne, ale zawsze traktuje się je poważnie i bardzo osobiście. Lekkie, a co dopiero tak silne pozmienianie akcentów w tej muzyce i śpiewach, jest dla odbiorcy nie do wytrzymania. Ja wiem, że ta płyta sprzedała się jakoś, że wszyscy są zarobieni i szczęśliwi, ale artysta to nie piłkarz i on nie jest tak dobry jak wynik ostatniego meczu w którym grał. Artysta jest tak dobry jak wszystkie mecze w całym jego życiu, bo wszystko to co zrobił można odtworzyć, odsłuchać, przeczytać, zobaczyć ponownie. A w dodatku odbiorca wobec tych dokonań i klęsk postawiony jest samotnie, jego ocena będzie więc surowa. Bo takie zawsze są osądy samotnych ludzi.

Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Kultura