coryllus coryllus
1160
BLOG

O tęsknotach kobiet

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 28

 

To będzie tekst zupełnie inny od dotychczasowych i nie ukrywam, że będzie to także tekst ponury. Zacznijmy jednak od początku. Dawno, dawno temu miałem szkodliwy zwyczaj obserwowania otoczenia i przyglądania się bliźnim w ich codziennych zachowaniach i czynnościach. Siadałem do stołu w różnych domach, z różnymi ludźmi i zastanawiałem się, na przykład według jakiego klucza buduje się hierarchię w czasie posiłku. I za każdym prawie razem wychodziło mi z tego to, co opiszę tutaj poniżej. Oto podające do stołu kobiety, gospodynie domu, strażniczki domowych ognisk, czy jak to tam nazwać zawsze lub prawie zawsze stawiały talerze najpierw przed najstarszymi mężczyznami w rodzinie, potem przed własnymi mężami i starszymi kobietami, potem przed dziećmi płci męskiej, potem przed sobą, a na koniec przed dziewczynami i dziewczynkami. Być może po prostu źle trafiałem, ale taka prawidłowość była i pewnie w wielu miejscach jest obecna nadal. I według mnie była to czysta groza. Szczeniaki pożerały już swój kotlet mlaskając, a nastoletnie panny czekały na swoją kolej, aż się ciotka zlituje i da im talerz. Na końcu. Jak pannie służącej, albo jakiejś marmuzeli od nauki języków we dworze. Dawniej myślałem, że to pozostałość po jakiejś dawnej obyczajowości czy po czymś równie głupim czego się nie dziedziczy, a jedynie wmawia sobie i innym, że tak jest. Ale nie. To nie o to chodzi. Chodzi o pokazanie kto tu rządzi, a kto jest najmniej ważny.
 
Później, kiedy pracowałem w tak zwanym kobiecym tygodniku owe atawizmy widoczne były jeszcze wyraźniej. I niczego nie zmieniał fakt, że zatrudnione tam były same wyzwolone kobiety, które miały usta pełne frazesów o feminizmie i innych duperelach. Jeśli mogły zrobić coś przykrego młodszej, mniej zamożnej i mającej zerowe możliwości decyzyjne w redakcji koleżance – zawsze korzystały z okazji. I – co także było charakterystyczne – zawsze spieszyły z dobrym słowem i pociechą – różnym wariatkom, które napiły się i wywaliły na schodach – podobno z miłości.
 
Pamiętam dwie takie historie, a może trzy. Oto moja redakcyjna koleżanka, nie zatrudniona na etacie, zaszła w ciążę. Była gruba jak piec i naprawdę dobrze byłoby, żeby już na te trzy dni przed porodem poszła sobie do domu. Nikt by na tym nie ucierpiał. Nie poszła jednak, bo jej szefowe wynalazły całe mnóstwo pilnych zadań, które mogła wykonać tylko ona i nikt więcej. Patrzyły spokojnie, jak ta wielka dziewucha próbuje usadowić się za biurkiem mieszcząc tam brzuch z poruszającym się w środku dzieckiem. Podsuwały jej różne papiery i wzywały telefonicznie do swojego gabinetu, co zmuszało ją do wstawania i wygrzebywania się zza wspomnianego biurka, a potem wtaczania się za nie na powrót. Gabinet, do którego była wzywana położony był od cztery kroki od jej boksu i każda sprawna osoba, która akurat nie była w ciąży mogła tę odległość pokonać w sekundę. Trzeba było jednak dokonać takiej demonstracji. Dlaczego? Ja nie wiem, ale to jeszcze nie koniec. W tej samej redakcji pracowała wariatka, która nazywała siebie estetką i intelektualistką. Latała jak kot z pęcherzem szukając męża. Latka leciały, a chętnych z odpowiednio grubym portfelem nie było. W końcu znalazł się jakiś Niemiec czy inny Holender. Biuro matrymonialne go znalazło, co było przedmiotem cichego szyderstwa ze strony zatroskanych jej losem koleżanek.
 
Po jakimś jednak czasie ów amant zbliżający się już do sześćdziesiątki zorientował się z kim ma do czynienia i zwiał. Ona zaś – działając w afekcie – próbowała popełnić samobójstwo. Tak to jednak jest z tymi afektami, że człowiek pod ich wpływem nie wie co robi. I ona właśnie chcąc podciąć sobie żyły chwyciła – co za nieszczęście – miast noża kuchennego o długim ostrzu, leżący w łazience grzebień. Grzebień ów pozostawił na jej nadgarstkach dwie słabo widoczne czerwone pręgi. Zostały one natychmiast owinięte grubymi bandażami, po czym ich właścicielka, wkładając mimo zimy, bluzkę z krótkim rękawem, przyszła do pracy. Wszystkie koleżanki jak jedna rzuciły się do niej, by wyrazić swoje współczucie i wściekłość na tego niedoszłego męża. Ileż było płaczu, ileż westchnień i zapewnień o dogłębnym zrozumieniu sytuacji. Dobry Boże.
 
Inna pani, która miała problem z alkoholem, napiła się kiedyś w swoim mieszkaniu i postanowiła wyprowadzić na spacer psa, nie bacząc na to, że ma kłopot z utrzymaniem równowagi. Pies jak to pies, poczuł, że smycz trzymana jest słabszą niż zwykle ręką i wyrwał do przodu wywracając swoją właścicielkę na schody. Było trochę krzyku i siniaków. Pół redakcji pojechało ją ratować. Taka była biedna. Wszyscy jej współczuli, z wyjątkiem mnie oczywiście, czemu w swej nieopisanej głupocie dałem wyraz słowem żywem, czyniąc z kilku osób swoich zaciekłych wrogów na całe życie.
 
To wszystko niby jest śmieszne, niby groteskowe i znane od wieków, ale dla mnie nabrało nowego wymiaru. Mam córeczkę. Bardzo fajną. I ta córeczka ma babcię. Otóż babcia ta nie potrafi się zdobyć nawet na to, by to dziecko przytulić. Mimo, że mała garnie się do niej i śpiewa jej piosenki. Babcia woli udawać chorą. I to mnie proszę państwa doprowadza do grubej wściekłości, która – jak sądzę - posłuży mi kiedyś do usprawiedliwienia pewnych drastycznych zachowań. I taki jest powód oraz sens napisania tego tekstu. Bo ja, mimo niemłodego już wieku, ciągle nie wiem jakie są te tęsknoty kobiet. I powiem wam, że w miarę jak się starzeję mam to coraz głębiej w plecach.

Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (28)

Inne tematy w dziale Kultura