coryllus coryllus
4413
BLOG

Pierwszy bandyta PRL

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 28

To nie jest tekst o generale Jaruzelskim. Nie mam siły pisać ani o nim, ani o lasach ciągle jeszcze państwowych. Wpuszczam więc dziś całkiem niezobowiązującą, choć nie tak znowu nieistotną, jakby się wydawać mogło notkę. Jest to tekst o pewnym człowieku skazanym na śmierć dawno temu. Skazanym jak najbardziej słusznie. O Paramonowie.

 

Bandytyzm polski ludowej był taki, jak ona sama. Napady z brzytwą na transport mięsa do stacyjnego baru, kradzież kasy z dworca w Pcimiu i napad na sklep z konfekcją, po to by ukraść cztery letnie sukienki z bistoru. A mimo to, przestępcy PRL tworzyli swoją siermiężną legendę, która szła w lud. Ludzie nie myśleli o nich źle, tak jak dziś myślą o Pershingu czy Szkatule.
 
Każdy kto sprzeciwia się władzy jest fajny. Na tym to właśnie polegało. Każdy ale to absolutnie każdy kto miał na pieńku z władzą był przez ludzi uważany za swojaka, porządnego chłopa, który może zbłądził, ale gdyby mu dać szansę to na pewno byłby wzorowym obywatelem, mężem i ojcem. Sympatię wzbudzali nawet ci przestępcy, którzy mieli krew na rękach. Człowiek, o którym chcę dziś opowiedzieć był właśnie kimś takim; pospolitym złodziejem i mordercą. Nie miał nawet postury prawdziwego bandyty, ot niski, facecik z zaczesanymi do tyłu włosami i wydłużoną twarzą. Nazywał się Jerzy Paramonow.
Jego wyczyny obrosły legendą tak nośną, że najsłynniejsza knajacka ballada powojennej Warszawy traktuje właśnie o Paramonowie. Istnieje kilka wersji tej pieśni, ta którą znam zaczyna się od słów:
 
Pod kinem „Roma” ktoś głośno wrzasnął,
to Paramonow ze łba go trzasnął
Pod kinem „Roma” ktoś głośno krzyczy
To Paramonow zęby mu liczy
 
Pieśni ta miała kilkanaście zwrotek, a w każdej opiewane były inne, coraz bardziej wymyślne i „kozackie” czyny dzielnego Jerzego Paramonowa, którego ponoć bała się cała warszawska milicja. I nie tylko warszawska, jedna ze zwrotek pieśni mówiła także o jednostkach milicji w innych miastach:
 
Cała mentownia, już w strachu chodzi
Bo Paramonow zjechał do Łodzi
 
W rzeczywistości Paramonow nie był w Łodzi i nie uprawiał tam swego bandyckiego rzemiosła. Jego kariera zaczęła się i zakończyła w Warszawie. Tu zrobił swój pierwszy skok i tu wsławił się niekonwencjonalnymi metodami dokonywania przestępstw. Z najciekawszych akcji Paramonowa warto wymienić gwałt, którego dokonał w masce na twarzy i ze sztyletem w dłoni.
 
Jerzy Paramonow był człowiekiem bardzo młodym, kiedy go schwytano miał zaledwie 24 lata, karierę przestępczą rozpoczął jako osiemnastolatek od napadów na sklepy z pistoletem w dłoni. Był wówczas pracownikiem ochrony wytwórni płyty winylowych „Muza”. Zaskakujące jest to, że Paramonow, mimo iż odsiedział pięć lat w swoim krótkim życiu to zawsze był zwalniany przed zakończeniem kary lub wypuszczany za dobre sprawowanie. Nie ma na to żadnych dowodów, ale okoliczności otwierają drogę do przypuszczeń i spekulacji, że najsłynniejszy „Janosik” PRL był po prostu konfidentem milicji, któremu pozwalano na wiele, bo donosił na innych przestępców i był „wtyką” w półświatku. Wkrótce okazało się, że pozwalano mu na zbyt wiele. Paramonow zawsze miał broń, pochodzenie tej broni pozostawało bardzo długo zagadką. Nikt nie wiązał jej z napadem na sierżanta milicji Lesińskiego na warszawskiej Woli. Był to bardzo widowiskowy napad, bo Lesiński został zaatakowany 22 kilogramowym łomem i po napadzie pozostał sparaliżowany do końca życia. W czasie gdy stolica ekscytowała się pobiciem milicjanta na Woli Paramonow pracował jeszcze jako ochroniarz. Wkrótce jednak zmienił zajęcie – za mało mu płacili – i zatrudnił się w Domu Książki, ale tam pracował tylko jedenaście dni, bo zdarzyło mu się zamordować jednego ze stróżów porządku. A było to tak.
 
Sierżant Zdzisław Łęcki wylegitymował w śródmieściu dwóch podpitych mężczyzn i kobietę, która wyglądała jak prostytutka. Mężczyźni zgodzili się wsiąść do taksówki, a taksówkarz na polecenie Łęckiego miał ich zawieść na komisariat na Wilczej. Sam Łęcki miał tam wkrótce dotrzeć rowerem. Takimi bowiem środkami lokomocji przemieszczali się milicjanci w Warszawie w roku 1955. Pod komisariatem, w chwili gdy jeden z mężczyzn wysiadał z auta, a zdyszany milicjant dojeżdżał rowerem na miejsce, jakiś dziwny metalowy przedmiot upadł na płyty chodnika. Łęcki w mgnieniu oka zorientował się, że jest to magazynek pistoletu. Po kolejnym mgnieniu oka już nie żył, bo Paramononow zastrzelił go na miejscu.
Ucieczka Paramonowa spod komisariatu na Wilczej i nieudane próby jego schwytania zrobiły bandycie wielką reklamę. Mało kto przejmował się zabitym milicjantem, tematem numer jeden towarzyskich pogwarek przy kufelku był Jerzy Paramonow i jego brawurowa ucieczka.
 
Zanim Paramonow dokonał swojego krwawego czynu zrobił coś, co może dziś wywołać jedynie uśmiech politowania. Oto, po zrabowaniu pistoletu na Woli ruszył nasz bohater do miejscowości Międzyborów na trasie pomiędzy Warszawą a Skierniewicami i tam dokonał zuchwałego napadu na sklep przystrojony w maskę wykonaną z gazety Express Wieczorny. Nie wiem, jak zachowaliby się dzisiejsi sprzedawcy, gdyby napadł na nich facet w masce zrobionej z gazety, ale przypuszczam, że nie musiałby używać ów napastnik pistoletu, bo sam jego wygląd obezwładniłby każdego sprzedawcę i powalił go na ziemię w paroksyzmie śmiechu. Mógłby sobie potem Paramonow rabować na co przyszłaby mu ochota.
W tamtych czasach jednak, kiedy policja jeździła rowerami po mieście stołecznym, facet z gazetą na głowie budził postrach. Paramonow obrabował sklep, potem w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zabił milicjanta, a potem zaczął się ukrywać. Milicja dość szybko wpadła na jego trop. Znaleziono go śpiącego w kupce siana na międzytorzu w pobliżu dworca Warszawa Wschodnia. Paramonow miał przy sobie pistolet, ale nie miał doń amunicji. Wraz z legendarnym bandziorem aresztowano także jego „prawą rękę” w napadach na sklepy, Kazimierza Gaszczyńskiego. Był to młody chłopak bez wyobraźni i rozumu, ale uliczna legenda zrobiła z niego kogoś w rodzaju „mózgu” bandy.
 
Kazik Gaszczyński to tęga głowa
To prawa ręka Paramonowa
 
Tak śpiewała ulica i Gaszczyński chyba nawet w to uwierzył. Przestał strugać chojraka dopiero na ławie oskarżonych. Jego „szef” i główny oskarżony siedział przez całą rozprawę spokojnie i patrzył wysokiemu sądowi prosto w oczy. Kiedy pozwolono mu mówić Paramonow przyznał się do wszystkiego i poprosił sąd o możliwość odpracowania win w więzieniu. Sąd nie przychylił się do jego prośby, skazano go na śmierć przez powieszenie. Wyrok został wykonany 21 listopada 1955 roku. Gaszczyńskiego, mimo iż nikogo nie zabił skazano również na śmierć, ale Rada Państwa zamieniła mu ten drakoński wyrok na dożywocie. Wspólnik Paramonowa wyszedł na wolność po 15 latach więzienia, ale zmarł wkrótce na skutek chorób, których nabawił się odsiadując wyrok.
 

Po Paramonowie nie było już w Polsce Ludowej przestępcy, który cieszyłby się taką sławą i całkowicie niezasłużoną sympatia ludzi.

 

Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura