Tak sobie poplumkam jeszcze z dzień i już się biorę do roboty, dobra? Światła dziś od rana nie było, siedzieliśmy w zimnie i dostępu do Internetu także nie miałem, więc o pisaniu, szukaniu informacji, a nawet swobodnym myśleniu nie było mowy. Odwiedzałem kiedyś jeszcze, a i ostatnio także, domy kultury, gdzie młodzież przychodzi na zajęcia popołudniowe, by doskonalić kreskę, uczyć się samby lub śpiewu. I to jest znakomite, jeśli oczywiście są dobrzy instruktorzy, którzy takie zajęcia poprowadzą. Na nasz dom kultury nie ma co narzekać, bo oferta jest po prostu druzgocąca i nawet jak ktoś chce się zapisać na capoeirę czy jak to się tam nazywa, to ma taką możliwość. Pamiętam jednak co działo się parę lat temu, a pewnie dzieje się i teraz w mniejszych ośrodkach. Pamiętam panią, którą opowiadała dzieciom ze sporej w końcu wioski, dzieciom których rodzice pracowali na Wyspach lub we Włoszech, o tym że pizza to takie jedzenie z Włoch właśnie, a w Londynie to pada deszcz i teraz jesteśmy już Europą i jest fajnie.
Wszystko to oczywiście za wynagrodzeniem i w potwornym tempie, bo czekały na panią jeszcze inne ośrodki na trasie, gdzie musiała o tej pizzy opowiedzieć. Pani owa była do tego psychoterapeutą i jak się po drodze jakiś narkotnik trafił to też mu nie przepuściła tylko nagadała do tej pustej bańki, żeby nie ćpał, żeby był dzielny i uczył się jak radzić sobie w życiu. Potem w samochód i do macierzystego ośrodka w Warszawie, gdzie była kasa i kawa do wypicia z koleżanką oddającą się podobnym zajęciom tyle, że po wschodniej stronie stolicy.
W innym domu kultury organizowano zajęcia dla d-dżejów. I to już było dla mnie kuriozum absolutne, bo d-dżeje ze wiosek przy Trasie Katowickiej szkolili się za pieniądze ministerstwa. Każdy kto miał szwung i chęć mógł przyjść i jakiś tam d-dżej Szkielet czy inny d-dżej Pepe wtajemniczył go w arkana d-dżejowania i już żadna wiejska zabawa nie była takiemu wyszkolonemu straszna. Mógł nawet liczyć na to, że pojedzie do Warszawy i tam porwie publiczność swoją ekspresją i zaproponują mu pracę w „Ground Zero”. Nie wiem czy byli jacyś chętni, ale myślę że tak, bo w sumie jak człowiek ma się nudzić i pić wisienkę z gwinta to lepiej, żeby został tym d-dżejem.
Oczywiście nie ma co narzekać, wycieczki śladem architektury rezydencjonalnej po okolicy także są organizowane, ale przegięcie w stronę tak zwanej „nowoczesności” widać dość wyraźnie. Wszelkie nowinki, nawet najgłupsze i najbardziej oszukane są skwapliwie podchwytywane i lansowane w domach kultury jak prowincja długa i szeroka, a i stolica nie jest od tego wolna. Oto pojawiła się moda na tak zwany slam.
Slam przyszedł do nas z Ameryki i polega to na tym, że ludzie pozbawieni jakichkolwiek talentów, a mający wielką ochotę by występować publicznie mogą realizować się jako tacy prawie artyści. Slam to mała salka a w niej scena i krzesełka. Miast jednak Rity Haywarth odzianej w sukienkę z rozcięciem do pachy na scenie pokazuje się jakiś zawinięty w ortaliony grubasek lub pryszczata nastolatka i głosem chrypiącym lub piszczącym – zależy od osoby zaczyna melodeklamację, która wzmacniana jest przez smutny mikrofon. Trwa to i trwa. Gadają ci slamerzy i gadają o tym co im tam w duszy gra i to się nawet czasem rymuje, tylko co z tego? Nagrodą jest aplauz publiczności.
Istota tego slamu, jak przeczytałem polega na spontaniczności, a jak wiadomo wszystko co spontaniczne jest lepsze od tego co zaplanowane i z góry ułożone. Bo spontaniczność jest szczera. I ja bym nawet w ten slam uwierzył, bo myślę sobie – każdy chciałby mieć swoje pięć minut – nawet jeśli nie umie śpiewać, grać, ani nic. Niech sobie robi ten slam i niech mu biją brawo. Przeczytałem jednak, że w Warszawie, gdzieś na Ochocie, jakichś dwóch zasłużonych dla rozwoju slamu slamerów organizuje ni mniej ni więcej tylko warsztaty slamowe. Tak właśnie, aktywność której istotą jest spontaniczność i ekspresja, jest nauczana w kolejnym domu kultury przez kolejnych cwaniaków. Chętnych nie brakuje.
Scena kusi, no i człowiek ma 100 procent pewności, że uczestniczy w wydarzeniu kulturalnym, wszak odbywa się ono w domu kultury. Myślę, że to nie koniec i czekają nas jeszcze inne niespodzianki. Może do zajęć , na których uczy się wywoływać duchy nie dojdzie, ale czy słyszeliście o terapii regresywnej? Kiedyś, gdy pracowałem dla miesięczników i tygodników o tematyce ezoterycznej, kazali mi zrobić materiał z facetem, który zajmuje się terapią regresywną. Celowo piszę – terapia regresywna, bo za używanie słowa „regresing” pan Leszek Żądło, czołowy polski regreser i właściciel patentu na tę nazwę zwykł ciągać ludzi po sądach jeśli przed użyciem tegoż terminu nie wnieśli stosownych opłat.
Tak mnie objaśnili w redakcji.
No więc poszedłem do tego jakiegoś terapeuty regresywnego i pytam go na czym ta jego robota polega. No i on mi tłumaczy, że za pomocą specjalnych technik wprowadza w trans człowieka i temu wprowadzanemu się przypomina kim był w poprzednich wcieleniach i przez to staje się zdrowszy. –Wiele za seans? – pytam grzecznie. – 50 złotków – on na to – a było to z pięć lat temu, więc teraz do stówki doszli jak nic. - A kim ci ludzie byli w poprzednich wcieleniach? – ciągnę dalej temat. – No wie pan – on z uśmiechem – rycerzami, albo królami – jak to w dawnych czasach. Wyczułem, że dla terapeuty regresywnego – dawne czasy – to filmy o Robin Hoodzie z Douglasem Fairbanksem i nic ponadto, ale że jestem nieco złośliwy, zapytałem czy nikt na przykład nie okazał się marynarzem służącym na liniowcach pod Horacym Nelsonem. Zamilkł. Patrzył na mnie chwilę tym charakterystycznym wodnistym wzrokiem sprzedawców szarej maści na szczury, a potem zaczął coś bełkotać o wcieleniach i duszy.
Zrobiło mi się go żal, choć wiem, że on na pewno by mnie nie żałował, gdyby udało mu się nakryć mnie na jakiejś kompromitacji. Wyszedłem z tego mieszkania z ulgą. Na koniec wręczył mi ulotkę na której rozpisany był plan warsztatów terapii regresywnej. Wszystkiego można się bowiem nauczyć za drobną opłatą, także wprowadzania w trans. Dowiedziałem się także, że w swoich eksperymentach ze sztuką terapię regresywną stosował, z powodzeniem ponoć, Paweł Althamer, znany z tego, że przebrał się ostatnio w pasiak obozowy i razem z jakimiś ludźmi i własną żoną protestował przeciwko marszowi legalnej demonstracji po warszawskich ulicach.
Tak więc technika ta ma już swoje miejsce w kulturze, może więc zdarzyć się, że znajdzie się ona także w ofercie domów kultury. W końcu każdy chciałby wiedzieć kim był w tym cholernym poprzednim wcieleniu, może kimś lepszym niż dziś?
Pitaval jest oczywiście na stronie www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura