Zima roku 1981 wcale nie była najgorsza. Był oczywiście śnieg i trochę mrozu, ale w sumie nic nadzwyczajnego. W grudniu z rana ogłosili wojnę, ale nas dzieci, wcale to nie obeszło. Wiedzieliśmy, a może tylko przeczuwali, że w mieście naszym, gdzie połowa mieszkańców to wojskowi, a wśród pozostałej części wielu dla wojska pracuje, stan wojenny jest właściwie zawsze. Mundurowi na ulicach i tak będą, samoloty i helikoptery nad naszymi głowami także, nie było się czym przejmować. Przez cały stan wojenny nie udało mi się, ani żadnemu z moich kolegów, o ile wiem, zobaczyć żadnego czołgu. Było to rozczarowanie poważne, bo w telewizji cały czas pokazywali te czołgi i koksowniki, od których bił piękny, pomarańczowy blask. U nas było jak zwykle, co nie znaczy, że było normalnie.
Było jak zwykle, czyli trzeba było stać w kolejkach, po wszystko, ludzie jeździli pociągiem o 4 z rana po chleb do miasta położonego za Wisłą, bo ten sprzedawany wtedy u nas, wypiekany w jedynej miejskiej piekarni, był nie do jedzenia. Dzieci chodziły do nie ogrzewanej szkoły na lekcje, z których ich nikt nie zwolnił, choć telewizja podawała, że gdzieś tam, w jakichś innych szkołach, wiara siedzi w domu, bo zasypało lub przemroziło. U nas nie, myśmy „uczęszczali”. Ja trochę rzadziej niż inni, bo jak zwykle chorowałem pół zimy. Nie była to jednak jak powiadam zima najcięższa. Zapamiętałem dwie inne zimy, które wydają mi się po prostu samą grozą, kiedy myślę o nich dziś, ale wtedy uważałem, że taka zima to po prostu wielka przygoda.
Pierwsza wielka zima to była ta z przełomu lat 1978/79. Nic nie zapowiadało jej przyjścia, a już na pewno nie prognozy pogody, które były wówczas pogodnym bajaniem o tym, że w zimie jest zimno, a latem trochę cieplej. Śnieg zaczął padać gdzieś przed świętami Bożego Narodzenia, początkowo słabo, a potem coraz mocniej. Tuż przed nowym rokiem z nieba zaczęły się walić całe tony śniegu. Patrzyliśmy na to przez okna jak zahipnotyzowani, w domu było oczywiście ciemno, bo od razu wyłączyli światło, a jedyny blask na całym świecie pochodził właśnie od zalegającego wszędzie białego puchu. W Sylwestra mieliśmy tamtej zimy niespodziewanych gości. Okazało się że na krótkim odcinku 45 kilometrów zasypało szyny kolejowe, pociągi nie jeżdżą, ci którzy wybrali się w podróż muszą coś wymyślić, bo PKP nigdzie ich nie dowiezie. Wielu spędziło tamtego Sylwestra na dworcu, a do nas zwaliła się rodzina mojej chrzestnej matki. Przyjechało sporo osób, w tym dwóch chłopców w moim wieku, co było fajne, bo nie musiałem się nudzić w towarzystwie dorosłych. Mogliśmy się z tymi chłopakami bawić do późna. Przesiedzieli u nas cały dzień, póki nie odśnieżono torów, a potem pojechali. Zima pozostała.
Temperatury spadły do minus 20 i minus 25 stopni. Pewnego wieczora zapowiedzieli nawet, że może być minus 30stopni Celsjusza poniżej zera. Pamiętam jak rodzice wychodząc z domu, w którym zostawałem sam, były to więc najpewniej ferie zimowe, albo jakaś spowodowane zimą przerwa w nauce, która – w końcu – objęła także nas, tłumaczyli mi, bym nie wychodził w taki mróz na dwór. Łatwo powiedzieć – nie wychodź. A co miałem robić w domu? Oglądać w telewizji NURT? NURT to był program edukacyjny, słowo to było skrótem nazwy Nauczycielski Uniwersytet Radiowo Telewizyjny. Jeśli nie było teleferii, które puszczali w ferie i wakacje to pozostawał jedynie NURT. A tego, wierzcie mi, nie dało się oglądać. Musiałem więc wychodzić na dwór, bez względu na mróz. Pamiętam jak przekonywałem rodziców, że przy dwudziestu stopniach nic mi się nie stanie, a jak będzie trzydzieści to już na pewno zostanę w domu i nigdzie nie pójdę.
Oczywiście nie było mowy o tym, by bawić się gdziekolwiek poza domem przy temperaturze nawet minus 15 stopni, a co dopiero minus 20, ale dzieciństwo ma swoje prawa. Po półgodzinie stania na zimnie w towarzystwie innych jedenastolatków wracałem do domu i usiłowałem rozpalić pod kuchnią i w piecach. To są z pozoru sprawy łatwe, przykłada się zapałkę i już ogień się pali, a potem jest ciepło. W rzeczywistości jest trochę inaczej i musiało minąć sporo czasu zanim nauczyłem się trudnej sztuki palenia pod blachą. Przede wszystkim trzeba umiejętnie pognieść gazetę, nie może być za bardzo zgnieciona, bo wtedy spali się szybko i drewno nie zdąży się zająć, nie może być sztywna bo stanie się to samo – papier spłonie, a drewno się osmali. Gazeta musi być pogięta, ale nie w miarę sztywna, wtedy pali się najlepiej. Drewno do rozpałki musi być porąbane w szczapki dosyć drobne, nie może to być nic grubszego niż wskazujący palec, bardzo szczupłej ręki, bo ogień tego nie chwyci. Kładziemy więc do pieca najpierw Trybunę Ludu, potem kilka sosnowych szczapek i podpalamy. Przymykamy drzwiczki, a kiedy za kilka minut widzimy, że drewno już płonie podrzucamy parę kawałków węgla. I już. Pieca oczywiście nie można zakręcać, bo ciśnienie nam go rozwali, a w najlepszym wypadku podniesie, czyli rozszczelni wszystkie spoiny kafli. Kiedyś właśnie przytrafiło mi się coś takiego, nie pamiętam czy podczas pamiętnej zimy 79 roku czy może później. Napaliłem jak wściekły w tym piecu i poszedłem sobie spać. Obudził mnie ojciec, który opukiwał piec dłonią, sycząc przy tym i mrucząc coś pod nosem. Patrzył przy tym na mnie tak, jakby chciał mnie dożywotnio zwolnić z zaszczytnego obowiązku palenia w piecu.
Nic się właściwie nie stało, po porostu nasz piec stracił nieco na efektywności, ale nie rozlazł się przecież całkiem. Do wiosny jakoś dociągnęliśmy, a potem trzeba go było rozebrać i zbudować od nowa, żeby porządnie grzał. Nie był to jedyny z moich zimowych wyczynów, bo kiedyś jeszcze próbowałem wysuszyć sobie przemoczone buty stawiając się w duchówce. Były to buty na gumie, klejone kamaszki koloru czarnego. Wtedy także poszedłem spać, bo łaziliśmy z chłopakami pół dnia po lesie w śniegu bawiąc się w tropicieli czy w coś równie frapującego. Buty zostały w duchówce. Kiedy rodzice wrócili z pracy okazało się, że butów już nie mam. Cały dom śmierdział gumą, a pomiędzy zelówką a wierzchem każdego z moich kamaszy ziała upiorna dziura. Był to spory kłopot, bo nie wiem czy wszyscy pamiętają, ale lata osiemdziesiąte charakteryzowały się tym, że w sklepach nie było niczego, a butów nie było tam w szczególności.
Pamiętam jak w naszej szkole dzieci losowały buty z jakichś darów, buty były także nagrodą za dobrą naukę. Ja miałem z tym zawsze kłopot, bo choć uczyłem się dobrze to zaliczany byłem zawsze w poczet burżujstwa i posiadaczy. Nigdy nie dostałem więc żadnych butów i zawsze rodzice musieli je w jakiś tam sposób zdobywać. Wtedy też zdobyli i mogłem wyruszyć następnego dnia do szkoły jak wszystkie inne dzieci, a nie siedzieć gapiąc się w okno i myśleć o tym, że oto mamy dwudziesty wiek, sputniki krążą wokół Ziemi, a ja nie idę do szkoły, bo nie mam butów. Nie mam butów – ważne by to zapamiętać – nie mam butów, a nie – nie mam na buty. Na buty zawsze było. Było także na pół prosiaka, na chleb i mleko. Tylko tych, zdawać by się mogło podstawowych, produktów brakowało. Mogliśmy w zamian za to obserwować zimową nocą, jak po niebie nad naszymi głowami suną wokół planety naszej kochanej małe światełka sputników.
Zima 79 roku nie była dla mnie jednak najgorsza, choć nazwano ją zimą stulecia. Największy dramat przeżyłem podczas drugiej zimy stulecia, tej z przełomu lat 1984/85. Mieszkałem wtedy w internacie technikum leśnego. Byłem pierwszoklasistą i wiele już w życiu widziałem. Olbrzymie śniegi, kolejki po mięso, uzbrojonych ludzi na ulicach i zasypane pociągi na torach. Nie widziałem tylko jeszcze ludzi wydających tak zwane przepisy wewnętrzne. Tych zobaczyłem dopiero w roku 1984. Byli to pracownicy naszej szkoły i internatu. Wiadomo, że w takim internacie nie wolno wielu rzeczy. Na przykład nie wolno palić papierosów, nawet wtedy kiedy ktoś ma na to wielką ochotę, albo jest tak dorosły, że dogadał się już z rodzicami co do tego palenia i w domu może. W Internacie nie może i już. Podobnie jest z alkoholem i to jest zrozumiałe. Są jednak jeszcze inne rzeczy. Nie wolno w takim internacie, na przykład, gotować sobie wody kuchenką elektryczną, żeby nie spowodować pożaru. Powoduje to od razu reakcję uczniów, którzy nie używają takich maszynek – bezpiecznych i atestowanych – wprowadzając na ich miejsca niebezpieczne i groźne dla życia oraz mienia maszynki własnej konstrukcji. Byty te przedziwne składały się zwykle z żyletek, kawałków drewna i kabli. Bez żadnych zabezpieczeń wtykało się te kable do gniazdka i nie zważając na trzaski drugi koniec pakowało się do kubka z wodą. Woda po kilku sekundach zaczynała wrzeć i wszyscy byli szczęśliwi. Jeśli ucznia przyłapano na tym, jak gotuje wodę taką samoróbką zabierano mu ją. Nie miało to żadnego znaczenia, bo jeszcze tego samego dnia uczeń ów miał nową maszynkę własnej roboty zrobioną z nowych żyletek, nowych kawałków drewna i nowych kabli. I tak w kółko.
Tamtej zimy, zimy roku 1985, nauczyłem się ważnej rzeczy, tej mianowicie, że państwo nasze ludowe, reprezentowane przez grono pedagogiczne naszej szkoły waży sobie życie i zdrowie obywateli lekce. Tym zaś co dla państwa owe przedstawia wartość najwyższą są przepisy wewnętrzne gwarantujące jego spójność.
Kiedy spadł śnieg i przyszły mrozy okazało się, że w pokoju znajdującym się końcu korytarza, w którym mieszkali koledzy Andrzej, Piotrek, Darek i Wojtek nie działa kaloryfer. Jakby tego było mało okna są całkowicie rozszczelnione i nie daje się ich domknąć. Przy pierwszych większych mrozach okazało się, że parapet wewnątrz tego pokoju pokrył się lodem grubym na dwa palce. Okazało się, że zwisają z niego sople dwudziestocentymetrowej długości, a pomieszczeniu temperatura powietrza spadła poniżej zera. Ja i inni koledzy zajmowaliśmy pokój sąsiedni. Nasz kaloryfer działał ale słabo, bo też był trochę zapowietrzony, u nas nie było więc tak zimno, ale o rozebraniu się do snu nie mogło być mowy.
Nie wiem czy Andrzej to pamięta, a on sam mi nie odpowie, bo nie ma dziś chyba jeszcze Internetu. Ja za to pamiętam doskonale, że poszedł on wtedy na skargę do wychowawcy. Pech chciał, że nasz wychowawca był największą pierdołą w całym internacie. Wzruszył tylko ramionami i jąkając się powiedział, że przecież kaloryfera w środku zimy nie wymienią. Chłopcy nie mogli siedzieć w tym mrozie, bo ani tam spać, ani uczyć się nie dało rady, przesiadywali więc w innych pokojach, skąd wychowawcy ich przepędzali udając, że nic się właściwie nie dzieje. Trochę mrozu i cóż wielkiego? Trzeba się hartować, trzeba być mężczyzną, tak mawiano nam, w ramach procesu edukacji, któremu zostaliśmy poddani. Piętnastolatek w internacie to nie rekrut w wojsku. Jemu nie można zagrozić karcerem, rozstrzelaniem, ani niczym takim, piętnastolatek jeśli jest zdesperowany, głodny i zmarznięty, potrafi zrobić wiele, by poprawić swój los i myśmy także próbowali to zrobić. Ja chciałem na przykład uszczelnić okna watą w naszym pokoju, poszedłem do miasta po tę nieszczęsną watę, ale do miasta było aż 3 kilometry, czas wolny jaki mogłem poświęcić na przebywanie poza budynkiem to była tylko godzina. Nie uporałem się z tym wszystkim w terminie, bo gdzieś jeszcze po coś polazłem i ukarano mnie przerzucaniem węgla za spóźnienie się na naukę własną. To były dwie godziny nudów przed kolacją, które każdy wykorzystywał we własnym zakresie, rzadko w celu przepisanym regulaminem. Częściej zaś na grę w statki, w powieszonego lub na czytanie książek.
Chłopaki z ostatniego pokoju zaś zaczęli dogrzewać się elektryczną kuchenką. Stało to urządzenie po środku pokoju, spiralka rozgrzana była prawie do białości, a oni siedzieli wokół niej jak wodzowie Siuksów na naradzie wojennej i grzali ręce. Trwało to kilka dni zanim jakiś dureń poszedł na nich naskarżyć, bo zdawało mu się, że przez tę kuchenkę spłonie internat i państwo poniesie niepowetowane straty. A niechby spłonął w cholerę ten internat wtedy, albo niechby się chociaż zaczął palić. Może ktoś by po pożarze wymienił te kaloryfery. Dogrzewanie skończyło się pewnego dnia, kiedy pan wychowawca wpadł niespodziewanie do pokoju i z wyrazem triumfu w oczach zabrał chłopakom kuchenkę. Powiedział, że odda im ją pod koniec roku. Tylko komu do cholery potrzebna jest kuchenka elektryczna w czerwcu, kiedy nie ma już mrozu? No komu?
Pewnej niedzieli w naszym internacie ogłoszono nabór naganiaczy do corocznych odłowów żywych zajęcy. Był to czas kiedy w naszym kraju było jeszcze mnóstwo zajęcy i polscy myśliwi odławiali je, a następnie sprzedawali Francuzom, którzy skarżyli się na brak szaraków u siebie. Było to czyste i bezsensowne barbarzyństwo. Zające transportowane w wagonach towarowych, siedzące w ciasnych klatkach przeżywały tak wielki stres, że po dotarciu na miejsce po prostu umierały nie wydając potomstwa. Same odłowy było imprezą z gatunku „polowanie na czarownice za bardzo nędznym wynagrodzeniem”. Zające chwytaliśmy nad rzeką Tanwią. Zapisało się do tej naganki mnóstwo chłopaków. Ja również. W niedzielę rano podjechał po nas nie ogrzewany osinobus. Wpakowaliśmy się do niego i ruszyliśmy w teren. Cała buda po pięciu minutach śmierdziała dymem z papierosów, bo prócz pierwszaków jechali tam także chłopcy ze starszych klas, którzy byli nałogowymi palaczami. Otworzono więc okna i zrobiło się jeszcze zimniej. Nie było jednak tragedii, temperatura na zewnątrz wynosiła jedynie minus 16 stopni, o czym poinformował nas pan łowczy. Okazało się jednak, że minus 16 na placu przed szkołą to nie to samo co minus 16 na polach nad Tanwią. Mróz przy silnym wietrze jest bowiem, czego dowiedziałem się właśnie wtedy, najbardziej zniewalającą siłą na świecie. Człowiek ma ochotę jedynie położyć się tam gdzie stoi i już tak pozostać. Nie położyliśmy się jednak. Zaczęliśmy łapać zające.
Technika tych łowów jest prosta. W jednym końcu pola rozciąga się długą na kilkaset metrów siatkę wspartą na wysokich palikach sosnowych, z przeciwległego końca pola idzie naganka i wali kołatkami płosząc zające. Te biegną oszalałe wprost w siatkę i zaplątują się w nią. Trzeba je potem wywlec z tej siatki i zapakować do specjalnych skrzynek. Proste.
Byłoby jeszcze prostsze gdyby nie ten wiatr i mróz. Człowiek nie wie, w co się ubrać na taką pogodę. Ja miałem wtedy dobrą, grubą kurtkę, ale wziąłem złe rękawice, skórzane. Te jak wiadomo są nieprzepuszczalne. Na początku trafiłem do grupy niosącej i rozstawiającej siatkę. Nie chciało mi się po prostu chodzić po tym polu z naganiaczami. Już po godzinie zmieniłem zdanie i błagałem kolegów z naganki, by zamienili się ze mną jeśli już zmęczą się tym łażeniem. Po każdym przejściu naganki siatkę przenoszono dalej. W miejsce gdzie siedziały nowe zające. Trzeba było wziąć palik do ręki zarzucić sobie sieć na ramię i czekać na komendę. Po jej usłyszeniu kilkudziesięciu ludzi podnosiło siatkę, która miała kilkaset metrów długości i ruszało wolno do przodu. Nie trzeba było nic więcej robić tylko iść spokojnie i trzymać mocno siatkę ręką. Ręka ta owiewana była wiatrem i już po pięciu minutach miałem ochotę rzucić w cholerę tę siatkę i uciec gdzie oczy poniosą. Mróz potrafi bardzo mocno boleć, tak mocno, że człowiek może się rozpłakać niespodziewanie dla samego siebie. Z siatką trzeba było iść daleko i nie można było przystanąć ani na moment, żeby nie splątać jej i nie zatrzymać pochodu innych. Po jednym czy dwóch takich przesunięciach miałem dosyć i zamieniłem się z kolegą, który wolał to niż chodzenie w nagance.
Miałem rację, naganiacze byli przynajmniej w ruchu, nie marzli tak potwornie. No chyba, że ktoś się całkowicie nie przygotował do tej wyprawy, tak jak to się przytrafiło naszemu koledze Mirkowi. Wybrał się on na te odłowy w odświętnych, tak zwanych kazionnych butach, które były częścią naszego sortu mundurowego. Nie wziął też czapki ani rękawic. Groza. Nikt oczywiście nie pomyślał, że trzeba ze względu na niego przerwać polowanie, albo chociaż pozwolić mu posiedzieć w osinobusie. To było niemożliwe, bo w osinobusie odbywała się właśnie libacja panów wychowawców z panami z koła łowieckiego i nie można było dopuścić, by jakiś uczeń to widział. Stał więc Mirek przy siatce i udawał, że wszystko jest w porządku. Kiedy wróciliśmy do internatu okazało się jednak, że jego dłonie są dwa razy większe niż normalnie, wychowawczyni mająca wtedy dyżur nie wezwała jednak pogotowia, ani nie zrobiła nic co należało zrobić w tej dramatycznej chwili tylko przywołała kolegę Miśka i kazała mu wyjść z Mirkiem przed budynek i tam natrzeć mu ręce śniegiem. Dlaczego sama tego nie zrobiła nie wiem. Wszystko skończyło się dobrze, ale kiedy wróciliśmy do internatu z tych pól wyglądaliśmy po prostu strasznie. Moje dłonie następnego dnia oblazły po prostu ze skóry, kolega Andrzej miał to samo z nosem, co nadawało jego twarzy wygląd groteskowy i komiczny jednocześnie. Inni mieli odmrożone stopy i uszy. Zarobiliśmy jednak wtedy trochę – 500 złotych na łeb, czyli w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze po 5 groszy.
Zainteresowaych "Pitavalem prowincjonalnym" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura