Puszkin napisał, że rodzinne wspomnienia szlachty powinny być historycznymi wspomnieniami narodu. I są. W krajach takich jak Wielka Brytania, Francja, a nawet Rosja. Nikt nie traktuje wspomnień szlachty jako wspomnień narodu, w krajach gdzie szlachta nie odgrywała w ciągu ostatnich dwustu lat większej roli. W Czechach na przykład. Ale inaczej jest już na Węgrzech, wbrew temu co przez swoje nędzne publikacje usiłuje nam wcisnąć Krzysztof Varga z GW. Jest tylko jeden kraj, gdzie od siedemdziesięciu z górą lat to, co powinno być historycznym wspomnieniem narodu jest wyszydzane, zagrzebywane w śmietnikach i systematycznie niszczone. To nasz kraj – Polska.
W państwie o ponad tysiącletniej tradycji królewskiej, w państwie które przetrwało najgorsze dzięki szlachcie właśnie, pamięć o tej szlachcie jest w sposób groteskowy wypaczana lub zbywana wzruszeniem ramion.
Jeśli to, co potocznie nazywamy „nowoczesnością”, to co zaczęło się od rewolucji we Francji opiszemy jako konflikt urzędnika państwowego z panem feudalnym to okaże się, że były w Europie tylko dwa kraje, które uniknęły eskalacji tego konfliktu; Wielka Brytania i Prusy. Urzędnicy odnieśli bezapelacyjne zwycięstwo we Francji, choć nie od razu republika zatriumfowała na dobre. Sukces odniosło urzędnicze państwo świeckie w Rosji, potwierdzenie zaś tego krwawego sukcesu sprzed siedemdziesięciu lat oglądamy dziś, w postaci neoimperialnej polityki Putina. W Prusach i na Wyspach feudalne państwo prowadzone przez monarchów ewoluowało w kierunku nowoczesnego państwa urzędników. Odbywało się to w miarę spokojnie i bez zagrożeń dla obywateli tych państw, przyczyną była zapewne ekspansja zamorska Brytyjczyków, oraz jednoczenie Niemiec wokół Berlina, co dawało zajęcie i wiarę wszystkim Anglikom i Prusakom. I w jednym i drugim kraju siła państwa i siła korony oparta była o warstwy posiadające. Taki był dziejowy wymóg i rozumieli to zarówno królowie z Londynu panujący u schyłku XVIII i przez cały wiek XIX jak i Hohenzollernowie. Dzięki ekspansji na zewnątrz i zachowawczej polityce wewnętrznej udało się tym krajom uniknąć ostrych konfliktów wewnętrznych przez ponad 150 lat. Prusy, położone na kontynencie, nie uniknęły co prawda Wiosny Ludów, ale wobec siły tego państwa nie mogła ona w żaden sposób zagrozić jego egzystencji i stosunkom w nim panującym.
Nie istniejąca na mapie Polska, państwo ukryte przez wzrokiem postronnych ocalało w całkiem niezłym stanie i duchowej kondycji do roku 1918. Ocalała Polska, oparta na barkach wspomnianej już klasy posiadającej, czyli szlachty. I nic nie stało na przeszkodzie by ową Polskę odbudować realnie w roku 1918 w oparciu o tę właśnie grupę ludzi, nie jednolitą przecież i bardzo zróżnicowaną, pod względem majątkowym. Nic poza mrzonkami republikańskimi, socjalistycznym bełkotem i endecką pychą. Państwo, które upadło jako zreformowana monarchia oświecona, próbowano odbudować przy pomocy garstki histeryków, którzy nie mieli grosza przy duszy, za to snuli wielkie plany na przyszłość, które miały być realizowane cudzym, rzecz jasna, kosztem. Jeden jedyny poważny polityk, jaki wtedy chodził po świecie czyli Józef Piłsudski dał się także uwieść socjalistycznym mrzonkom wierząc, że można odbudować państwo, które będzie może nie najbogatsze, ale sprawiedliwsze i lepsze do życia dla tych, którzy posiadają niewiele, albo nic zgoła.
Okazało się to niemożliwe. Systematycznie niszczenie podatkami jedynej polskiej własności jaka istniała w kraju czyli własności ziemskiej, własności, która przetrwała powstania, konfiskaty, wywózki na Sybir, nie przysporzyło nowej Polsce zwolenników. Kokietowanie mniejszości, na przemian z tych mniejszości szykanowaniem, było pomysłem jeszcze głupszym. W kluczowym momencie dziejowym zabrakło ręki. Ręki silnej i pewnej. Zamach majowy przyszedł za późno, w czasie kiedy Ziuk był już stary. Żył jeszcze tylko dziewięć lat, a cóż to jest dziewięć lat w życiu narodu? Ludzie zaś, którzy z nim współpracowali nie sięgali wyobraźnią zbyt daleko.
Polska międzywojenna została u zarania zhańbiona traktatem Ryskim i głupotą Grabskiego, który twierdził, że przyłączył do Polski to jedynie co uważał za możliwe do zasymilowania. Kiedy już tego dokonał zabrał się natychmiast wraz z kolegami do niszczenia jedynej grupy ludzi zdolnych do jakiejkolwiek kulturowej asymilacji nie-Polaków – ziemiaństwa. Nie chodziło powiem endecji o asymilację, która jest procesem długotrwałym i bazującym na bezwzględnej atrakcyjności państwa, które chce zasymilować inne grupy. Endekom chodziło o zadekretowanie polskości i wydawanie zaświadczeń. Byle szybciej, byle więcej. Wywoływało to oczywiście zrozumiałą niechęć w środowiskach, które do asymilacji dążyły dobrowolnie w czasie zaborów, przed I wojną światową uważając polskość za rzecz wysoce pożądaną, czyli po prostu w Żydach.
O ile bogaty pamiętający kresowych panów Żyd bardzo chętnie zamieniłby się w jednego z nich, o tyle bogaty przedwojenny Żyd widząc polskiego urzędnika ze stosem papierów w rękach mógł jedynie wzruszyć ramionami i odwrócić się na pięcie. Cóż go to mogło interesować? Wokół było o wiele więcej atrakcyjniejszych ofert. Bolszewicy „inspirowali intelektualnie” nie tylko żydowską biedotę, ale także polską zubożałą szlachtę. Ludzie ci garnęli się do czerwonych bo widzieli tam szansę dla siebie osobiście, nie przerażały ich nagany wymierzone w czaszki wrogów rewolucji, chętnie brali je do rąk, bo wierzyli. Czy w rewolucję? Nie, w siłę. Bolszewicy bowiem uwodzili ludzi siłą, a nie bełkotem leninowsko-marksistowskim.
Europa była atrakcyjna dla Bogatych Żydów ze względu na stabilizację finansową, a Polska? Polska także była atrakcyjna, bo wydawało się, że w warunkach swobody, fermentu jakie panowały w tym nowym państwie, można będzie zrobić coś wartościowego i dobrego. Tak się wydawało wszystkim i było to najgorsze ze złudzeń, bo odbierało ono powagę państwu wobec zbliżających się zagrożeń. Socjalistyczne pomysły przed którymi przestrzegał Piłsudski, urlopy dla robotników, kasy chorych i wzajemne ubezpieczenia, o których nikt we Francji nie słyszał do lat trzydziestych wprowadzono już u zarania państwowości. Była to zdobycz jaką lud polski wywalczył sobie w drodze pokojowej, bez rewolucji. W praktyce, wobec zubożenia kraju nie miało to żadnego znaczenia, nie zatrzymało komunistycznej agitacji, nie wzbogaciło robotników. Opresyjny system fiskalny jaki stosowało państwo Polskie wobec wszystkich obywateli w praktyce najsilniej dotykał ziemiaństwo, które według socjalistycznej retoryki wyzyskiwało lud. Bzdura tam utrzymała się w głowach do dziś, pomimo zbrodni komunizmu, pomimo rzekomego upadku tegoż komunizmu, pomimo III i IV RP. Wszyscy dziś wiedzą, że panowie wyzyskiwali chłopów.
Skąd to wiemy? Wiemy to z prozy Stefana Ż i innych pisarzy społeczników, którzy doznali rozmaitych zawodów i upokorzeń pracując po dworach jako korepetytorzy i przenosili potem swoje traumy na papier, czyniąc z pogodnych, szczęśliwych i bogatych domów siedliska głupoty, zacofania i degeneracji. Literatura przedwojenna pełna jest wspaniałych i prawdziwych opisów życia ziemiaństwa, tylko że my nic o tych książkach nie wiemy. One były wznawiane w czasie PRL, ale na emigracji. W Polsce nie było ich nawet w drugim obiegu, bo tam miejsce znalazło się jedynie dla Gombrowicza i Miłosza. Jeden był obrażony na swoją klasę, bo nikt mu tam nie klaskał, a jego zwariowana matka wmówiła mu, że znajomość historii filozofii świadczy o inteligencji, a drugi był pokrzywdzony przez polskie ziemiaństwo, które nie chciało utrzymywać stosunków z jego niezrównoważoną rodziną. Gombrowicz i Miłosz – creme de la creme literatury polskiej jak wmawiano nam przez dziesięciolecia, ukształtowały nasz wizerunek tego co najważniejsze dla każdego narodu czyli życia warstwy tym narodem przez stulecia kierującej. Warstwy, która ten naród uratowała od zagłady. Miłosz i Gombrowicz. Gombrowicz i Miłosz.
Herezja ta żyje oczywiście i dziś. Pompowana jest w serca i mózgi młodych ludzi codziennie i metodycznie. Nie będzie jednak pompowana zawsze. W końcu przestaną truć te mózgi, a stanie się to wtedy kiedy Polska i Polacy nie będą już nikomu do niczego potrzebni. Wtedy kiedy pojawi się jakaś nowa, bardziej atrakcyjna oferta i ci sami Polacy, którzy 70 lat temu chcieli asymilować Białorusinów sami się zasymilują. Dobrowolnie lub pod przymusem. O takich autorach jak Czarnyszewicz, Pawlikowski, Meysztowicz nikt nie będzie pamiętał. Bo kimże byli ci panowie? Obszarnikami wyzyskującymi chłopów i nie czytającymi postępowych książek. Kogo to będzie obchodzić?
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura