Mieszkaliśmy w tamtym czasie na Mokotowie, przy ulicy Weinerta, przy tej samej, przy której porwano po wojnie młodego Piaseckiego. Blok był niedaleko liceum Pax-u, które dziś jest już zlikwidowane albo przeniesione, nie wiem dokładnie. Czas był przedświąteczny, a ja wracałem na ten Mokotów gdzieś z Żoliborza. Wracałem autobusem, bo metro nie jeździło wtedy nawet do placu Bankowego. Tamtego dnia od rana sypał śnieg. Mokry, gęsty, oblepiający wszystko śnieg, taki śnieg, przez który człowiekowi wydaje się, że ludzie zaraz zaczną przyklejać się do siebie na zawsze i budzi się w nich lęk, że przez tą pogodę i fatum przylepieni zostaną do jakiegoś szaleńca, do policjanta albo kolegi z podstawówki, który słynął z dłubania w nosie i akurat znalazł się przypadkiem na tym samym co oni przystanku.
Tak to właśnie wygląda. Każdy przechodzień stara się w tym śniegu wyodrębnić spośród innych, na tyle mocno, by uniknąć jakiegoś haniebnego połączenia z bliźnim. Wszyscy stoją samotnie na wysepkach tramwajowych, stawiają kołnierze i naciągają czapki na uszy. Nie ma mowy o spojrzeniach w oczy, nikt nie ogląda się za dziewczynami i nie patrzy w niebo. Wszyscy myślą tylko o tym, by jak najszybciej nadjechał tramwaj lub autobus. Ja czekałem na autobus. Nie pamiętam już czy przy Intraco czy gdzieś wcześniej. Autobus w końcu przyjechał i ja wlazłem doń szczęśliwy, że są jeszcze jakieś wolne miejsca i mogę usiąść. Zająłem oczywiście miejsce przy oknie licząc na to, że obok usiądzie jakaś staruszka i ja będę bezpiecznie mógł dojechać do celu siedząc nie niepokojony natrętnymi spojrzeniami innych staruszek, które chciałby zając moje miejsce.
Kiedy autobus ruszył od razu zrozumiałem jak głupi błąd popełniłem wsiadając do środka. Oto – o czym zapomniałem – trwały właśnie prace przy budowie stacji metra „Plac Bankowy”, wszystko co jeździło po ulicy poruszało się dwa lub trzy razy wolniej niż normalnie. Przez śnieg zaś prędkość pojazdów toczących się po ulicy była równa prędkości ślimaka. Zanim dojechaliśmy do przystanku przy ulicy Andersa minęło chyba z pół godziny. Miałem ochotę wysiąść, ale zrezygnowałem. Spacer w mokrym śniegu, wśród obaw, by nikt się do mnie nie przykleił na stałe, przyśrubował mnie do fotela pod oknem, tuż za przegubem autobusu. Zatrzymaliśmy się w końcu przy przystanku przy Andersa. Już, już miałem nadzieję, że nikt się nie przysiądzie, że będę mógł jechać sobie dalej i myśleć o głupstwach, kiedy coś znienacka ciężko klapnęło obok mnie. – O Jezu co za pogoda – usłyszałem, ale nie odwróciłem się wiedząc doskonale, że jeśli to zrobię, jeśli nawiąże – choćby na sekundę – kontakt wzrokowy z osobą, która się do mnie przykleiła to koniec. Koniec spokojnej podróży w korku, koniec myśli szybujących gdzieś daleko, daleko i koniec podsypiania. Zacznie się odpowiadanie na głupie pytania, krępująca rozmowa o pogodzie, świętach, dzieciach i wnukach. Lepiej milczeć i patrzeć w okno.
- Okropna pogoda – usłyszałem za chwilę. Milczałem jednak, ryzyko było ogromne, byliśmy dopiero w śródmieściu, a gdzie jeszcze do Mokotowa. Może się przecież okazać, że ona jedzie dalej niż ja i co wtedy? Koniec. Dwie godziny udręki, mózg wypalony i suche gardło, pot perlisty na czole i spuchnięta głowa. Lepiej milczeć i patrzeć w okno. Tak właśnie – w okno.
- A wie pan, że pogoda każdego dnia to wróżba na pogodę dnia innego, w innego zupełnie części roku?
Nie wiem co mi się stało, chyba przez wrodzoną chorobliwą ciekawość i naiwną głupotę odwróciłem głowę i spytałem – Doprawdy? Nic o tym nie wiedziałem?
Zanim odpowiedziała miałem wystarczająco dużo czasu, żeby się jej przyjrzeć. Była typowa. Ogromna baba, z wielkim tyłkiem, wielką głową owiniętą chustką spod której wyślizgiwały się tłuste, siwe włosy. Czarne wągry na czole i na nosie, elefantiasis nóg obutych w rozwalające się kamaszki, z których wyglądały worki foliowe fragmentami logo sklepu „Geant”. Ręce spuchnięte, grube paluchy i żółte paznokcie, dwa razy większe od moich. Czysta groza.
- Tak – powiedziała – tak właśnie jest. Ja, widzi pan mam wszystko zapisane. Proszę – ku mojemu zdziwieniu wyciągnęła z kieszeni brudnego jak nieszczęście paletka pognieciony zeszyt do słówek. Nie wierzyłem w to co widzę. Były w tym zeszyciku tabelki, w nich daty i opisy zjawisk pogodowych podane w jakimś dziwnym systemie symboli. Łączyły się one z innymi datami i innymi symbolami. Otworzyła ten zeszyt do słówek, który pewnie miał już ze dwadzieścia lat, bo przecież dawno niczego takiego nie sprzedawali już w kioskach i sklepach papierniczych i zaczęła mi tłumaczyć o co chodzi z tą pogodą. Przestałem słuchać prawie od razu i tylko kiwałem głową, żeby jej nie robić przykrości. Z każdym nowym kiwnięciem i mruknięciem, którym wyrażałem akceptację dla tej dziwacznej tyrady czułem się bardziej zmęczony i senny. I tak kolebiąc się dojechaliśmy do pałacu Mostowskich.
- Pan wie dlaczego metra nie budują tu przy Mostowskich z drugiej strony?
- Nie, pojęcia nie mam.
- No tak, to zrozumiałe, pan nic przecież nie wie. Tu pod ziemią proszę pana jest jeden cmentarz, mnóstwo ciał. Tyle lat minęło i dziś nawet nikt nie chce tego tknąć. To metro miało być budowane właśnie tutaj, ale ktoś się nie zgodził, ktoś zablokował decyzje i oni tam dalej leżą. Nikt ich nie wykopie. A ja wielu z nich znałam. Bardzo wielu. Ale to dawne dzieje.
Milczałem. Na moich oczach gruba kobieta w brudnym palcie, ze stopami owiniętymi folią, w przemokniętych butach zaczęła zamieniać się w kogoś kogo się tutaj wcale nie spodziewałem. Milczałem jednak, bo cóż było mówić. Co ja mogłem wiedzieć o pałacu Mostowskich i tych, którzy tam leżeli pod ulicą, pod nami i tym wielkim korkiem, który się ciągnął pewnie już od palcu Wilsona do samego centrum.
- Spotkałam wczoraj Lucka Kydryńskiego – ciągnęła dalej – wie pan, tego z telewizji. Spotkałam go na ulicy. Zaczepiłam go i niech pan sobie wyobrazi, że od razu mnie poznał. Myśmy się proszę pana bardzo dobrze znali z tamtych czasów, bardzo dobrze. On z początku nic nie powiedział, tylko patrzył, a potem dopiero wyrwało mu się – To ty! Ale poznał mnie, to dużo proszę pana jak na te wszystkie lata, które minęły. No i jak on wygląda, a jak ja. Takie rzeczy trzeba przecież brać pod uwagę.
Pomyślałem, że to prawda, takie rzeczy trzeba koniecznie brać pod uwagę, bo inaczej się po prosu nie da. I pomyślałem jeszcze, że takie spotkanie jak to po latach, z Lucjanem Kydryńskim, nic nie jest warte dla żadnej telewizji w Polsce. No bo, cóż to jest za temat dla nich i dla samego Kydryńskiego? Żaden.
Dojechaliśmy do placu Bankowego.
- Widzi pan, o tutaj – pokazała swoim wielkim czerwonym palcem ośnieżone okno – o tutaj właśnie mordowali w sierpniu tych co ocaleli na Woli. Tutaj ich przygnali i zabijali. Tutaj. Mnie tu wtedy nie było. Byłam na starówce i mieliśmy jeszcze względny spokój, o tym że ich zabijali dowiedziałam się po wojnie już, od kolegi, który przeżył. Nie opowiem panu jak to było, bo jeszcze ktoś usłyszy, a po co? Po co ma ktoś obcy o tym wiedzieć i o tym myśleć. Niech sam pan powie.
Uśmiechnąłem się i przyszło mi do głowy, że wielka, a może i nieskończona jest cierpliwość starych ludzi, którzy muszą ze swoimi wiecznym prawdami przebijać się co dzień do tych zakamieniałych w głupocie i kompletnie ślepych młodych mózgów. Milczałem jednak, bo co miałem powiedzieć? Że jadę na Weinerta? Od razu zaczęłaby przecież opowiadać o tym porwaniu młodego Piaseckiego. Jeśli człowiek nie jest przygotowany na wysłuchiwanie takich rzeczy, to będzie się przed nimi bronił, nawet jeśli go ciekawią. Stąd pewnie bierze się podatność młodzieży na manipulację, z faktu, że każda ważna informacja poprzedzona jest stosowna fanfarą. Nie to co tutaj, w tym dusznym autobusie, w obecności zalepionej śniegiem szyby, w smrodzie. Kto może tutaj uwierzyć w cokolwiek? Jeszcze jej – grubej, starej babie.
- W śródmieściu wyszłam z kanału – powiedziała gdzieś na wysokości Ogrodu Saskiego – ale nie tutaj, z drugiej strony, przy Nowym Świecie. Spojrzałem w białe od śniegu okno po drugiej stronie autobusu. W tym samym momencie pojazd przyspieszył. Potem jednak zwolnił i do centrum było znowu daleko.
- Niech pan się nie martwi – zaczęła znowu – ja wysiadam przy Domach Centrum – nie będę już panu dłużej opowiadać. Wiem, że pan się męczy – uśmiechnęła się - mam zięcia, trochę do pana podobny, ale starszy. On też nie może słuchać, nie lubi. Dlatego założyłam ten zeszyt z pogodą. To bardziej pasuje do starej kobiety. On, ten mój zięć mniej się wtedy denerwuje, nie boi się, że ja to wszystko dzieciom opowiem, to znaczy moim wnukom. Oni oboje z córka są dużo spokojniejsi kiedy ja o tej pogodzie opowiadam. Właśnie teraz do nich jadę, mam przesiadkę w centrum, wigilię będę szykować. Pan mam z kim spędzić wigilię?
Kiwnąłem głową akurat wtedy, gdy autobus zatrzymał się na przystanku wprost naprzeciwko pałacu kultury.
- To już tutaj. Do widzenia panu. Wesołych świąt panu życzę i niech pan się tak nie smuci, bo nie warto. Śnieg przestanie padać.
Kiedy wstała musiałem podać jej ten dziwny zeszyt, o którym zupełnie zapomniała. Spadł jej z kolan i leżał na podłodzie w śniegowej brei naniesionej butami pasażerów i jej własnymi.
Uśmiechnęła się. – Jeszcze bym zapomniała, co by zięć powiedział – a potem mrugnęła do mnie. – Wesołych świąt proszę pani – powiedziałem – wesołych i pogodnych. Machnęła mi ręką i w mozole zaczęła schodzić po ośnieżonym stoku autobusowych schodów. Trwało to i trwało. Potem w wejściu pojawili się nowi ludzie i ruszyliśmy dalej. Na Weinerta, tam gdzie porwali tego młodego Piaseckiego po wojnie, dotarłem kiedy się już ściemniało.
Inne tematy w dziale Kultura