Pułkownik John Sobieski, który dowodził 19 czerwca plutonem egzekucyjnym na Wzgórzu Dzwonów, pisał o sobie tak, jakby nie był wykonawcą egzekucji, a ostatnim opiekunem lub wręcz powiernikiem cesarza, choć pieczę nad zatrzymanym sprawował przez jeden dzień jedynie. Potem widział go już tylko pod murem klasztoru w Queretaro, jak wraz z generałami Miramonem i Mejija szykował się na śmierć.
Śmierć ta nie przyszła szybko, sprawa wlokła się sekunda za sekundą i wydawało się, że przedstawienie nigdy się nie skończy. Pluton egzekucyjny złożony był z sześciu ludzi. Przed egzekucją, cesarz wręczył każdemu z nich złotą monetę wartą aż dziesięć amerykańskich dolarów. Uczynił to za pośrednictwem pułkownika Sobieskiego właśnie, który nie był tym faktem ani zdziwiony ani szczególnie wzruszony. Kiedy w końcu udało się ustawić skazanych Maksymilian nie pozwolił zawiązać sobie oczu, Sobieski nie słyszał o czym rozmawia on z Miramonem, nie mógł więc powtarzać rozpowszechnionej później anegdoty o tym jak to cesarz Meksyku zapytał swojego generała czy rozstrzelanie boli, na co ten odpowiedział mu, że nie wie, bo rozstrzeliwują go po raz pierwszy. Żart ten powtarzany później tysiące razy, jako coś w rodzaju symbolu odchodzącej w niebyt epoki rycerskiej jest wyjątkowo ponury i groteskowy. Widać to jednak dopiero po latach.
Oto mamy ścianę klasztoru w Queretaro przy której stoją: europejski arystokrata marzyciel, meksykański latyfundysta przebrany w mundur generała i indiański karierowicz także generał. Dla każdego z nich kraj, o który walczyli był w jakiś sposób drogi i ważny. Naprzeciwko nich staje pluton egzekucyjny złożony z niepiśmiennych chłopów, żaden z nich nie wywodzi się z tego samego plemienia co Mejia. Ludźmi tymi dowodzi amerykański szpieg polskiego pochodzenia, dotknięty manią wielkości. Żołnierze ci wypełniają wolę innego Indianina, pochodzącego ze szczepu Zapoteków Benito Juareza. Odrzucił on swego czasu propozycję cesarza, który chciał uczynić go premierem w swoim rządzie. Wolał wojnę domową, która właśnie się kończy. Kończy się w miejscu zwanym Wzgórzem Dzwonów, w klasztorze Queretaro. Kończy się śmiercią marzyciela i triumfem pragmatyka wspartego o amerykańskie bagnety, te same, które dwadzieścia lat wcześniej podzieliły kraj na pół odrywając odeń północne prowincje i zajmując na pewien czas stolicę.
Juarez nie ma jednak wątpliwości, co do swojego postępowania – Maksymilian musi umrzeć, aby Meksyk mógł żyć. Wtedy, na Wzgórzu Dzwonów nic nie wskazywało jeszcze na to, że wojna której ostatnim akordem będzie salwa w osłoniętą jedwabną koszulą pierś Habsburga, jest zaledwie epizodem w długim ciągu krwawych rozgrywek o władzę jaką toczyć będą Meksykanie nieprzerwanie do dziś. Nie przeczuwa tego ani Maksymilian, ani pułkownik Sobieski, ani Juarez. Dla dwóch ostatnich dzień 19 czerwca 1867 roku jest dniem triumfu.
Kiedy pada salwa Miramon i Mejia walą się na ziemię od razu. Żaden z nich nie daje znaków życia. Cesarz pada, ale ciągle jest żywy, wyraźnie rozlega się po martwym od ciszy i suchym od piachu dziedzińcu jego szept – O Boże, o Boże. Sobieski nie waha się, podaje swój rewolwer jednemu z żołnierzy, a ten kończy sprawę strzałem w głowę. Nie ma już cesarza i nie ma cesarstwa. Niech żyje republika i prezydent Juarez. Z okolicznych wzgórz egzekucję obserwują ziomkowie generała Mejia, Indianie jak on, Indianie jak Juarez, dla których nic nie znaczą słowa takie jak republika, czy prezydent. Kilka dni wcześniej jeden z nich, przysłany potajemnie do Queretaro zaproponował więźniom ucieczkę i ukrycie się w niedostępnych górach. Maksymilian nie zgodził się na to, choć wiedział, że nie uniknie śmierci.
Dowiedział się o tym, na krótko przed egzekucją, bo w dzień pojmania, ani nawet później nie przyszło mu do głowy, że może go spotkać coś złego. Wyraźnie o tym pisze pułkownik Sobieski w swoich wspomnieniach. O tym, że czeka go sąd cesarz dowiedział się właśnie od Sobieskiego. Był zdziwiony, nie rozumiał dlaczego miałby być sądzony, przecież chciał jedynie dobra swojego kraju i ludu, nad którym panował. Dzień kiedy wojska francuskie opuszczały Meksyk nazwał dniem wyzwolenia. – W końcu jesteśmy wolni – powiedział na głos i słyszeli to wszyscy, który byli wówczas w pobliżu.
Sąd jednak się odbył. Maksymilian został oskarżony o to, że występując z pozycji najemnika swojego brata Franciszka Józefa, współdziałając z Napoleonem III cesarzem Francuzów doprowadził do śmierci wielu meksykańskich patriotów. Cesarz nie rozumiał oskarżenia, bo ludzie, którzy za jego panowania zostali skazani na śmierć nie byli wszak żadnymi patriotami, ale prostymi bandytami podważającymi fundamenty państwa. Wyrok zapadł szybko i nic niewiele doprawdy miał podczas procesu do roboty obrońca Maksymiliana, Amerykanin pan Hall zamieszkujący na stałe i prowadzący sprawy w Mexico City. Śmierć.
Nie było żadnej możliwości ratunku. Cesarzowa Charlotta interweniowała u wszystkich wpływowych ludzi, do których miała dostęp. Ludzie ci jednak nie mieli zamiaru ratować Maksymiliana, jego śmierć była na rękę wszystkim, nawet jego bratu, który co prawda przywrócił mu prawa dynastyczne, co miało uczynić jego osobę nietykalną, ale cóż Indianina z plemienia Zapoteka mogły obchodzić prawa dynastyczne Habsburgów? Juarez nie cofnął decyzji, nie cofnął jej nawet wtedy kiedy z Waszyngtonu wyczuć się dało delikatne sugestie dotyczące złagodzenia losu Maksymiliana. Nie pomógł nawet wtedy gdy w Queretaro pojawiła się piękna księżna Salm Salm z misją wyswobodzenia cesarza, przy pomocy przekupionych oficerów.
Gdyby ktoś chciał rozgryźć motywy kierujące prezydentem Juarezem może to zrobić bez trudu. Oto niepiśmienny indiański wyrostek trafia wprost ze wzgórz, na których pasał kozy do seminarium w wielkim mieście, gdzie uczą go czytać i pisać. Uczą go tam także myśleć i uczą go, że nic nie jest człowiekowi dane za darmo i raz na zawsze. Człowiek ten wśród niesłychanie skomplikowanych okoliczności, wśród upokarzających kompromisów i morza przelanej krwi idzie do władzy. Po drodze sięga po pomoc wszystkich, którzy gotowi są mu tę pomoc ofiarować. Taki właśnie człowiek trafia na byłego gubernatora Istrii, właściciela wyspy na Adriatyku, nieuleczalnego marzyciela o białych rękach, Maksymiliana Habsburga. Konfrontacja ta musi zakończyć się tragicznie, z tego choćby względu, że Juarez nie rozumie względów okazywanych mu przez cesarza, dla niego jest to po prostu oznaka słabości. Nie ma on także żadnego osobistego interesu w tym, by współpracować z Habsburgiem, interesuje go bowiem jedynie władza nie kompromisy. Te może prezydent Juarez zawierać co najwyżej z prezydentem Grantem i z nikim więcej.
Tak też się stało. Maksymilian mógł cieszyć się swą władzą do chwili gdy w USA trwała wojna domowa i Waszyngton miał związane ręce. Kiedy konfederaci skapitulowali pod Apommatox każdy w Meksyku, kto miał choć trochę politycznego rozeznania wiedział, że koniec cesarstwa jest bliski. Amerykanie poparli Juareza, a kiedy zwyciężył dyskretnie zamanifestowali solidarność z jego wrogiem, którego nie zamierzali wcale uwalniać. Im także, tak jak monarchom w Europie śmierć ta była potrzebna.
Nie było więc możliwości, by odroczyć egzekucję na Wzgórzu Dzwonów. Nie było jej nawet wtedy kiedy Maksymilian leżał w piachu i bez przytomności wzywał Boga na świadka. Można go było tylko dobić.
Zanim doszło do pojmania i rozstrzelania Maksymiliana, cesarza Meksyku, były ciężkie walki w stolicy i marsz na północ. Marsz beznadziejny, w poszukiwaniu śmierci lub jakiegokolwiek honorowego wyjścia z sytuacji. Marsz ten zakończył się w klasztorze Queretaro właśnie. Ponoć Maksymilian elegancko zjechał ze wzgórza i wręczył swoją szpadę generałowi Escobedo. Pułkownik Sobieski twierdzi jednak, że cesarz został przez Escobedo zaskoczony we śnie i jego ujęcie nie miało wiele wspólnego z romantyczną i rycerską wizją. Jest jeszcze jedna wersja, najmniej prawdopodobna – w klasztorze trwały walki i w trakcie tych walk żołnierze republikańscy wdarli się do zabudowań gdzie pojmali Maksymiliana, Miramona i Mejię. Nie wierzmy w to jednak, bo wtedy, w czerwcu roku 1867 przy Maksymilianie nie było już ani jednego oficera, który miałby chęć walczyć za swojego cesarza.
Wcześniej byli tacy, oczywiście, że byli. W czasie walk o Camargo, najstraszniej było w budynku rządowym, którego bronili żołnierze pod dowództwem oficera nazwiskiem Niklewicz, Konrad Niklewicz. On także zostawił wspomnienia, jeszcze lepsze niż John Sobieski. Potem jednak wszystko się zmieniło.
Po śmierci cesarza Maksymiliana jego żona Charlotta wróciła do Europy i nie wierząc w śmierć swojego męża kołatała do wszystkich drzwi błagając o wstawiennictwo za nim u prezydenta Juareza. Była szalona, tak samo jak wszyscy, którzy rozpoczęli tę wojnę. Oni jednak potrafili się w porę z niej wycofać. Samotna kobieta zaś stałą się jej ostatnią ofiarą.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura