coryllus coryllus
1542
BLOG

Podróże mojej matki

coryllus coryllus Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 23

 

Moja matka nie dojechała nigdy dalej niż do Krakowa, była tam chyba ze dwa razy, zawsze ze względu na dzieci, czyli mnie i starsze rodzeństwo, którym należało pokazać Wawel i wszystkie historyczne pamiątki. Nie znała się na tym za dobrze, ale przywiązywała wagę do tych spraw. Była także w Gdańsku, w Górach Świętokrzyskich, w Tatrach i u wujka w Bydgoszczy. Wszystkie te podróże odbyły się dawno temu i dziś już są bez znaczenia. Nawet pamięć o nich osłabła. Zdjęcia też się gdzieś zawieruszyły i nie chce mi się nawet ich szukać.
 
Ostatnie dwadzieścia lat z okładem matka spędziła na naszej ulicy. Nie chodziła już do pracy, była emerytką. Miała swoich znajomych, jakieś codzienne zajęcia, w których jej zwykle przeszkadzałem i kawałek ogródka. Lubiła stać przy bramie i patrzeć na ludzi. Kiedyś dawno temu chodziła jeszcze do kościoła, ale ostatnio transmisja mszy w telewizji wystarczała jej w zupełności. W miarę jak upływały lata ograniczała swoją aktywność, spotykała się na przykład już tylko z sąsiadami, nie szukała towarzystwa koleżanek z pracy, no chyba, że same do niej zajrzały. Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że moje odwiedziny sprawiały jej radość. Początkowo z pewnością tak, ale potem – gdy miast stosując się do obowiązujących zwyczajów – siedzieć przed telewizorem i komentować to co tam pokazują, wyruszałem na jakieś łazikowanie czyli po prostu do kumpli – denerwowała się trochę. Nie ukrywała wtedy, że lepiej byłoby gdybym już pojechał do tego swojego życia, do którego ona nie ma dostępu. Żebym ją zostawił w spokoju i nie psuł świętego spokoju i samotności, którą wybrała. Nie naprzykrzałem się więc i po dwóch – góra – dniach, wsiadałem najpierw w pociąg, a potem w samochód i wyruszałem gdzieś daleko, tam gdzie akurat mieszkałem. I tak to się wszystko toczyło, tak właśnie, przez całe dwadzieścia lat.
 
Jakieś osiem lat temu postanowiłem nieco matkę uaktywnić towarzysko i podczas kolejnej wizyty na grobach dziadków zawiozłem ją do starych jej znajomych i moich dobrych koleżanek, do miejsc, gdzie spędziła młodość i gdzie się urodziła. Nie była zadowolona. Uważała, że sprawy przeszłe trzeba zamknąć i nie wracać do nich. Posiedziała chwilę, a potem kazała odwieźć się do domu. Nie wiem dlaczego.
 
Jej wycofywanie się było widoczne dla wszystkich, także dla mnie, ale uważałem, że jest to proces odwracalny. Wydawało mi się, że matka nagle przestanie się starzeć i wszystko będzie znowu jak dawniej.
 
Na pierwszy ogień poszedł ogródek. Wydzierżawiła go. Dla samotnej kobiety praca w ogrodzie to nie jest chleb z masłem. Sąsiedzi zajęli się tym kawałkiem ziemi i matce to odpowiadało. Lubiła tych sąsiadów i cieszyła się, że ogród nie leży odłogiem. Potem rozpoczęła się tak historia z endoprotezą. To było akurat przed urodzinami mojej córki, tak to się zbiegło jakoś. Matka pojechała na operację i wróciła z niej, po tygodniach rehabilitacji i pobycie w sanatorium w świetnej formie i w znakomitej kondycji. Przez dwa lata poruszała się normalnie, choć może z pewną, przesadną ostrożnością. Zdobyła się nawet na to, że przyjechała do mnie pociągiem. Siedziała ponad tydzień, co było raczej niespotykane. Nie wychodziła już jednak z domu. Później, w czasie kolejnej zimy przestała wychodzić w ogóle. Bała się – tak twierdziła – że upadnie i się przewróci. Zeszłej wiosny rzeczywiście się przewróciła, ale nie na dworze tylko w domu, przewróciła się na podłogę i potłukła. W szpitalu zrobili jej rentgen i wszystko było w porządku, nie ma złamań, nie ma osteoporozy, nie ma nic niepokojącego. Po upadku jednak – mimo lata – nie wychodziła już z domu. Mój przyjaciel, który mieszka obok, robił jej zakupy. Siedziała i całymi dniami oglądała telewizję. Nie zauważyłem kiedy się zestarzała naprawdę, stało się to zbyt wcześnie, zbyt szybko i było chyba nie do uwierzenia. W każdym razie ja w to nie uwierzyłem. Potem zaczęła się skarżyć na bóle w całym ciele i wzywać do domu lekarzy. Ci zaś powtarzali jej jedno – musi pani się ruszać, musi pani chodzić. Ludzie wierzą lekarzom. I ja im wierzyłem. Mówiłem to samo – musisz chodzić, musisz się ruszać, bo jak się położysz to po tobie. Ona jednak wiedziała swoje. Wolała leżeć.
Tuż po nowym roku matka znowu zaczęła podróżować. Jak dawniej, kiedy jeździliśmy na wycieczki wagonem socjalnym Wschodniej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Najpierw pojechała do Otwocka. Znalazła się w szpitalu ponieważ złamała kość tuż pod endoprotezą. Było to dziwne i lekarze, a ja z nimi skłanialiśmy się ku temu, że stało się to przez osteoporozę. Czekaliśmy jednak na badania, które wykluczyłyby inne przyczyny złamania.
 
Nie dało się ukryć tego, że słabnie, że mówi coraz gorzej i mieszają jej się miejsca i ludzie. Brałem to za objaw działania leków przeciwbólowych. Okazało się później, że nie brała żadnych takich leków, po prostu czekała na wyniki badań. Tylko w trzech szpitalach w Warszawie robią takie badania i kolejki są spore, nawet jeśli ktoś jest w poważnym stanie musi swoje odstać lub raczej odleżeć. Mówiła coraz mniej. – Wiesz – powiedziała do mnie w zeszłą środę – przez dwa tygodnie jeździłam pociągiem po całej Polsce. – To niemożliwe mamo, co ty mówisz – tak powiedziałem, bo człowiek, nawet jak bardzo chce to nie dorasta przeważnie do powagi sytuacji. – A co ty możesz wiedzieć – ona na to – jeździłam i już. Potem jeszcze spytała mnie dlaczego farbuję włosy na czarno. Nic nie powiedziałem, bo przecież w ogóle nie farbuję włosów.
 
Kiedy przyszła do niej siostra, która mieszka bliżej i mogła ją częściej odwiedzać, pochwaliła się jej czym znacznie lepszym niż podróż pociągiem po Polsce. – Wiesz – powiedziała – byłam w Afryce. I w Chinach.
 
Tak było. Naprawdę. Moja matka, która nie wychodziła od półtora roku za próg, podróżowała ostatnimi czasy dosyć sporo. Chiny i Afryka. Miała szczęście, że udało jej się dojechać akurat tam.
 
Lekarz, którego odwiedziliśmy z siostrą w kolejną środę, już z wynikami badań, był przeuroczym, starszym panem, który najpierw długo oglądał papiery przez nas przyniesione, a potem powiedział, że to wszystko wygląda bardzo dziwnie. – Plasmocytoma, proszę państwa nie daje przerzutów do mózgu – rzekł – według mnie powinien ją obejrzeć neurolog.
 
– Kurcze – pomyślałem – jeszcze neurolog – może trzeba by ją zacząć leczyć? Tak właśnie pomyślałem, choć przecież lekarze bardzo się starali jej pomóc i czekali tylko na te wyniki, żeby upewnić się co do tego z jaką chorobą mamy do czynienia. Neurolog miał przyjść następnego dnia, w czwartek. Okazało się, jednak że z samego rana moja matka znowu pojechała do Afryki. Tak właśnie. Sama, bez nikogo, nie mówiąc nam o tym i nie informując lekarzy. Stoi teraz pewnie gdzieś na sawannie, bosa, na tych swoich artretycznych stopach z haluksami i patrzy na wielką górę Ruwenzori, której nie widziała nigdy wcześniej, patrzy też na zebry, które do tej pory oglądała w zoo i w telewizji i na gazelę tomi stojącą na pagórku. A potem na pewno pojedzie do Chin, a może jeszcze gdzieś dalej. Tylko, że ja już się o tym nie dowiem.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (23)

Inne tematy w dziale Rozmaitości