Marcin Wolski Marcin Wolski
1678
BLOG

Marcin Wolski, "Cud nad Wisłą" – odcinek czwarty

Marcin Wolski Marcin Wolski Polityka Obserwuj notkę 10

Lew Szwendała, przewodniczący Związku Zawodowego „Solidność”, zbudził się nagle, wyskakując dobre pół metra, tak jakby doznał gwałtownego pchnięcia w plecy albo śnił, że znowu przeskakuje stoczniową palisadę. Przez moment miał wrażenie, że walnął w niego piorun. Ale nie. Panowała niezmącona cisza, a przez szparę w zasłonie wdzierało się światło świtu.

– Sen mara, Bóg wiara! – mruknął do siebie, nie zastanawiając się, skąd zna takie staroświeckie powiedzonko.

Usiłował zapalić lampkę nocną. Ta jednak się nie zaświeciła.

– A więc jednak coś dupnęło – pociągnął nosem. Żadnego zapachu spalenizny, a przeciwnie, mocny zapach fiołków. Ciekawe. Poprzedniego dnia dostał sporo kwiatów, ale nie były to fiołki alpejskie.

Viola alpina – mruknął do siebie. Po chwili doszła do niego refleksja. Skąd u licha zna tę łacińską nazwę? Rozwiązując krzyżówki, nigdy się z nią nie zetknął. Ale w końcu poznał swoją żonę, kiedy była kwiaciarką... Musiał więc kiedyś słyszeć i zapomnieć. Odwrócił się w kierunku małżonki, ale jej tam nie było. I być nie mogło, choćby z braku miejsca. Zamiast w małżeńskim łożu znajdował się na wąskim, średnio wygodnym tapczaniku hotelowym.

Wstał i nacisnął kontakt. Górne światło zapaliło się bez przeszkód. Teraz już bez jakichkolwiek wątpliwości wiedział, że znajduje się w warszawskim hotelu Stolec, w którym zatrzymywał się zazwyczaj, przybywając do stolicy. Tylko skąd tu się wziął? Gotów byłby założyć się o wszystkie pieniądze świata, że poprzedniego wieczora zasnął w swoim gdańskim mieszkaniu. Do Warszawy na zaprzysiężenie rządu się nie wybierał. Bo i po co? Jego nominat ledwie dostał władzę, już zhardział i zrobił się wręcz arogancki.

Jednak teraz był w Warszawie. Może więc miał jakąś lukę w pamięci i zgubił parę godzin albo nawet i dni. Rzucił okiem na datownik w zegarku. 12 września. Chwała Bogu, luka jeśli nawet była, nie obejmowała więcej niż kilku godzin. Ot, tylu, ile trzeba, aby z Trójmiasta przemieścić się do stolicy.

Z zawodowego nawyku sprawdził żarówkę nocnej lampki. Wyglądała na dobrą, kabel też nie był jakoś szczególnie sfatygowany. Na krześle wisiał garnitur, który zakładał na najważniejsze okazje. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął śrubokręt, z którym nigdy się nie rozstawał, i ruszył w stronę kontaktu. Przechodząc koło stolika, rzucił okiem na stos papierów, na jednym z leżących tekstów czerniło się wielkimi literami słowo „państwo”.          

– Pięknie. Tylko jakie państwo? – pomyślał. – Według Platona czy Arystotelesa? A może ideałem, który należało rozważyć, było „Państwo Boże” św. Augustyna?

Przestraszył się. Nigdy dotąd podobne myśli nie chodziły mu po głowie. W dodatku jedno skojarzenie uruchomiało następne. Obraz biskupa z Hippony rozmawiającego z aniołem mieszał się ze spacerującym po mostach Królewca Kantem powtarzającym coś o „niebie gwiaździstym i prawie moralnym”.       

– Oto skutki poprzestawania w towarzystwie tych wszystkich profesorków – rzekł do siebie, rozkręcając kontakt. Po chwili miał już sprawcę spięcia. Niewielką pluskwę podsłuchową ukrytą w gniazdku. Zapewne miała w pokoju liczne rodzeństwo. Ale nie miał zamiaru zajmować się tropieniem elektronicznych insektów. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Zadzwonił do swego gdańskiego współpracownika Krzysztofa Pulla. Ten o dziwo był całkowicie rozbudzony.

– Dzięki Bogu, że się pan odzywa, szefie – zawołał. – Przed chwilą dzwoniła pańska żona...

– Hanka? Czego chciała?

– Twierdziła, że pan zniknął. Obudziła się parę minut temu i zauważyła, że nie ma pana w mieszkaniu. Mimo łańcucha w drzwiach założonego od środka. Pytała, czy zawiadomić milicję.

– Nikogo nie trzeba zawiadamiać – burknął. – Ale dobrze będzie, jeśli przyjedziesz do mnie.

– A gdzie szef jest?

– W Warszawie, w hotelu Stolec.

Pulla na moment zamurowało.

– Przecież jeszcze wczoraj twierdził pan, że nie wybierze się na powołanie rządu, mimo że klub parlamentarny zapraszał.

– Zmieniłem zdanie – powiedział sucho, a potem dorzucił, niespecjalnie zastanawiając się, dlaczego to robi: – Jeśli się pospieszysz, zdążysz na poranny ekspres. Będziesz mi tu potrzebny.

Zaraz potem zadzwonił do Hanuśki, ale nie silił się na żadne kłamstwa. Był w Warszawie, i tyle. Miał ochotę wykonać jeszcze parę telefonów, jego organizm przywykł przecież do wczesnego wstawania – jeszcze niedawno po prostu zerwałby się na nogi i pognał do tramwaju, aby dojechać do stoczni, gdzie czekały wózki akumulatorowe, ale rozsądek w obliczu długiego i ciężkiego dnia sugerował, by jeszcze pospać.

Naciągnął na głowę kołdrę. I usiłował myśleć o czymś przyjemnym. Szło trudno, próbował liczyć barany, ale zamiast nich zaczęli defilować przed nim królowie i prezydenci dawnej Polski. O wielu, miał wrażenie, nie słyszał nigdy, a dziś wydawali się mu tak znajomi, jakby pochodzili z jednej komisji zakładowej.

 

Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 18.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka