Marcin Wolski Marcin Wolski
1058
BLOG

Marcin Wolski, "Cud nad Wisłą" – odcinek szósty

Marcin Wolski Marcin Wolski Polityka Obserwuj notkę 4

 

*

Drzemka wiele Szwendale nie pomogła. Śniły mu się niemiłe wspomnienia z przeszłości, gmachy płonących komitetów, własny strach, a także morda oficera Służby Bezeceństwa na przemian strasząca go i kusząca. Jeśli więc nawet spał, to z każda minutą czuł się jeszcze bardziej zmęczony. W dodatku parę minut po ósmej ktoś delikatnie zapukał do pokoju. W samych gatkach podbiegł do drzwi.

– Mietek?

W drzwiach stał jego dawny szofer i totumfacki z czasów karnawału „Solidności”. Brat łata i niezastąpiony organizator działań nadprogramowych, który podczas pobytu Lwa w ośrodku odosobnienia wziął na siebie ciężar zajmowania się jego rodziną. Rozstali się po dość dramatycznej sprzeczce przed siedmiu laty, ale teraz Wachmistrzowski wyglądał dokładnie tak jak za dawnych lat. Uśmiechnięty i gotowy do działania,

– Wóz gotowy – zameldował. – Jeśli chce wódz jechać do Sejmu, to trzeba pospieszyć się ze śniadaniem.

– Chwileczkę, a skąd ty się tu wziąłeś?

– Jak to skąd, wieczorem szef zadzwonił do mnie, że trzeba jechać do Warszawy, co koń wyskoczy. Przyjechaliśmy w dwie i pół godziny

– Ale przecież ja mam nowego kierowcę...

– A, tego melepetę. Nie pamięta wódz, że miał wypadek.

– Samochodowy?

– Nie, potknął się na schodach i leży w kołnierzu ortopedycznym. Zresztą sam wódz mi to mówił.

– Ja?

– Oczywiście. To o której ruszamy?

Na moment przewodniczącemu wydało się, że dwie połówki jego mózgu walczą ze sobą. Znał rozliczne talenty Wachmistrzowskiego, ale również wiedział, że jeśli mu się pozwoli na zbyt wiele, może być niebezpieczny. Ale skoro sam go wezwał i zadba, aby pozostał wyłącznie szoferem. Tylko że akurat tego, podobnie jak drogi do Warszawy, nic a nic nie pamiętał.

– Dobra. Załatw śniadanie do pokoju – rzucił.

– Się robi, wodzu! – rzekł i odszedł kołyszącym się krokiem niedoszłego matrosa.

Prawdę powiedziawszy, Wachmistrzowski łgał jak z nut. Obudził się zaledwie przed kilkunastoma minutami w samochodzie na parkingu hotelu Stolec kompletnie nieświadom, skąd się tu wziął i po co. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie cofnął się do roku 1981, kiedy bywał tu razem z młodym przewodniczącym. Ale pojawił się ten cudzoziemiec. To znaczy Kasia widziałaby go jako oryginała w meloniku z bródką; Wachmistrzowski postrzegał go zgoła normalnie – ot, trzydziestoparoletni byczek zdradzający swymi ruchami, że nie obce mu techniki walki. Poza tym był trochę do Mietka podobny, na pierwszy rzut oka swój chłop, co to i popić potrafi, i przyładować komuś w ryj też.

– Mieć szczęście to znaleźć się we właściwym czasie w odpowiednim miejscu – powiedział z akcentem zdradzającym kresową proweniencję. 

– O co chodzi, koleś? – Mietek nie lubił ludzi wyrażających się na sposób książkowy.

– Wracasz do służby. Szwendała cię potrzebuje.

– Jak potrzebuje, to niech zadzwoni!

– Więcej pokory, przyjacielu – uśmiechnął się cudzoziemiec, a następnie powiedział parę rzeczy, o których nie wiedział nikt, no może poza Mietkiem jeszcze jedna czy dwie osoby.

Mimo ciepłego poranka powiało nagłym chłodem i Wachmistrzowskiego przebiegł dreszcz. Tymczasem cudzoziemiec z niepokojącą swobodą w kilku zdaniach poinformował go, o czym ma mówić Szwendale i jak wytłumaczyć swoje pojawienie się w Warszawie.

– A co więcej?

– Nic. Masz służyć mu wiernie i z poświęceniem. A jak będzie jakaś sprawa, to się do was odezwiemy.

To powiedziawszy, zniknął. Nie oddalił się, nie odbiegł, a nawet nie rozpłynął się w powietrzu, a jedynie zdematerializował. Mietek przeżegnał się i na wszelki wypadek powtórzył sobie stare porzekadło: „Nie taki diabeł straszny, jak go malują”.


Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 18.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka