unukalhai unukalhai
1340
BLOG

Zbyszewski o Pułaskim

unukalhai unukalhai Kultura Obserwuj notkę 35

 

 Przepisane z :
 
Karol Zbyszewski "WCZORAJ NA WYRYWKI"
 
Nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej ,Londyn 1964
 (str. 154-159)
 
Bohater znający tylko klęski  
 
"Po pół roku legion był nareszcie gotów. Pułaski obiecywał dokazać nim cudów,  Właśnie nadarzyła się okazja.
Amerykanie siedzieli w zatoce Egg Harbor i stamtąd napadali na statki angielskie wiozące żywność do Nowego Jorku. Anglicy szykowali się do karnej wyprawy. Washington skierował Pułaskiego w sukurs miejscowym piratom.
Legion nadszedł, rozkwaterował się w Egg Harbor. Piechota wysunięta do przodu, jazda z tylu. Pięciu dezerterów z armii angielskiej, wcielonych lekkomyślnie do legionu, zdezerterowało ponownie, uciekło do Anglików. Donieśli  im o rozlokowaniu, namówili do śmiałej napaści. Anglicy podpłynęli statkiem w nocy, wyładowali, przetrzepali piechotę. Pułaski, na czele jazdy, ledwo zapobiegł całkowitej rzezi. Ale miał 30 trupów, kupę rannych, legion był rozbity. Jego pierwsza samodzielna akcja skończyła się.
Zwalanie winy na zdrady pięciu hycli tylko pogarszało sprawę. Przecie Kongres zabraniał werbować dezerterów, a Pułaski grzmiał że ten zakaz jest niczym nieuzasadnioną szykaną.
 
Pogubione kwity
 
Kongres wyasygnował Pułaskiemu znaczne sumy na sformowanie legionu. Następnie domagał się kwitów i pieniężnych wykazów.
Pułaski lubił pisać memoriały, ale miał wstręt do spisywania rachunków. Jego buchalteria była opłakana. Wydał na legion wszystko co dostał, wydal swoją gażę, wydał nawet pewne pieniądze, które otrzymał od rodziny z Polski — lecz wyliczyć się nie mógł z niczego. Pogubił kwity, a raczej z pańską dezynwolturą — w ogó1e ich nie zbierał.   Szlacheckie metody finansowe oparte na ,,Bóg  zapłać” lub ,,Pan Bóg to wam wynagrodzi”  nie mieściły się w głowie kongresowych centusiów.
 
Nieszczęsne rachunki powodowały powódź uszczypliwych Iistów i gwałtowne kłótnie podczas osobistych konfrontacji. Pułaski rozdzierał szaty ze go mają za złodzieja. A Kongres, odgrywając się za dawne impertynencje, był uparty jak kozioł w żądaniu kwitów. Sprawa się wlokła, jątrzyła i wciąż zaostrzała.
 
Drugim gorzkim cierniem był dla Pułaskiego brak sukcesów wojennych. Uważał się za wielkiego wodza i drażniło go niepomiernie, że w tej opinii jest w Ameryce odosobniony.
Raz tylko spotkał Kościuszkę i potraktował go bardzo chłodno. Kościuszko w armii gen. Gatesa brał udział w tryumfalnym zwycięstwie pod Saratogą. Miał doskonalą opinię w Kongresie. Zazdrosny Pułaski warczał:
— Taka to i armia, że malarzyna jak ten Kościuszko jest w niej ceniony.
 
Pożądając sławy i czynu, Pułaski wołał o nową  misję  dla legionu. Wysłano go na północ, na pogranicze puszcz, by ukrócić napady Indian. Wziął to za obelgę, za ujmę dla honoru. On, konfederat co tyle się nauciekał przed Rosjanami, będzie gonił czerwonoskórych? Za nic! Dobiło go to że Indianie znikli w borach, nie było z kim wojować i kazano mu wracać!
 
Zgorzkniały, wiecznie podrażniony, miał chwilami dość Ameryki. Przykre dochodzenia pieniężne, zbywanie jego rad co do prowadzenia wojny, zależności od innych dowódców, powstrzymywanie przed samodzielnymi ekspedycjami na Anglików, zakazy rekwizycji, wszechwładza Kongresu — wszystko to mu obrzydło. Przyjechał rozwścieczony na niewdzięczną Polskę z zamiarem pozostania na zawsze w Ameryce. Teraz, z oddali, Polska wydawała mu się znośniejsza, bardziej cywilizowana. 
 
Trzeba pobyć wśród obcych, na emigracji, by zdać sobie sprawę że w swoim kraju nie było jed­nak tak źle.
Postanowił wrócić do Europy. Zgłosił swą dy­misję, już się rozglądał w Filadelfii za statkiem...
Nagle zawrzało na Południu. Anglicy weszli do Georgii, zagrażali Karolinie. Trzeba było na gwałt wysłać posiłki. Washington skierował tam legion.
Akcja. Bitwy. Laury. Pułaski od razu zapomniał o swych krzywdach i pretensjach, o swej dymisji, zamiarze powrotu. Rabując po drodze, wzniecając furię całej Pensylwanii, pędził na Południe do upra­gnionego boju. Jego pech musi przecie kiedyś się skończyć. Szedł ku śmierci w radosnym przekonaniu że idzie ku zwycięstwom i tryumfom.
 
 
Fatum do końca
 
Przebrnąwszy 600 km Pułaski dotarł do Charlestonu, największego drewnianego miasta na Połud­niu, niemal razem z Anglikami.
Nastrój w mieście był kiepski. Rada miejska myś­lała o kapitulacji. Pułaski, choć nie zaproszony, wtargnął na zebranie rady i w swym porywczym wolapiku zgromił ją za tchórzostwo. Zawstydzony Charleston postanowił się bronić.
Anglicy nie kwapili się do szturmu. Wobec tego Pułaski wyprowadził swój legion za miasto z chyt­rym planem wciągnięcia ich w morderczą zasadzkę. Ukrył piechotę za murami, a sam, na czele kawale­rii, wywabiał Anglików. Plan powiódł się połowicz­nie. Anglicy dali się wywabić, ale, wbrew planowi, wysiekli piechotę niemal do nogi. Padli najlepsi oficerowie. Tylko chyża kawaleria uciekła przed całkowitym pogromem. Była to przykładna, soczys­ta klęska. Nazajutrz nadszedł gen. Lincoln z 4.000 wojska.
Stopnienie legionu do 140 ludzi zaledwie nie ostudziło zapału Pułaskiego. Przez cztery miesiąc przebiegał okolicę, patrolował, łącznikował, śledził Anglików. A tymczasem użerał się listownie z Kongresem, wciąż o te nieszczęsne bezkwitowe, rachunki.
 
Wreszcie, w ostatnim liście, wylał całą swą gorycz. Nie ma kwitów! No to co?  Przecie chodzi o drobniutkie — dla Ameryki — sumy. Wydał  je na legion. I legion powstał. I skoro otrzyma spodziewane pieniądze z Polski — zwróci Kongresowi wszystko, co do grosza, co kosztował legion. I niech was diabli wezmą gentlemeni! Przyjechał tu walczyć o wolność Stanów. I walczy. I, mimo kalumni o złodziejstwo, będzie walczył do końca!
 
Z całej — tak obfitej — niezdarnej, irytujące korespondencji Pułaskiego z Kongresem ten jeden list wyróżniał się zdrowym sensem i szlachetną godnością. Ani przypuszczał że to jego ostatni list. A jednak brzmi on jak okrzyk bólu zza grobu.
 
Od roku, czyli od chwili przybycia regularnego wojska francuskiego do Ameryki, sytuacja Anglików wciąż się pogarszała. Teraz, powoli, ewakuowali się z Południa. Byli jak zaszczuty lis, co kąsa cofając się do jamy. Naturalnie każde kłapnięcie szczęk wypadało na Pułaskiego.
Francuski admirał d'Estaing, z eskadrą 22 okrętów, wracając z Indii Zachodnich, gdzie zadał srogi cięgi Anglikom, wylądował koło Savannah. Umyśli zdobyć drewnianą mieścinę.
Savannah broniło 2.500 Anglików. Następował zaś 3.000 doborowych Francuzów i 4.000 niezłych Amerykanów. Przewaga artylerii była również po ich stronie. Trochę cierpliwości, trochę oszańcowań,  trochę blokady — i Savannah by padło jak zgniłe jabłko z drzewa. Ale d'Estaing bał się — ponoć — lekceważył  Anglików,   chciał  efektownego   sukcesu. Więc nakazał generalny szturm.
 
Francuzi poszli ławą i byli koszeni przykładnie. Amerykanie nacierali uparcie, lecz nie mogli wedrzeć się do miasta. Anglicy wstrzelali się w piecho­tę i robili z niej marmoladę. D'Estaing, ranny, zos­tał zniesiony z placu. Zaczęła się panika.
Pułaski, ze swą garstką kawalerii, miał wyzna­czoną pozycję z boku. Miał ruszyć dopiero za pie­chotą. Stał bezczynny wedle rozkazu, z dala od bit­wy. Widząc ogólne rozprzężenie i debandadę zosta­wił kawalerię i sam, z jednym tylko adiutantem, po­pędził wzdłuż linii angielskich, w stronę Francuzów. Chciał ich zagrzać, porwać jeszcze raz do ataku.
 
Nie dogalopował wcale. W pół drogi został tra­fiony kulą ze szrapnela w pachwinę. Zwalił się z ko­nia. Anglicy wstrzymali ogień by dać możność ra­townikom zabrania z pola uszamerowanego złotem, w huzarskim mundurze, generała.
 
Pułaski padł wedle reguł swego życia — w boha­terskim zrywie, który nie dał żadnego rezultatu. Ostatnia jego bitwa była zdecydowaną klęską.
 
Umierającego Pułaskiego przeniesiono na statek amerykański „Wasp” (Osa), który popłynął do Charlestonu. Chirurdzy nie zdołali wyjąć kuli. Wy­wiązała się gangrena. Nie odzyskawszy przytom­ności Pułaski wyzionął ducha w dwa dni potem, 11 października 1779. Ciało psuło się tak szybko, że wrzucono je do morza.
W Charleston urządzono symboliczny pogrzeb. Całe miasto wzięło udział. W podniosłych uroczys­tościach główną rolę odegrał kary koń Pułaskiego.
Gdy żałobna wieść dotarła do Kongresu, zapomnia­no natychmiast o kwitach i niedokładnościach ra­chunkowych. Wszyscy sławili Pułaskiego na wyprzódki. Wzruszony Kongres uchwalił wzniesienie mu pomnika.
Uchwała ta się nieco odleżała. Pułaskiego uhonorowano pomnikiem dopiero w 131 lat później. 
 
Sława po stu latach
 
Pułaski został wnet całkowicie zapomniany. Wyglądało że i jego ciało i pamięć po nim zapadły się jednocześnie na zawsze w morze.
 
W Polsce, po 30 latach, znakomita historia upadku Rzeczypospolitej, przez Rulhiere'a, tego history­ka francuskiego co to przyczynił się do śmierci i nieśmiertelności Pułaskiego przez zaprotegowanie go u Franklina, wskrzesiła na chwilę zainteresowa­nie barskim niezłomnym. Lecz to nie księgi history­czne narzucają narodom sławionych bohaterów, ale przeciwnie — to masy analfabetów opromieniają jakąś postać legendą i narzucają ją dziełom histo­ryków. Więc cicho było nadal o Pułaskim.
Aż dopiero, w przeszło sto lat po Savannah, gdy emigracja polska w Stanach rosła i pęczniała — uczuła ona potrzebę swego, własnego, polsko-amerykańskiego herosa. Kościuszko był zbyt związany ze Starym Krajem, jego rola w Polsce zaćmiewała zupełnie jego działalność w Ameryce. Tedy emigracja wydobyła z pyłu zapomnienia Pułaskiego. I uczyniła go swą sztandarową chlubą, swym patronem, swym ukochanym bohaterem. Emigracja narzuciła go ca­łej Ameryce, upstrzyła miasta ulicami jego imienia, — jego popiersiami, wtłoczyła go do podręczników.
Rykoszetem sława Pułaskiego zaczęła rosnąć i w Polsce. Do panteonu bohaterów narodowych emi­gracja wprowadziła i Pułaskiego."   
 
 
 
unukalhai
O mnie unukalhai

Na ogół bawię się z losem w chowanego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura