długodystansowiec długodystansowiec
2311
BLOG

CUDA PRAWIE SIĘ ZDARZAJĄ - HISTORIA PEWNEGO KOTA

długodystansowiec długodystansowiec Rozmaitości Obserwuj notkę 23

 

 

 

Niedawno był dzień kota. Smok Gorynycz „popelnił” na tę okazję przepiękną notkę o kotach, którą z nieukrywaną przyjemnością przeczytałam.  Spoźniona jestem ale tę historię kota Lelouch’a  właśnie Smokowi  dedykuję.

 

Miałam w życiu wiele kotów. Szarych, burych syjamskich, rudych, czarnych i szylkretowych. Krótkowłosych i długowłosych. Do wszystkich z nich byłam ogromnie przywiązana i wszystkie wspominam z dużym sentymentem i czułością. Ale wśród nich miałam dwa, które szczególnie zapadły mi w serce. I te dwa koty, o bardzo wspólnych cechach charakteru i wyglądzie były kalekie. Jeden to Lelouch a drugi to Cinka. A może to był jeden kot? Ponoć koty mają więcej niż jedno życie...

Nie wiem już dlaczego go tak nazwałam. Pewnie w jakimś tam stopniu kojarzył mi się wtedy z francuskim reżyserem Claude Lelouch’em. Posiadał  jednak dwa imiona Lelouche vel Zyzio. Też już nie wiem dlaczego Zyzio ale w jakiś niewytłumaczalny sposób to imię też do niego pasowało.

Lelouch'a znalazła Hebe, mój chart afgański – azavakh. Jak wszystkie charty była typowym wzrokowcem i biegała za każdym poruszającym się punktem z zawrotną szybkością. Lubiła ogromnie biegać za kotami. Nigdy im nie robiła krzywdy i gdy natrafiła na takiego co się nie bał psów i nie uciekał potrącała go nosem zachęcając do zabawy w ganianego. Tak też było z Lelouch'em. Podbiegła do niego ale on nie regował. Podeszłam bliżej i zauważyłam, że kot nie mógł uciekać gdyż jego tylne łapy były sparaliżowane. Było to w pobliżu wysokich wieżowców więc pomyślalam, że może wypadł z balkonu i uszkodził sobie kregosłup. Delikatnie go podniosłam ale kot nie czuł bólu. Zawiozłam go do kliniki weterynaryjnej. Po zbadaniu lekarz stwierdził, że chociaż nie cierpi to trzeba go będzie uśpić gdyż nie potrafi sam oddać moczu. Jego połowa ciała była całkowicie sparaliżowana. Pęcherz był twardy jak piłka. Popatrzyłm na Leloucha. Był młodym, paromiesięcznym kotem. Jego sierść była bura poprzecinana pięknymi czarnymi liniami. Pomiędy uszami charakterystyczne czarne pręgi układające się w literę „M”. Tak jak w starej legendzie mówiącej o tym, że to podziękowanie od Madonny za to, że kiedyś w zimową, mroźną noc, kiedy Dzieciatko kwiliło nie mogąc usnąć, taki własnie kocur utulał je do snu mrucząc mu tkliwie swoje ciche mruczanki.

 Lelouche miał mądre i przecudnie miodowe oczy, w których widziałam ogromną wolę życia. Nie bał się ludzi i nie bał się psów. W ogóle niczego sie nie bał. Zapytałam lekarza czy nie ma dla niego żadnej szansy. „Tak jest, jeśli Pani nauczy sie opróżniać jego pęcherz”. Spróbowałam od razu w gabinecie. Nie wiem do tej pory jak mi się to udało zrobić za pierwszym razem.  Niczego nie uszkodziłam i szybko doszłam do dużej wprawy jeśli chodziło o jego fizjologiczne potrzeby.

Lelouch  zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego iż jest kaleką. Przemieszczał się bardzo sprawnie poruszając się na przednich łapkach i ciągnął tylną część ciała za sobą. Jego klateczka piersiowa i przednie łapy szybko się umięśniły i ku mojemu zdziwieniu biegał tak szybko, że go nie można było dogonić. Wygladał jak mały kulturysta, który całe życie podnosił sztangi. Potrafił wskakiwać na łożko bez najmniejszych problemów lub wskrabywał się na większe wysokości używając siły przednich łap i pazurów. Wykazywał się zaskakującą wszystkich, którzy go spotkali samodzielnością, sprawnością i pewnością siebie. A Lelouche poznał wiele ludzi. Z tej racji, że musiałam mu dwa razy dziennie opróżniać pęcherz zawsze mi towarzyszył gdy musiałam gdzieś wyjechać na dłużej. A podróżować też lubił. Sadowił się w wiklinowym koszyku, przednimi łapkami opierał o jego brzeg i z ciekawością rozglądał w około. Raz wracając z wakacji postanowiłam odwiedzić o. Macieja Ziębę w Krakowie. Znalazłam go w kościele. Udaliśmy się na pogawędkę a Lelouche siedział w koszyczku grzecznie, jak przyslowiowa mysz pod miotłą, ukryty za ołtarzem. Ani razu nawet nie zamiauczał ani nie próbował udać się na wycieczkę.

Na wakacje jeździłam do domku w osolskich lasach. Dla Lelouche’a było to ogromnym wydarzeniem. Biegał po trawie, łapał pająki, wypatrywał za ptakami i godzinami wylegiwał się na słońcu. Patrząc na niego doszłam do wniosku, że upośledzone fizycznie zwierzęta lepiej sobie radzą niż niepełonosprawni ludzie z tego prostego powodu, że nie zdają sobie sprawy ze swojego kalectwa. Nie porównują się z innymi i przez to po prostu nie stawiają sobie barier. Po prostu, tak jak Lelouche uważają, że ich stan jest stanem normalnym.

Ale jego kalectwo wytworzyło między nami jakąś szczególną więź. Lelouche zawsze wyczuwał kiedy byłam smutna, kiedy coś złego się wydarzyło. A były to czasy stanu wojennego. Wielokrotnie wracałam do domu przygnębiona. Czasami w nocy płakałam. Wskakiwał wtedy do mnie na poduszkę i zlizywał mi łzy. Potem sadowił się blisko przy mojej głowie i mruczał jakby zachęcając do snu. Miał w sobie opiekuńczość kotki mimo, że był kocurem. Kiedy przynosiłam do domu małe opuszczone i zabiedzone kocięta bez matki on wylizywał je bez końca i pozwalał im ssać jego małe sutki. Chodził za nimi pilnując aby się im nic nie stało a gdy odchodziły za daleko brał je w swój pyszczek i przynosił z powrotem na posłanie. Nie wiem czym tłumaczyć tę jego gotowość do „matkowania”.

Nadszedł jednak czas kiedy zmuszona byłam opuścić kraj. Ambasada kanadyjska jako emigrantowi politycznemu zapewniła mi bilet lotniczy. Miałam lecieć angielskimi liniami lotniczymi. Niestety nie mogłam zabrać ze sobą Leloucha gdyż Anglia ma bardzo ostre przepisy dotyczące przewozu zwierząt. Mając przesiadkę w Londynie musiałabym go zostawić na dwumiesięczna kwarantannę, która poza tym że kosztowała fortunę to miała trwać dwa miesiące. Nie było to możliwe nie tylko ze względów finansowych. Lelouche nie potrafił beze mnie załatwiać swoich potrzeb fizjologicznych.

Wyszłam z ambasady ze ściśniętym gardłem. Nie wyobrażałam sobie tego, że będę go musiała uśpić. Dojechałam zapłakana do mojej przyjaciółki, u której w Warszawie się zatrzymałam. Zośka również bardzo lubiła zwierzęta. Uspokajała mnie mówiąc, że „coś” wymyślimy. Ponieważ atmosfera była ciężka więc Zośka zaproponowała dla relaksu małą przejażdżkę. Powiedziała, że pokaże mi najstarsze kościoły w Warszawie. Nie pamiętam już teraz czy byłyśmy w kościele Świętej Trójcy czy Świętej Katarzyny. Zośka, namiętny palacz, została na zewnatrz i nerwowo paliła papierosa za papierosem. Weszłam do środka i moją uwagę przykuł ołtarz z kulami inwalidzkimi pozostawionymi jako votum i tabliczkami dziękczynnymi za wysłuchane modlitwy. Podeszłam bliżej. To był ołtarz poświęcony św. Judzie Tadeuszowi, patronowi spraw beznadziejnych. Padłam na kolana prosząc aby ów święty pomógł mi jakoś przemycić Lelouch’a do Kanady. Obiecałam dużą złotą tabliczkę z podziękowaniem. Święty zadziałał natychmiast. I pewna jestem, że nie dlatego, że chciał złotą tabliczkę. O to go nie posądzałam. Jak wychodziłam z kościoła Zośka  machała do mnie radośnie podskakując. „Wiem, wiem co zrobić”, wykrzykiwała na cały głos. I objaśniła mi „plan akcji”. Kiedyś na jakieś imprezie poznała szefową stewardes Polskich Linii Lotniczych. Zaoferowała, że da swoje jedyne jakie w życiu posiadała i trzymała na czarną godzinę 50$ aby zapłacić za przemycenie Leloucha do Kanady, delikatnie mówiąc „nieoficjalnymi” kanałami. Pognałyśmy do domu. Zośka umówiła się ze stewardesą. W nerwach czekałam na jej powrót. Wróciła z triumfującą miną. „Właściwie to jest załatwione” powiedziała. „Tylko pokaż bilet abym wiedziała kiedy dokładnie wylatujesz gdyż od tego właściwie wszystko teraz zależy.” Polskie linie bowiem latały do Toronto tylko w określone dni tygodnia. Mój wylot musiał się zsynchronizować z lotami Lot-u. Z drżeniem serca patrzymy na daty. Zgadza się! Lelouche lecąc LOT-em wylądowałby cztery godziny przede mną w Toronto. Nie mogłam uwierzyć. Ale św. Juda się postarał! Nie na darmo jest świętym od spraw beznadziejnych. Telefon do stewardesy. Terminy się zgadzają. Ona zaś zgadza się wziąć koszyk z Lelouch’em i umówiła się z polską obsługą na lotnisku w Tornoto, że przetrzymają go do mojego przylotu. Co za ulga! Załatwione! Lelouch’owi zaś obiecałam, że jak tylko do Kanady przylecimy to będzie mógł jeść do woli surowe mięso, za którym przepadał i niczego poza nim do pyszczka wziąć nie chciał. A wtedy w Polsce  musiała mu wystarczyć na miesiąc porcja, którą rząd wydzielał na kartki.

A św. Juda pognał dalej wysłuchiwać modlitw innych szukających rozwiązania dla swoich, po ludzku wydawałoby się nierozwiązywalnych, problemów. Pewnie tak szcześliwy jak ja, że udało mu się loty zsynchronizować i kalekiego kota Leloucha przez ocean przemycić.

Niestety, nie pilotował dalej sprawy przelotu kocura do lepszego świata co mam mu troche za złe. 9-go maja 1987 roku doszło do katastrofy polskiego samolotu w Lesie Kabackim. Niestety wszyscy pasażerowie i obsługa samolotu zginęli. Loty polskich linii do Kanady zostały wstrzymane. A czas mojego odlotu zbliżał się nieubłaganie.

Lelouche odszedł do innego świata, tam za Tęczowy Most. A ja zawsze będę pamiętała jego przeogromne, mądre, miodowe oczy i pręgi w kształcie „M” pomiędzy uszami. Wykopałam mu grób pod krzakami we wrocławskim parku na Krzykach nieopodal kliniki.

Może teraz biega za myszami gdyż w swojej kociej mądrości wie, że grzechy się za nimi ukrywają, a koty muszą porządku pilnować. Albo czai się na muchy lub leniwie, tak leniwie jak tylko koty potrafią, wyleguje się na słońcu...  A może mruczy, jak ten kot w stajence belejemskiej, Panu Bogu do snu...A może powrócił we wcieleniu kotki Cinki, którą znalazłam pewnego wiosennego dnia pod schodami mojego nowego kanadyjskiego domu? Też miała takie duże złociste oczy. I przetrącony kręgosłup. I tak samo była dzielna żyjąc  jakby była zdrowym, pełnosprawnym kotem. A może to właśnie w taki sposób św. Juda sprowadził Lelouch’a do mnie, do Kanady kiedy się zorientował, że jednak sprawy do końca nie doprowadził? Kto wie, święci mają swoje sposoby... Zwłaszcza ci, którzy lubią zwierzęta. A wiele razy w życiu przekonałam się, że św. Juda Tadeusz, św. Franciszek i św. Roch do nich należą. A jak nie wierzycie to zapytajcie Axela Munthe. On wam o tym opowie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości