Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
171
BLOG

Odcinek piętnasty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 19

Sen wpływał z burej wydzieliny nocy. Był lepki i pełen wykrzywionych twarzy. Wilczycki nieprzytomnie usiłował wydostać się na powierzchnię. Budził się długo, dopiero po pewnym czasie zauważył, że jest już dzień. Za oknem było szaro, siąpił niemrawy deszcz. Wilczycki uzmysłowił sobie, że nie tylko nie wie, która może być godzina, ale i jaki jest dzień tygodnia. Trzeba było podzielić mętny potok czasu na umowne moduły, wyznaczane zapadaniem nocy i budzeniem się świtu. Dnie i noce wydawały się jednak trudne do odróżnienia. To już prawie trzy tygodnie od kiedy wywalono go z pracy, może nawet dokładnie trzy tygodnie. Powinna być więc środa. Ale nie jest to pewne. Za kilka dni będzie pierwsza rozprawa z Lwem. Nie wolno przeoczyć jej terminu.

Z wahaniem wziął w rękę komórkę. Wreszcie się zdecydował. Na monitorku męska dłoń zdecydowanym gestem ujęła dziecięcą. Wybrzęczał optymistyczny motyw; potem stukot nadchodzących smsów. Wreszcie telefon zadzwonił. Po informacji, że skrzynka jest pełna, zaczęło się: „Czy pan Wilczycki? Czy wie pan, kim pan jest?” – Męski głos wyliczał tak znane już Wilczyckiemu epitety: oszołom, drań, bydlę... skasował go przed wysłuchaniem do końca; nieco histeryczny głos kobiecy, po podkreśleniu, że dzwoni do redaktora Wilczyckiego, zadał mu pytanie, czy wie, że żaden uczciwy człowiek nie powinien się z nim zadawać, że powinien być usunięty z każdego porządnego towarzystwa i każdego uczciwego domu. Następny nie bawił się we wstępy: „Ty pierdolona szmato, kurewskie ścierwo...” – Kolejny zaczął, zaciągając w specyficzny sposób: „Panie Wilczycki, mam dla pana dobrą wiadomość, umów się pan ze mną jutro... – Oskarżył pan niewinnego, szlachetnego człowieka, wie pan, co w Piśmie Świętym mówi się o tych, którzy rzucają fałszywe świadectwa przeciw bliźniemu swemu?”. „Ty, Mosiek, kurwa twa...” Wilczycki kasował coraz szybciej. „To pan jeszcze na wolności, gdy uczciwi ludzie...” „Wilku, Wilku, ty kurwo jebana, nie przeżyjesz nocy, nie doczekasz rana” – śpiewał hiphopowy zespół Czarny Lud Ma Ciotę. Wilczycki usłyszał ten utwór po raz pierwszy jakiś tydzień temu. Z powodu wulgarności piosenka nie mogła trafić na oficjalną listę przebojów, ale w internetowych zamówieniach wylądowała na pierwszym miejscu. Ktoś z rozbawieniem powiedział mu, że puścili ten kawałek w telewizji, cały czas wypikowując niecenzuralne słowa, co spowodowało, iż właściwie słychać było co trzeci wyraz. Przypomniał sobie. Nie tak wielu ludzi chciało z nim rozmawiać. Jakiś mocno wstawiony gość podszedł do niego w knajpie. „A wie pan, że o panu śpiewają pieśni?” Zaczął podśpiewywać. Potem nieskładnie opowiedział o telewizyjnym prezenterze, który tłumaczył się, że pomimo obsceniczności utwór warto choćby przedstawić, gdyż jest on wyrazem bezinteresownego zaangażowania młodych ludzi w problemy kraju i ich sprzeciwu wobec zła, cóż, że wyrażonego w specyficzny dla nich, chropawy sposób. „Specyficzny, chropawy sposób, tak mówił”, śmiał się gość, a potem spoważniał nieco: „O sławę panu chodziło, o sławę!” Gość miał ochotę kontynuować, ale Wilczycki odszedł.

Jeszcze garść obelg, zestaw oburzeń i skrzynka została czasowo opróżniona, choć sygnały dźwięczące przy odsłuchiwaniu wskazywały, że już nagrywają się kolejne informacje. Wyczyścił zapełnioną komunikatami o identycznej treści skrzynkę esemesową i zrobiło się mu niedobrze. Nie przyzwyczaił się jednak. Tylko czy można się do tego przyzwyczaić?

Telefon zadzwonił znowu: „Wilku, Wilku doigrałeś się...” – wyłączył go z pasją. Dlaczego nie wyłączy go definitywnie? Dlaczego nie wyrzucił do kosza tego przekaźnika plugastw? Czy liczy, że rzece nieczystości, nie wiadomo, jakim cudem mieszczącej się w pudełeczku mniejszym niż jego dłoń, potrafią przeciwstawić się nieliczne głosy solidarności? Inna sprawa, oczekiwał, że będzie ich więcej. Znacznie więcej. Tylko kilka osób zatelefonowało z wyrazami sympatii i retorycznymi pytaniami o pomoc. Kilka osób, z którymi nie kontaktował się od dawna. Z redakcji odezwał się wyłącznie prawnik Janusz Pąk. Nieobowiązująco umówili się na później.

Musiał przyznać, że głównym powodem, dla którego przedzierał się przez obelgi i groźby płynące z telefonu, była nadzieja, że odezwie się Maria. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że nie ma to najmniejszego sensu. Trzeba definitywnie rozstać się ze złudzeniami, wyrzucić telefon, próbować znaleźć inną kobietę, choćby jako antidotum. A potem budził się nieprzytomny, z trudem rozdzierał powieki zlepione wyziewami poprzedniego dnia, alkoholem i obrazami, o których chciał zapomnieć, i był niemal pewny, że Maria odezwała się do niego. Choćby po to, aby pomóc. Musi przecież rozumieć jego sytuację. Jej wrażliwość, która tak głęboko współodczuwała z cierpieniem anonimowych osób, nie pozwoli jej przejść do porządku dziennego nad jego sytuacją. Jej empatia. Kiedy spotkają się znowu... Przecież jego uczucie nie może pozostawić ją obojętną. Osobę tak wrażliwą...

Muszę zrozumieć, że to jest kurwa. Salonowa kurwa. Tylko tak można określić kobietę, która rzuca kochanka w takiej sytuacji – powtarzał sobie któryś raz z rzędu, kasując kolejną porcję telefonicznych bluzgów. Maria milczała. Przypominał sobie jej zwierzenia, gdy – wtulając się w niego wyczerpana i, wydawało się, szczęśliwa – odsłaniała mu swoją wstydliwą tajemnicę. Na początku była to niejasna opowieść o mężczyźnie, w którym była rozpaczliwie zakochana i który odtrącił jej zaloty. Dopiero z czasem, naciskając, wydobył z niej prawdę. Maria mieszkała jeszcze w Uznaniu z rodzicami. Przyjaźnili się z mężczyzną, w którym kochała się. Kiedy przyjechał na jakieś oficjalne spotkanie, zaproponowali, aby nocował w ich domu. Sami musieli się gdzieś oddalić. Maria została z nim sam na sam. Wilczycki wydusił z niej wreszcie, że doszło do zbliżenia, ale facet, zbyt pijany, zasnął w trakcie. Uzyskał także potwierdzenie tego, czego domyślał się wcześniej. Mężczyzną był Bogatyrowicz.

Zazdrość, która wypełniła go wtedy, wróciła do Wilczyckiego podmuchem bólu. Raz jeszcze wyobraził sobie obelżywy list, który wstrząśnie nią głęboko, zaboli, upokorzy. Uświadamiał sobie też, że będzie pisał go wyłącznie w myślach, powtarzając na głos co bardziej brutalne epitety. Potem pomyślał, że nie wyśle go również dlatego, że prawdopodobnie nie zrobiłoby to na Marii żadnego wrażenia.

Dlaczego jednak odsądzał ją od czci i wiary? Czy miała obowiązek go kochać? Czyż on nie rozstawał się z kobietami, gdy związek zaczynał go nudzić? Czy jego cierpienie jest argumentem? Obelgi pod adresem Marii powtarzał co jakiś czas przez ostatnie tygodnie. Ich obuchem, tępo, na moment ogłuszał ból, który wracał potem ze zdwojoną siłą.

Wszystko przestawało mieć sens. Bez Marii wszelkie przedsięwzięcia, wszystko, cokolwiek mógł robić, stawało się puste i beznadziejne. Opadały z niego kolejne łupiny istnienia, powłoki energii, wiary, nadziei.

Chodził po ulicach Warszawy w rozmokłym, kleistym kwietniu. Chował się w knajpach, a potem uciekał z nich szybko, gdyż zwykle ktoś go rozpoznawał. Zaczynały się żarty i docinki. Niekiedy zaczepiano go wprost. W jednym ze znanych lokali warszawskich podszedł do niego młody człowiek, który grzecznie, ale stanowczo zwrócił mu uwagę, że klienci nie życzą sobie jego obecności, powinien więc możliwie szybko wyjść. Uiszczeniem rachunku może się nie przejmować. Na potwierdzenie do stolika Wilczyckiego zbliżyło się w zdecydowanych pozach kilku młodych mężczyzn. Nie reprezentowali ani właściciela, ani personelu. Przez moment zastanawiał się, jak zareagować. Przypomniał sobie paparazzich, którzy polowali na niego. Już parę razy znalazł się na zdjęciach w tabloidach, uwieczniony w chwili, gdy popijał z głupią miną. Komentarze pouczały, że tak właśnie kończą oszczercy, albo zastanawiały się, czy nie jest to już ostatni kieliszek na wolności. Jeśli teraz zrobiliby mu zdjęcia w trakcie awantury... Wypełniła go znużona bierność. Rzucił banknot na stół i wyszedł, żegnany chichotami i gwizdami.

Utracił pewność siebie. W miejscach publicznych z niepokojem rozglądał się dookoła. Starał się nie upijać. W każdym razie nie poza domem. Pewnego wieczoru, sącząc whisky przed telewizorem i oglądając film, w którym jakieś dziwne postacie ścigały się samochodami i biły, cały czas nie przestając opowiadać dowcipów, uświadomił sobie, że to prosta droga do alkoholizmu. Zaczął stawiać sobie ograniczenia. Nie więcej niż pół butelki w domu, nie więcej niż pięć drinków poza nim. Z czasem ograniczenia powinny być coraz surowsze.

Przerzucając bezładnie walające się po mieszkaniu książki, które dostawał w czasach redagowania „Kuriera” (do wielu z nich nawet nie zdążył zajrzeć), trafił na Pod wulkanem. Losy konsula zapijającego się w meksykańskim infernie zaintrygowały go. Wydawało się, że otwiera się inna perspektywa. Postanowił przeczytać powieść od początku do końca. Powrót do zarzuconego przed paru laty obyczaju nie był łatwy. Co jakiś czas, gdy intensywniej sięgało go wspomnienie Marii albo poczucie klęski, musiał przerywać, wychodzić z domu. A jednak czytał coraz dłuższe fragmenty i wreszcie ze zdziwieniem odkrył, że książka skończyła się. Skończyła, ale pozostała w nim. Kolejną, na którą się zdecydował, była „Światłość w sierpniu”.

Mam trzydzieści dziewięć lat, a wyglądam na znacznie więcej – myślał, goląc się i oglądając obcą twarz w lustrze nad umywalką. Coraz intensywniej łysiał, coraz mocniej obwisały mu policzki, tył. Czy następne lata będą już tylko wegetacją? Maria. Nie ma Marii. Kolejny raz poczuł żal, że Sabina nie odzywa się do niego. Ostatnim razem, gdy rozmawiali na temat jego spotkania z Tomkiem (oczywiście to on zatelefonował), powiedziała, że nie musi się śpieszyć, wie, jak bardzo może być teraz zajęty. Starała się nadać swojemu głosowi możliwie ironiczny odcień. Uświadomił sobie, że jeśli jest środa, ma odebrać chłopca ze szkoły. Tak umówił się z Sabiną.

Pod prysznicem usiłował spłukać z siebie ostatnie dni, ostatnie tygodnie, ostatnie miesiące. Przypominał sobie. Chciał wrócić do Sabiny. Chyba pół roku temu? Rozstanie doskwierało im. Wypełniał je smutek Tomka. Sabina wspomniała o tym. Wiedział. Parę razy spotkali się. Jakby powoli zapominali o wzajemnych urazach. Była coraz sympatyczniejsza i w coraz lepszym nastroju... Potem pojawiła się Maria i Wilczycki po prostu zapomniał o powrocie do żony. Spotkanie z nią przełożył raz, potem drugi. Wreszcie, za trzecim chyba telefonem w tej sprawie, Sabina powiedziała, żeby dał sobie spokój. Od tego czasu widywał już tylko jej zaciętą twarz. Tak było i ostatnim razem.

Była środa. Pojechał z chłopcem do sali gier w multipleksie na Powsińskiej. Z trudem wydobywał od niego cokolwiek. Tomek zgadzał się raczej na podsuwane mu przez ojca rozrywki niż sam coś proponował. Był apatyczny i nawet zabawa nie zmieniała tego stanu. Deszcz przestał padać. Chodzili wokół zamku Ujazdowskiego. Rozmowa się nie kleiła. Tomek odpowiadał monosylabami. Jakieś pytanie męczyło go jednak. Wreszcie spojrzał na ojca, który umilkł, aby zachęcić chłopca.

– Czy ty ko... kochasz mamę?

– Noo... tak. Mogę tak powiedzieć.

– To znaczy kochasz?

– Tak, kocham.

– A mama?

– Co, mama?

– Czy ona, czy kocha ciebie?

– Powinieneś ją zapytać.

– A ty nie możesz odpowiedzieć?

– Właściwie... chyba mnie kocha.

– To dlaczego nie jesteśmy razem?

Adam poczuł bezradność zmieszaną z irytacją i rozczuleniem.

– No wiesz, to skomplikowane...

– Odpowiadasz jak mama. Czy... czy to moja wina?

– Twoja wina? Co jest twoją winą?

– To, że nie jesteśmy razem.

– Co ty opowiadasz! Twoja wina. Żadna twoja wina!

– To dlaczego, dlaczego nie jesteśmy razem?

Opadło go znowu rozpaczliwe zmęczenie. Zmęczenie, które odczuwał ostatnimi tygodniami i które wydawało się krańcowe, pogłębione było teraz poczuciem winy.

– To bardzo skomplikowane. Wiem, wiem. Takie rzeczy trudno dziecku zrozumieć, ale czasami tak się zdarza, ludzie rozchodzą się, choć nic złego się nie stało. Po prostu tak już bywa. Zrozumiesz to z czasem...

Siedzieli na lodach w „Quchni artystycznej”. Tomek grzebał w nich bez szczególnego zainteresowania.

– Skomplikowane. A wszystko, co moje, jest proste. Tak mówi mama. To, że mam się uczyć, być grzeczny i wszystko...

– Bo to dla ciebie.

– Dla mnie. To, że mam być grzeczny? A to, że jesteśmy osobno, to skomplikowane?

Milczeli chwilę. Ale Tomek nie wyczerpał jeszcze swojego zestawu pytań. Zastanawiał się i z napięciem patrzył na ojca. Wreszcie zdecydował się.

– Tato, my wszyscy, wszyscy umrzemy?

– No, tak, to niestety prawda.

– I co wtedy? Nie będzie nic?

– No nie, chyba nie do końca. Wielu ludzi wierzy w Boga...

– A ty?

– Ja? To skomplikowane... – zreflektował się za późno. Tomek żachnął się. – Wiesz. Ja też wierzę. Może nie do końca tak samo. I dlatego nie chodzę do kościoła – wyprzedził pytanie.

– To jak wierzysz?

– Wierzę, że nie wszystko się skończy, że... Coś, ktoś musi być nad nami i pilnować sprawiedliwości...

– A po śmierci?

– Po śmierci też jesteśmy... tylko... jakoś inaczej...

– I wtedy możemy być razem?

– Tak, wtedy będziemy razem.

– To... gdybyśmy umarli... byłoby dobrze, gdybyśmy umarli już teraz...

– Co ty mówisz, synku?

– Jeśli dopiero wtedy będziemy razem...

– Nie myśl tak. Wszystko się ułoży. Już teraz.

Tomek spojrzał na niego, ale nie zadał więcej żadnego pytania. Wpatrywał się w resztkę niedojedzonych lodów.

Na początku trzeba było nacisnąć dzwonek przy bramce, a dopiero potem, po przejściu wewnętrznego ogrodu, dzwonek do drzwi domu. Staramy się coraz bardziej zabezpieczyć przed agresją z zewnątrz, przyszło do głowy Wilczyckiemu. Stopniowo przekształcamy nasze mieszkania w twierdze. Jak długo można to kontynuować? Czy nie rozmontowaliśmy jakichś kulturowych zabezpieczeń, bez których nie wystarczy zamków i ochroniarzy?

– Otwieram – po raz drugi odezwała się w domofonie Sabina.

– Poczekaj – zawołał Adam – może zeszłabyś i zamienilibyśmy parę zdań? Proszę.

Wydawało się mu, że upłynęło sporo czasu, Tomek też wyglądał na zniecierpliwionego, gdy w drzwiach pojawiła się Sabina. Objęła syna, na Adama spojrzała niechętnie.

– Słucham cię. Masz coś konkretnego?

– Może jednak zaprosiłabyś mnie na herbatę? Nie mam nic konkretnego. Chciałem po prostu porozmawiać.

– Ostatnio stałeś się bardzo rozmowny. Nie dziwię ci się. Ale teraz nie mogę. Pożegnaj się z Tomkiem. 

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka