Arogancja władzy - istota totalitaryzmu -Józef Szaniawski
Dwa miliony podpisów zebrała "Solidarność" przeciwko planom rządu Donalda Tuska w sprawie zmiany systemu emerytalnego. Dwa miliony podpisów zebrano także przeciwko faktycznej likwidacji Telewizji Trwam. Protesty lekarzy, farmaceutów, służb mundurowych, młodych internautów mają charakter zbiorowy - protestują całe grupy zawodowe, a premier Tusk odpowiada na to z konsekwentną arogancją - nie bo nie. Arogancja władzy stanowi istotę każdego systemu totalitarnego, nawet jeżeli jest to system "light" tak jak teraz pod rządami Platformy, która Obywatelską jest tylko dla wybranych. Pozostali Polacy są dzisiaj pod tymi rządami "obywatelami drugiej kategorii". Tak jak w PRL za komuny, kto nie był w PZPR, był właśnie "drugiej kategorii". W kontekście faktycznej (!) decyzji o likwidacji Telewizji Trwam mówił o tym ojciec Tadeusz Rydzyk: "Widać, że po prostu nie chcą dać nam prawa do dotarcia do całego społeczeństwa, co uważam za politykę więcej niż w stylu Machiavellego: to nawet nie sztuka rządzenia, ale urządzania się grup mających władzę. Patrząc od samego początku, od chwili, gdy doszli do władzy, widzimy, że jesteśmy - mało powiedzieć - dyskryminowani czy wykluczani. W stosunku do nas po prostu stosuje się metody totalitarne. Zarówno do Telewizji Trwam, do Radia Maryja, jak i Fundacji Lux Veritatis (...) To jest chyba na zasadzie: "Wy możecie mieć rację - my mamy pieczątki". Na takiej zasadzie jak kiedyś jeden ze zwycięzców powiedział: "zwycięzców nikt nie pyta o rację". Czyli, parafrazując: rządzący nigdy nie podają racji. Ale wtedy obywatele nie są podmiotami, lecz przedmiotami".
To jest właśnie istotą totalitaryzmu. Każdy system totalitarny był represyjny w pierwszej kolejności wobec ludzi wierzących w Boga. Totalitaryzm zawsze zwalczał Krzyż, Kościół oraz te wartości, które Jan Paweł II określał jako "pamięć i tożsamość". Tak było w III Rzeszy Hitlera, w Rosji sowieckiej Lenina, Stalina, Breżniewa. Tak było na mniejszą skalę, ale było, w Polsce Bieruta, Gomułki, Jaruzelskiego. W historii Polski przeplatały się zawsze wielkość i podłość, ludzie dobrej i złej woli, a czasami woli najgorszej. Ci ostatni zawsze używali kłamliwych pretekstów, aby zwalczać prawdę. W najnowszych dziejach politycznych Polski wszyscy oni bez wyjątku byli inspirowani przez Moskwę. Czy tak jest również dzisiaj?
Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Oto istnieje domniemanie, że decyzja faktycznie likwidująca Telewizję Trwam nie jest decyzją suwerenną, że została podjęta przez KRRiT pod presją różnych ośrodków władzy, i to nie tylko w Polsce, ale także poza granicami Polski. A nawet poza granicami Unii Europejskiej dwa lata po 10 kwietnia 2010 r. udowodnienie tego domniemania wcale nie jest takie trudne. Co więcej - decyzja KRRiT nie powinna być zaskoczeniem, gdyż stanowi element działań przeciwko Kościołowi, jakie były prowadzone przez licznych polityków i dziennikarzy przez ostatnie kilkanaście lat. Analiza sposobu, w jaki Telewizja Trwam relacjonowała w swych programach katastrofę narodową 10 kwietnia 2010 r. i jej następstwa, a jak była z tego powodu zwalczana w Rosji, nie tylko zresztą w mediach - pozwala na najgorsze nawet przypuszczenia odnośnie do suwerenności decyzji KRRiT.
Nie tylko na Święta Wielkanocne Drogim Czytelnikom "Naszego Dziennika" składam najserdeczniejsze życzenia: Alleluja, i do przodu! Ale również życzę, aby nie pozwolili Państwo robić sobie wody z mózgu, ponieważ tradycyjny wielkanocny lany poniedziałek to zupełnie inna tradycja.
Reforma Konstytucji albo słabość państwa
Kazimierz M. Ujazdowski
Stosunek do obecnie obowiązującej Konstytucji nie jest kwestią formalną czy techniczną. Idea dobrej Konstytucji wyraża wolę budowy silnego i podmiotowego państwa, które powinno przekazać następnym pokoleniom dziedzictwo historyczne. A zatem reforma Konstytucji jest miarą dojrzałości państwowej. Dziwię się tym, którzy odrzucają poważną dyskusję w tej sprawie. W praktyce oznacza to zgodę na bylejakość ustrojową Polski.
Respekt dla Ustawy Zasadniczej nie może prowadzić do tolerancji dla jej słabości. Kapitalny przykład kultury państwowej dała przedwojenna myśl prawnicza i polityczna. Zarówno Konstytucja marcowa, jak i będąca reakcją na nią Konstytucja kwietniowa były przedmiotem krytycznych prac naukowych i publicystycznych. Powstałe w tamtym czasie teksty Edwarda Dubanowicza, Stanisława Estreichera, Władysława Leopolda Jaworskiego czy Adama Piaseckiego budzą podziw ze względu na niezależność myślenia i zdolność do wysuwania projektów reformatorskich. Na ich tle współczesny dyskurs konstytucyjny wydaje się niezwykle ubogi. Tymczasem obecnie obowiązująca Konstytucja wymaga krytycznej oceny ze względu na to, że nie była wynikiem spójnej myśli ustrojowej. Przeciwnie, była aktem doraźnym czy też - inaczej mówiąc - "zapisem pierwszego etapu transformacji". Z tego też powodu niesie ze sobą wszystkie wady tego etapu: niejednoznaczną aksjologię, niechęć i nieufność do państwa, przywileje dla zawodów (patrz art. 17 Konstytucji) i praktyczne zablokowanie demokracji bezpośredniej.
Konstytucja a efektywna władza
Nie może nas zadowalać sam fakt stosowania Konstytucji, jakby chciał tego prezydent Bronisław Komorowski. Musimy zapytać, czy buduje ona efektywną władzę, parlamentarną kontrolę i zaufanie obywateli do państwa. Trudno na te pytania odpowiedzieć pozytywnie. W 1997 roku Konstytucja przyjęła nie tyle ideę podziału władzy, co ustrój, w którym każda z władz została zablokowana. Mamy dwugłową egzekutywę podzieloną między prezydenta i premiera i "zachęconą" do przeszkadzania sobie. Polska ma słabe i nieefektywne sądownictwo znajdujące się poza państwem i parlament, który w niewielkim stopniu wypełnia funkcje kontrolne. Cechą charakterystyczną obecnego ustroju jest słabość władz, a nawet pewien rodzaj nieufności do samego państwa. Ten ostatni czynnik przesądził o ukształtowaniu modelu sądownictwa w rękach samorządu zawodowego. Oficjalne raporty nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Przeciętny czas dochodzenia zobowiązań prywatnych od wysunięcia powództwa do egzekucji trwa ponad 800 dni. Nietrudno zatem zrozumieć źródła niefunkcjonalności polskich sądów należących do najbardziej opieszałych w Europie. Niestety, ta sama niechęć do państwa i odpowiedzialnej władzy legła u podstaw uniezależnienia prokuratury, które w praktyce przyniosło budowę państwa w państwie. Dziś prokuratura znajduje się poza demokratyczną kontrolą ze wszystkimi tego złymi konsekwencjami.
Słabość władzy wykonawczej i sądowniczej nie oznacza silnej kontroli parlamentarnej, ta ostatnia w Polsce jest bardzo ograniczona. Dokonane w ostatnich latach nowelizacje konstytucji w wielu państwach europejskich powiększyły kontrolne uprawnienia parlamentów, umocniły jawność legislacji i zwiększyły prawa opozycji. W Niemczech i we Francji opozycja parlamentarna ma realną możliwość współokreślania polityki europejskiej. W wielu krajach powiększane są prawa kontrolne opozycji. Przykładowo, konstytucja Niemiec przewiduje tworzenie komisji śledczych na podstawie wniosku jednej czwartej Bundestagu, co daje opozycji rzeczywiste prawa kontrolowania rządzących.
Rola Senatu
Osobnym problemem jest przemyślenie nowej formuły Senatu. Tradycja polityczna przemawia za dwuizbowością Senatu, nie ma jednak powodu utrzymywać go jako mikrokopię Sejmu. W projekcie PiS z 2004 roku proponowaliśmy, by Senat wybierany był na innej podstawie, na kadencję niepokrywającą się z kadencją Sejmu, i miał kompetencje wyboru prezesa NIK i innych instytucji, które powinny zachować niezależność wobec rządu. W takiej formule byłby bardziej pożyteczny niż w chwili obecnej. Istnieje zatem wiele problemów konstytucyjnych zasługujących na poważną debatę.
Tłumienie obywatelskiej aktywności
W Polsce blokowanie prac nad reformą Konstytucji powoduje, że powiększa się deficyt demokracji i pogarsza jakość polityki. Mam jednak coraz silniejsze wrażenie, że blokowanie realnej kontroli parlamentarnej to świadomy zamysł władz chcących unikać merytorycznej oceny. Obóz rządzący w Polsce jest zainteresowany wytłumieniem obywatelskiej aktywności i zablokowaniem funkcji kontrolnych. Niestety, Konstytucja pozwala na te praktyki. Co więcej, czyni fikcję z demokracji bezpośredniej. Artykuł 4 ust. 2 Konstytucji stanowi, że "Naród sprawuje władzę przez swoich obywateli albo bezpośrednio". Drugi człon tej alternatywy jest martwy, albowiem przepisy konstytucyjne skonstruowane są tak, by większość rządowa mogła w każdej chwili zablokować zarządzenie referendum. Przekonaliśmy się o tym w zeszłym tygodniu, gdy Sejm odrzucił wniosek 2 mln obywateli w sprawie referendum odnoszącego się do wieku emerytalnego.
Wbrew opiniom wielu prawników obecna Konstytucja nie jest aktem nowoczesnym. W obecnym kształcie nie daje Polsce nowoczesnego instrumentarium obecności w Unii Europejskiej. Polski parlament nie dysponuje instrumentami aktywnego udziału w UE. Trybunał Konstytucyjny ma znacznie słabszą pozycję niż sądy konstytucyjne Niemiec i Francji. Podnoszona przez PiS propozycja prewencyjnej kontroli zobowiązań międzynarodowych gwarantuje prymat Konstytucji nad traktatami unijnymi i podnosi znaczenie samego Trybunału. Idea ta powinna być poważnie rozważona w pracach nad zmianą Konstytucji.
Warto zauważyć, że ci sami politycy, którzy kwestionują sens zmian w Konstytucji, podkreślając jej zalety, gotowi są na praktyczną degradację Ustawy Zasadniczej. Najpierw minister Radosław Sikorski przedstawił wizję federalizacji Europy, w której znikał prymat Konstytucji wraz z niezależną polityką zagraniczną i władztwem państwa nad kształtowaniem budżetu. Przypomnijmy, że Konstytucja wyklucza nadzór nad budżetem instytucji zewnętrznych wobec państwa. Teraz, po podpisaniu paktu fiskalnego, Donald Tusk próbuje obejść Konstytucję i narzucić małą ratyfikację możliwą do przeprowadzenia zwykłą większością głosów. Przypomnieć trzeba, że w przypadku umów przekazujących organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej musi być zastosowana szczególna procedura wyrażania zgody na ratyfikację. W tym przypadku zgoda uchwalana jest w każdej z izb parlamentu większością 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy liczby posłów i senatorów (art. 90 Konstytucji). Alternatywą dla tego trybu jest ratyfikacja w drodze referendum, która w jeszcze większym stopniu eksponuje państwowy i konsensualny charakter zgody na ratyfikację.
Polityce Donalda Tuska trzeba przeciwstawić obronę prymatu Konstytucji i wizję jej zmiany na lepsze. Prawo i Sprawiedliwość jest gotowe zarówno na udział w pracach nad nową Konstytucją, jak i na prace o mniejszym zakresie. W tym drugim przypadku warto myśleć o instrumentach konstytucyjnych sprzyjających podmiotowej pozycji w Unii. Dlatego też przedstawiliśmy propozycję powołania sejmowej komisji konstytucyjnej, która w ciągu 6 miesięcy przedstawi raport o możliwych korektach. W każdym razie zaniechanie w tej sprawie to zgoda na słabość instytucjonalną Polski i niskie zaufanie obywateli do państwa. Konstytucja nie jest cudownym lekarstwem na wszystkie problemy polityczne i społeczne, może jednak wspomagać rozwój albo go blokować. Stanowczo trzeba wybrać pierwsze z tych rozwiązań.
Autor jest prawnikiem, politykiem, posłem PiS na Sejm. Zajmuje się problematyką konstytucyjną. Współautor projektu Konstytucji opracowanego przez PiS.
Strzałem w tył głowy
Dr Piotr Łysakowski historyk
Potworna machina zbrodni na polskiej elicie - jeńcach Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, uruchomiona została 1 kwietnia 1940 r., kiedy to z Moskwy wyszły trzy pierwsze listy zawierające około 300 nazwisk jeńców. Transporty z Kozielska do "przystanku śmierć" ruszyły 3 kwietnia. Z Ostaszkowa - 4 kwietnia, a ze Starobielska - 5 kwietnia.
Po agresji 17 września 1939 roku, według sowieckich danych, w niewoli znalazło się 10 generałów, 52 pułkowników, 72 podpułkowników, 5131 oficerów, 4096 podoficerów i 181 223 szeregowców. Kadrę dowódczą osadzono w obozach specjalnych NKWD: w Kozielsku - około 4500 osób, Ostaszkowie - około 6500 osób, Starobielsku - około 3910 osób, oraz około 7 tysięcy osób osadzonych w więzieniach zachodnich obwodów Republiki Ukraińskiej i Republiki Białoruskiej. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej (1941 rok) i zawarciu układu Sikorski - Majski (lato 1941 roku) władze na Kremlu nie przekazały stronie polskiej ani ludzi, których poszukiwano, ani jakichkolwiek informacji w ich sprawie. Przypomnijmy - chodziło tu o prawie 20 tysięcy poszukiwanych oficerów i podoficerów, którzy potrzebni byli do tworzonej wtedy w ZSRS Armii Polskiej. Odnalazło się z tej liczby zaledwie około 400 jeńców. Poszukiwania trwały cały rok - do lata 1942. Zbierane dokumenty i relacje nie pozostawiały, w zasadzie, najmniejszych wątpliwości co do losu poszukiwanych. Nie było jedynie namacalnych dowodów.
Katyńskie doły śmierci
Miejsce, w którym znajdowały się masowe groby w Katyniu (Kozie Góry), zostało odkryte przez polskich robotników z Bauzugu nr 2005 w lecie 1942 roku. Po otrzymaniu od miejscowej ludności informacji o miejscu kaźni NKWD przeprowadzili oni akcję poszukiwawczą, odkrywając zwłoki ubrane w polskie mundury. Poinformowali o tym niemieckie władze wojskowe, które początkowo nie wykazały sprawą szczególnego zainteresowania. Dopiero 18 lutego 1943 r. rozpoczęto ekshumację, wydobywając do 13 kwietnia ponad 400 ciał pomordowanych.
W połowie kwietnia radio w Berlinie podało komunikat o odnalezieniu w Lesie Katyńskim zwłok kilkunastu tysięcy polskich wojskowych. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z liczby ciał, jakie mogli znaleźć w Kozich Górach, chcieli jednak szybko "zamknąć" sprawę i dlatego zamiast realnych danych podali zawyżone. Tę samą metodę w swojej kontrakcji przyjęli potem Rosjanie - umieszczenie bowiem wszystkich "zaginionych" w Katyniu pozwalało unikać pytań o inne miejsca kaźni, które, jak się okazuje, kryły także inne niż polskie ofiary zbrodni komunistycznych.
Niemcy starali się wykorzystać ujawnione fakty na płaszczyźnie propagandowej, zapraszając 16 kwietnia do uczestnictwa w ekshumacji i badaniach przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, społeczeństwa polskiego z okupowanego Generalnego Gubernatorstwa, a także jeńców wojennych, w tym Polaków. Próby te doskonale odczytywała polska opinia publiczna i agendy Rządu Polskiego na Uchodźstwie i Polskiego Państwa Podziemnego.
W powstałej sytuacji rząd polski wystąpił 17 kwietnia 1943 roku do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie sprawy. Po niespełna tygodniu MCK poinformował, że gotowy jest do działania, jednak postawił następujący warunek: elementem niezbędnym do wszczęcia działań było zwrócenie się do niego wszystkich zainteresowanych stron. Faktycznie więc Stalin otrzymywał możliwość zablokowania wszelkich działań prowadzonych pod egidą MCK, które zmierzałyby do odkrycia prawdy o zbrodni. W tej sytuacji Niemcy utworzyli międzynarodową komisję złożoną z dwunastu wybitnych naukowców pochodzących z krajów zależnych od III Rzeszy i jednego z neutralnej Szwajcarii. Przebywali oni w Katyniu od 28 do 30 kwietnia 1943 roku.
W efekcie niemieckiej presji, ale równocześnie częściowo za wiedzą i zgodą rządu i władz podziemnych do Katynia udało się też kilkunastu Polaków, w tym pisarze: Ferdynand Goetel, Józef Mackiewicz, Jan Emil Skiwski, a także dr Marian Wodziński związany z PCK i Radą Główną Opiekuńczą (RGO). Ze strony Kościoła w Katyniu znalazł się ks. Stanisław Jasiński, który był kanonikiem krakowskiej kapituły katedralnej.
Ciosy bagnetem
Do 3 czerwca 1943 roku dokonano ekshumacji w ośmiu masowych grobach. Wydobyto przy tym ponad 4100 zwłok, dokonując około 2800 identyfikacji (między innymi zidentyfikowano ciała generałów - Bronisława Bohaterewicza i Mieczysława Smorawińskiego, których następnie pogrzebano w oddzielnych grobach). Podczas prac ekshumacyjnych definiowano sposób dokonania mordu, rodzaj stosowanej broni, metody obezwładniania jeńców (krępowanie przed egzekucją). W trakcie prac stwierdzono stosowanie przez oprawców amunicji niemieckiej kaliber 7,65. Przy ekshumowanych zwłokach znaleziono korespondencję z rodzinami - kończyła się ona wiosną 1940 roku. Znajdowano także sowieckie gazety z marca, kwietnia i maja 1940 roku. Czas dokonania zbrodni ustalono też na podstawie wieku zasadzonych na mogiłach drzew oraz anatomopatologicznych złogów powstających w ciałach ofiar.
3 czerwca zaprzestano prac ekshumacyjnych. Z ówczesnych i najnowszych ustaleń wynika, że w Katyniu pod Smoleńskiem w ośrodku wypoczynkowym NKWD (Kozie Góry) wymordowano 4410 jeńców z obozu kozielskiego, przy czym prawdopodobnie część (mniejszą) skazanych zabito w Smoleńsku, w siedzibie obwodowego NKWD na ul. Dzierżyńskiego 13. Grupy jeńców z obozu składające się z 50 do 344 osób były organizowane od 3 kwietnia do 12 maja i transportowane na miejsce kaźni pociągami, a potem z Gniazdowa autobusami. Mordowani byli nad przygotowanymi grobami - młodym i silniejszym ofiarom, które mogły stawiać opór, zarzucano na głowę płaszcze i wiązano ręce sznurem, często oplatając nim szyję ofiary, po czym wszystkich zabijano strzałem w tył głowy. Ciała niektórych ofiar nosiły ślady przekłuć czworokątnymi sowieckimi bagnetami, co mogło wskazywać na próby oporu.
Wśród ofiar byli między innymi: kontradmirał Ksawery Czernicki, generałowie: Bronisław Bohatyrewicz, Henryk Minkiewicz i Mieczysław Smorawiński, a także jedyna kobieta - podporucznik Janina Lewandowska (córka generała Józefa Dowbora Muśnickiego).
Bezpośrednimi sprawcami mordu mieli być pracownicy smoleńskiego aparatu NKWD: Gribow, Gwozdowskij, Stielmach, Silczienkow.
W Charkowie i Kalininie
W Charkowie przy pl. Dzierżyńskiego 3 - w siedzibie obwodowego NKWD zabito 3739 jeńców z obozu starobielskiego. Konwoje z obozu były organizowane od 5 kwietnia do 12 maja. Zamordowani zostali m.in. generałowie: Leon Billewicz, Stanisław Haller, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Franciszek Sikorski, Leonard Skierski i Piotr Skuratowicz. Skazanych dostarczano wagonami do Charkowa i potem samochodami do wewnętrznego więzienia NKWD. Po sprawdzeniu personaliów jeńcom wiązano z tyłu ręce i w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu mordowano ich strzałem w tył głowy.
Egzekucjami kierowali: naczelnik charkowskiego NKWD major Safonow, jego zastępca kapitan Tichonow, komendant charkowskiego NKWD starszy lejtnant Kuprin (Niemcy w swych dokumentach i materiałach propagandowych wymieniają nazwisko Kuprianow).
W Kalininie (obecnie Twer) przy ul. Sowieckiej 5, w siedzibie NKWD zabito 6314 jeńców z obozu ostaszkowskiego. Transporty z obozu były organizowane od 4 kwietnia do 16 maja. Ofiary pochowane zostały w Miednoje w blisko 20 zbiorowych mogiłach.
Konwoje jeńców były doprowadzane po zamarzniętym jeszcze jeziorze Seliger do miejscowości Tupik (dziś Spławucziastok) i stacji kolejowej Soroga, dalej wagonami trafiały do Kalinina, do siedziby NKWD. W pomieszczeniu piwnicznym identyfikowano każdego z jeńców, po czym skutego doprowadzano do specjalnie przygotowanej, wyciszonej celi. Podobnie jak w innych przypadkach strzałem z niemieckiego pistoletu "Walther" mordowano.
Według zeznań złożonych na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia byłego naczelnika kalinińskiego NKWD Tokariewa do przeprowadzenia zbrodni została przysłana grupa, w skład której weszli m.in. major Siniegubow, kombryg Kriwienko, major Błochin, którego zeznający określał jako kata ubranego w skórzany fartuch, rękawice i czapkę - używał ich m.in. po to, by jego mundur pozostawał "czysty i schludny".
Katyńskie kłamstwo
Radio moskiewskie zareagowało na niemieckie informacje o Katyniu 15 kwietnia 1943 r., dwa dni później głos zabrała "Prawda", obwiniając o popełnienie zbrodni Niemców. Polscy jeńcy z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska mieli być, według Rosjan, na wiosnę 1940 r. przeniesieni bez prawa (co istotne) do korespondencji do trzech obozów pracy występujących pod kolejnymi numerami: 1-ON, 2-ON, 3-ON, w okolicy Smoleńska, a po zajęciu tego obszaru przez Niemców w roku 1941 zamordowani jesienią tego roku. Fakt zwrócenia się rządu polskiego do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża organ sowieckiego KC skomentował, określając Polaków jako sojuszników Hitlera (bardzo to przypomina propagandę Federacji Rosyjskiej w odniesieniu do rocznicy 1 września i Polski). Była to "przygrywka" do akcji, jaka nastąpiła w nocy z 25 na 26 kwietnia. Polski ambasador w ZSRS Tadeusz Romer otrzymał notę o zerwaniu stosunków między oboma państwami. Brytyjskie MSZ poinformowało o tym swój amerykański odpowiednik tajną depeszą, twierdząc, że w jego przekonaniu winni zbrodni są Sowieci.
Po wypędzeniu Niemców ze Smoleńszczyzny rozpoczęła prace "Specjalna komisja ds. ustalenia i przeprowadzenia śledztwa okoliczności rozstrzelania w Lesie Katyńskim polskich jeńców wojennych przez niemiecko-faszystowskich najeźdźców". Jej pracami kierował profesor Nikołaj Burdenko. Niemieckie zdjęcia lotnicze z tego okresu (1944 r.) wskazują, że wykonywano jakieś czynności przy samych grobach. Efektem tych "pogłębionych" badań była konkluzja, zgodnie z którą zbrodni mieli dokonać Niemcy. Bezpośrednimi winnymi miał być 537. batalion saperski Wehrmachtu dowodzony przez pułkownika Ahrensa. Kwestia mordu katyńskiego została poruszona także podczas procesu w Norymberdze na szczególne życzenie Sowietów (prokurator Rudenko wprowadził w dniach 1-3 lipca 1946 roku na wokandę oskarżenie o ludobójstwo 11 000 polskich oficerów w Lesie Katyńskim). Przedstawiciele Warszawy obserwowali te działania bez cienia sprzeciwu. Niemcy pozostali jednak de facto oczyszczeni z zarzutu popełnienia tej zbrodni, a Rosjanie ostatecznie wycofali się ze swoich tez.
Zachodni sojusznicy Rzeczypospolitej, która pozostawała w niezawinionym konflikcie z Sowietami, stanęli po stronie morderców polskich oficerów. Od prawdy ważniejszy był bowiem sojusz, który miał przynieść zwycięstwo nad III Rzeszą. W zniewolonej Polsce i na Zachodzie tylko nieliczni politycy, naukowcy i dziennikarze usiłowali dociec i głośno powiedzieć, kim byli oprawcy z Katynia.
Raport komisji Millera? Sprawdzam
Piotr Falkowski
Naukowcy powołują się na amerykańskie badania, podczas których symulowano odpadnięcie skrzydeł samolotów DC-7 i Lockheed Constellation. Wynika z nich, że proces ten w sposób istotny zależy od sił aerodynamicznych. I prawdopodobnie nie polega na prostym ścięciu skrzydła przez słup (w USA chodziło o słup radiolatarni). Raczej, po ścięciu słupa przez skrzydło, samolot propaguje się dalej, ale na skutek osłabienia konstrukcji skrzydła przez uderzenie następuje "ukręcenie" jego końcówki przez siłę nośną. Analiza filmu dokumentującego eksperyment z DC-7 pokazuje, że końcówka skrzydła odpada około 20 metrów za miejscem kolizji. Grupa fizyków i inżynierów z Gdańska ma jeszcze inne podejście. Samolot i jego skrzydło mają być traktowane integralnie. Analiza obejmuje lot samolotu i jego części, zarówno przed, jak i po ewentualnym urwaniu końcówki skrzydła. Jest to o tyle ważne, że możliwy lot panelu skrzydła istotnie zależy od założonego stanu, np. momentu pędu w chwili początkowej. "W naszej analizie punktem wyjścia jest stan skrzydła tuż przed brzozą. A więc nie robimy żadnego konkretnego założenia co do stanu już po jego oderwaniu - stan taki wytworzy się samoistnie na skutek procesu oddziaływania skrzydło - drzewo" - pisze prof. Marek Czachor w uzasadnieniu wniosku o grant na obszerny projekt badawczy. Grupa składa się z przedstawicieli czterech wydziałów Politechniki Gdańskiej i trzech zespołów badawczych Instytutu Maszyn Przepływowych PAN. Zespół liczy 15 pracowników naukowych i co najmniej drugie tyle współpracowników. Wysokość grantu to 4 mln 780 tys. złotych. To niedużo, biorąc pod uwagę czas i rozmach projektu. Ma trwać dwa lata i obejmować komputerową pełną symulację ostatniej fazy lotu. Aby całość spełniała surowe wymogi rzetelności, naukowcy postanowili stworzyć cyfrowy model maszyny, a także wykonywać badania na drugim Tu-154M o numerze 102. Liczą też, że prokuratura wojskowa udostępni im nieobjęte tajemnicą materiały, w tym kopie plików zapisów rejestratora parametrów lotów i innych danych pozyskanych przez śledczych w Rosji.
Jak powiedział "Naszemu Dziennikowi" płk Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, możliwe jest udostępnienie czy wgląd w dokumenty, o których wspominał prof. Czachor na podstawie art. 156, par. 5 kodeksu postępowania karnego, ale musi się pojawić formalny wniosek w tej sprawie, pismo procesowe, którego adresatem będzie Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Jeśli taki wniosek wpłynie, o dostępie do materiałów zdecyduje prokurator prowadzący sprawę.
Kto wyłoży na ekspertyzę?
Piotr Falkowski
Polskie środowisko naukowe chce na poważnie zająć się badaniem przebiegu i przyczyn katastrofy na Siewiernym. Uczeni nie włączali się w tę sprawę, dopóki trwały prace oficjalnych organów. Kiedy jednak okazało się, że ich wyniki są wyraźnie niezadowalające i ułomne, a wiele pytań co do przebiegu lotu 10 kwietnia 2010 r. pozostało bez odpowiedzi, rozpoczęli starania o możliwość zajęcia się katastrofą.
Chociaż inicjatywy są całkowicie apolityczne i stoją za nimi uznani specjaliści i międzynarodowe autorytety w swoich dziedzinach, władze akademickie i organy podległe ministerstwu nauki milczą. "Nie wykonano oczywistych procedur, nie przedstawiono wyników badań kinematycznych i laboratoryjnych, unika się jak ognia konfrontacji z wynikami niezależnych badań naukowych, za to ogłasza się domniemania, nawet bez żadnych podstaw, licząc na naiwność lub/i brak wiedzy obywateli" - czytamy w artykule podpisanym przez grupę 18 profesorów i doktorów habilitowanych z Uniwersytetu Warszawskiego. Artykuł jednak nie ukazał się w uczelnianym kwartalniku. Inicjator akcji - chemik prof. Lucjan Piela - zwracał się w tej sprawie najpierw prywatnie do rektor UW prof. Chałasińskiej-Miecukow. "Czy wolno cenzurować na UW wypowiedzi profesorów, dziekanów, prodziekanów, polskich noblistów etc., czy nie? Przecież to byłoby jak spoliczkowanie tych ludzi" - napisał. Jednak rektor okazała się głucha na apel kolegi. Ostatecznie profesorowie zdecydowali o publikacji artykułu jako listu otwartego i przekazaniu go mediom (ukazał się m.in. w "Naszym Dzienniku"). Potem wystąpili z oficjalnym protestem do Senatu uczelni. "Odmowa publikacji tego artykułu, i to pod błahym i wątpliwym pretekstem, nie może być odczytana inaczej niż jako blokada swobody wypowiedzi na forum Uniwersytetu Warszawskiego. Naturalną drogą postępowania, zwłaszcza w środowisku uniwersyteckim, jest dyskusja na argumenty. Jest oczywiste, że można się z naszymi poglądami nie zgadzać, (...) ale zamiast dyskusji i dialogu, o jakim mówi oficjalny dokument "Misja UW", otrzymaliśmy zapis cenzury wewnątrzuniwersyteckiej" - napisali.
Projekt niepolityczny
Grupa naukowców podkreśla niepolityczny charakter swojego przedsięwzięcia. Reprezentują różne dziedziny, ale żaden z nich ze względu na odmienność specjalizacji nie zamierza zajmować się bezpośrednio badaniem katastrofy. Nie można więc zarzucić im działania we własnym interesie, jakim byłoby pozyskanie grantu na projekt badawczy. Jednak dostrzegają problem i popierają kolegów zajmujących się mechaniką, aerodynamiką itp.
Jedną z inicjatyw polskich uczonych jest zorganizowanie konferencji naukowej na temat naukowych aspektów katastrofy. Autorem pomysłu jest prof. Piotr Witakowski z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Najpierw w czerwcu 2010 roku grupa trzech profesorów zwróciła się do Komitetu Mechaniki PAN z wnioskiem o powołanie oficjalnego zespołu analitycznego, którego celem byłoby wykonanie ekspertyzy dotyczącej mechanizmu zniszczenia samolotu w katastrofie smoleńskiej, wskazując, że jest rzeczą konieczną "przecięcie sporów i ukrócenie szkodliwych i niefachowych dywagacji potęgujących podziały społeczne". Jednak przewodniczący komitetu prof. dr hab. Tadeusz Burczyński odpisał, że jego ciało nie ma samo z siebie takich możliwości, gdyż "nie dysponuje osobowością prawną ani siedzibą, ani środkami finansowymi na prowadzenie badań, które ze względu na trudności merytoryczne byłyby kosztowne i długotrwałe".
W związku z tym naukowcy, już w liczbie szesnastu, zaczęli pisać listy do różnych instytucji z prośbą o wsparcie finansowe i merytoryczne dla PAN. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju odmówiło dotacji na ten cel. Jeśli chodzi o kwestie fachowe, to w tej sprawie skierowano list do wszystkich wydziałów wyższych uczelni w Polsce, które zajmują się mechaniką. Jest ich łącznie 27. Na list nie odpowiedziały politechniki (niektóre mają obecnie nazwy zmienione na "uniwersytet technologiczny" itp.) z Warszawy, Gdańska, Wrocławia (3 wydziały), Łodzi, Gliwic, Krakowa, Szczecina, Częstochowy, Białegostoku, Radomia, Bydgoszczy, Rzeszowa, Lublina, Kielc (2 wydziały), Opola, Koszalina, Bielska-Białej, Olsztyna i Zielonej Góry. Żadnej odpowiedzi nie przysłała też Akademia Górniczo-Hutnicza i Uniwersytet Opolski. Odpisały tylko dwa wydziały związane z mechaniką: Wojskowej Akademii Technicznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Ten ostatni może brać udział w tego rodzaju badaniach tylko symbolicznie, ponieważ Wydział Matematyki, Informatyki i Mechaniki ma wprawdzie nazwę taką, jaką ma, ale jest ona wyłącznie tradycją i reliktem, a badania w zakresie mechaniki mają charakter całkowicie teoretyczny i należą raczej do matematyki stosowanej niż nauk technicznych.
Konferencja jednak będzie
Zorganizują ją z własnych funduszy zainteresowani uczestnictwem specjaliści. Jak ogłosił w Brukseli podczas wysłuchania w Parlamencie Europejskim prof. Marek Czachor, planowana jest na 22 października w Instytucie Podstaw Informatyki PAN. Akces zgłosiło już 52 samodzielnych pracowników naukowych (czyli posiadających co najmniej habilitację) 24 ośrodków. - Ta grupa pokazuje, że nastąpił jakiś przełom wśród polskich naukowców. Wzrasta świadomość, iż śledztwo zostało źle przeprowadzone, i istnieje odpowiedzialność całego środowiska, żeby wziąć udział w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy - tłumaczy prof. Czachor. I dodaje, że ta aktywność to efekt pierwszych otwartych posunięć uznanych polskich naukowców i działań zespołu parlamentarnego. Po tym jak środowiskowi liderzy opowiedzieli się za działaniami na rzecz badania katastrofy, nastąpił efekt "kuli śniegowej", pozostali przestają się bać.
Celem konferencji będzie integracja środowiska zainteresowanych badaczy oraz stworzenie bazy danych wszystkich faktów na temat przebiegu katastrofy smoleńskiej. Naukowcy zdają sobie sprawę z tego, że nie ma dostępu do wraku samolotu. A niektóre dowody zaginęły lub zostały zniszczone. Chcą gromadzić zdjęcia, nagrania, zapisy cyfrowe, dokumentację techniczną tupolewa, światową literaturę na temat podobnych katastrof.
Destrukcja skrzydła
Jednym z aspektów projektu gdańskich naukowców jest szczegółowe zbadanie mechanizmu utraty części lewego skrzydła. Według MAK i komisji Millera, nastąpiło ono w wyniku zderzenia z brzozą. Symulacje prof. Wiesława Biniendy z Akron w USA pokazują, że jest to niemożliwe. Polscy naukowcy nie podchodzą jednak do żadnego z tych wyników bezkrytycznie. Odnaleźli amerykańskie badania z lat 60. XX wieku, podczas których symulowano odpadnięcie skrzydeł samolotów DC-7 i Lockheed Constellation. Wynika z nich, że "proces odpadania skrzydła w sposób istotny zależy od sił aerodynamicznych i prawdopodobnie nie polega na prostym ścięciu skrzydła przez słup [w USA chodziło o słup radiolatarni]. Raczej, po ścięciu słupa przez skrzydło, samolot propaguje się dalej, lecz na skutek osłabienia konstrukcji skrzydła przez uderzenie następuje "ukręcenie" końcówki skrzydła przez siłę nośną". Badania nad tym zjawiskiem być może pozwolą na ulepszenie konstrukcji skrzydeł w nowo projektowanych modelach samolotów.
Ważne pytania
Porównanie wyników eksperymentów z ubiegłego wieku z badaniami Biniendy prowadzi do interesujących pytań. "Symulacje numeryczne prof. Biniendy dotyczyły sztucznie wydzielonych dwóch zagadnień: przecięcia brzozy przez skrzydło i lotu skrzydła od brzozy do miejsca jego odnalezienia. Jak się zdaje, analiza uderzenia w brzozę nie uwzględniła sił aerodynamicznych, które w wypadku wznoszącego się Tu-154M niewątpliwie były większe niż w przypadku cytowanego powyżej eksperymentu amerykańskiego z udziałem (lżejszego, wolniejszego i jeszcze się niewznoszącego) DC-7. Niemniej analiza filmu dokumentującego eksperyment z DC-7 pokazuje, że końcówka skrzydła DC-7 odpada ok. 20 metrów za miejscem kolizji. Prawdopodobnie gdyby eksperyment przeprowadzić w próżni, końcówka skrzydła DC-7 by nie odpadła, co jest zgodne z symulacjami W. Biniendy, lecz nie oddaje realistycznie sytuacji rzeczywistej katastrofy. Z kolei zrobiona w zespole w Akron symulacja lotu końcówki skrzydła Tu-154M sugeruje, iż odpadając z prędkością 77 m/s na wysokości 6 m nad ziemią, powinna ona przelecieć jedynie 12-14 m, co - różniąc się od sytuacji smoleńskiej o rząd wielkości - spowodowało rozliczne spekulacje na temat przebiegu katastrofy. Porównując jednak analogiczny proces zachodzący w wypadku testu z DC-7, widzimy, iż końcówka skrzydła ląduje tam ok. 135 m za miejscem zderzenia, mimo że prędkość i wysokość zderzenia są mniejsze (odp. 71 m/s i 4 m). Biorąc pod uwagę, iż skrzydło odrywa się ok. 20 m za miejscem zderzenia, szacujemy, że swobodny lot końcówki DC-7 to ok. 115 metrów. Daje to ten sam rząd wielkości, co dane ze Smoleńska. Tak dużą rozbieżność zasięgów lotu końcówki skrzydła, przy porównywalnych parametrach zderzenia, trudno jest zrozumieć. Być może istotnym elementem determinującym charakter lotu odłamanej części skrzydła jest kąt natarcia (dla Tu-154M większy niż w przypadku DC-7). Nasz model będzie konstruowany zupełnie niezależnie, co stwarza nadzieję na wyjaśnienie powyższej rozbieżności".
Grupa fizyków i inżynierów z Gdańska ma jeszcze inne podejście. "Samolot i jego skrzydło traktowane [będą] integralnie. Analiza obejmuje lot samolotu i jego części zarówno przed, jak i po ewentualnym urwaniu końcówki skrzydła. Jest to o tyle istotne, iż możliwy lot urwanej końcówki skrzydła bardzo silnie zależy od założonego stanu (np. momentu pędu) skrzydła w chwili początkowej. W naszej analizie punktem wyjścia jest stan skrzydła tuż przed brzozą, a więc nie robimy żadnego konkretnego założenia co do stanu już po jego oderwaniu - stan taki wytworzy się samoistnie na skutek procesu oddziaływania skrzydło - drzewo. Niemniej niektóre z elementów modelowania wykonanego przez prof. Biniendę będą tu wykonywane również, co da okazję do bezpośrednich porównań różnic modeli".
Ścieżki prawne
Problemem zespołu prof. Czachora jest brak drogi prawnej dla zgłoszenia ich pomysłu. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju przyjmuje wnioski o granty albo w zakresie badań podstawowych (ogólnopoznawczych, bez bezpośrednich zastosowań), albo stosowanych. Ten projekt nie należy w oczywisty sposób do badań podstawowych. Nie ma też szans w drugiej grupie, ponieważ tam brany jest pod uwagę wymierny efekt ekonomiczny projektu. Pozostaje trzecia droga. Państwo może samo rozpisać konkurs na taki temat. Może to zrobić zarówno dyrektor Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, jak i któreś z ministerstw. Naukowcy liczą tu na MON, które często ogłasza konkursy na grant "z dziedziny bezpieczeństwa państwa" w związku z różnymi potrzebami wojska (np. na kamizelki kuloodporne). Mógłby też na "Parametryczne modelowanie ostatnich sekund lotu i uderzenia o ziemię samolotu Tu-154M w Smoleńsku w dniu 10 kwietnia 2010 roku". Tylko czy resort będzie chciał?
Wrażenie badania
Z dr. hab. Leszkiem Plaskotą, prodziekanem Wydziału Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego, jednym z sygnatariuszy listu w sprawie badania katastrofy smoleńskiej, rozmawia Piotr Falkowski
Pana specjalność to analiza numeryczna. Czym zajmuje się ta dziedzina matematyki?
- W szkole uczymy się m.in. różnych rachunków. Analiza numeryczna zajmuje się właśnie rachunkami, tylko takimi, których nie wykonuje się na papierze, ale ze względu na ich złożoność robią to komputery. Analiza numeryczna, czy ogólniej - matematyka obliczeniowa, zajmuje się konstrukcją algorytmów obliczeniowych i ich analizą pod względem złożoności i dokładności. Komputer jest maszyną, która nie liczy dokładnie, szczególnie gdy obliczenia wykonywane są na liczbach rzeczywistych. A więc analiza numeryczna z jednej strony zajmuje się tworzeniem algorytmów rozwiązujących pewne zadania matematyki ciągłej, ale również analizą złożoności tych algorytmów, to jest określeniem czasu potrzebnego do otrzymania rozwiązania, jak również jakości wyniku.
Obecnie prawie wszystko robi się za pomocą komputerów. Algorytmów używa się do projektowania maszyn, na przykład samolotów, do ich testowania... Wydaje się, że analiza numeryczna to jest bardzo praktyczna nauka.
- Owszem. Dlatego właśnie ta dziedzina obecnie bardzo się rozwija. Obliczenia w dzisiejszym świecie mają coraz większe znaczenie i są coraz bardziej skomplikowane. Szczególnie ważny jest ten aspekt obliczeń, który dotyczy zadań zbyt złożonych dla klasycznych metod, gdyż komputer nie byłby w stanie w rozsądnym czasie znaleźć wyniku. Takim zadaniem jest np. rozwiązywanie skomplikowanych równań różniczkowych cząstkowych, gdzie liczba zmiennych sięga tysięcy czy milionów. Trzeba szukać nowych algorytmów, w inny sposób podchodzących do tych zagadnień. Mają one bezpośrednie zastosowanie praktyczne.
Takich metod używa się na przykład do analizy zjawisk aerodynamicznych i mechanicznych podczas lotu samolotu i katastrofy.
- Oczywiście. Z tym, że analiza numeryczna to bardzo szeroka dziedzina. Są ludzie, którzy zajmują się wprost obliczeniami. Czyli stosują znane metody i gotowe pakiety obliczeniowe do rozwiązywania konkretnych problemów. A inni dopiero te metody tworzą, najpierw w dość abstrakcyjnych modelach, które potem przekłada się na konkrety. Ja należę raczej do tych drugich.
Czy zdaniem Pana Profesora takie wydarzenie jak katastrofa smoleńska zasługuje na szczególne zainteresowanie nauki polskiej?
- Jak najbardziej. Jest to zdarzenie, zjawisko, które można badać naukowo i powinno być ono badane. Każdy, kto w zakresie swojej specjalności może wnieść jakiś wkład, powinien to zrobić. To wydarzenie należy wyjaśnić. To powinno być bezdyskusyjne.
To dlaczego prawie nikt się tym nie zajmuje?
- Na początku było wrażenie, że są odpowiednie organa, komisje, które zajmują się rozwikłaniem tej katastrofy. Te ciała powinny zwracać się do ekspertów z różnych dziedzin z prośbą o rozstrzygnięcie pewnych spraw. Jak rozumiem, tego nie zrobiono. Dlatego teraz, zapewne za późno, taki odzew środowiska naukowego. Są ludzie, którzy chcą się badaniem katastrofy zajmować, gotowi są przeprowadzić analizę ostatnich sekund lotu. Uważam, że trzeba ich wesprzeć. I dlatego podpisałem list w tej sprawie.
Skąd te trudności? Dlaczego naukowiec, który jest zainteresowany zagadnieniem, nie może po prostu nad nim pracować.
- To wynika ze względów praktycznych. Po pierwsze, problem nie jest łatwy. Nie da się tym zajmować efektywnie po godzinach. Żeby dobrze zanalizować taką rzecz, trzeba poświęcić dużo czasu i środków. A to reguluje system grantów, które są w gestii Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Kto ma grant, ten ma też odpowiednie środki i może poświęcić czas na badania. W praktyce bez grantu nie ma badań, bo naukowiec musi z czegoś żyć. Stąd starania o grant na badania nad katastrofą i o pieniądze na zorganizowanie konferencji na ten temat. Nasze wystąpienie ma na celu poparcie tej inicjatywy.
Jakie nadzieje wiąże Pan z tym nowym poruszeniem w środowisku akademickim w odniesieniu do katastrofy smoleńskiej?
- Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Wierzę w możliwości nauki, ale w dużym stopniu wynik będzie zależał od tego, do jakich danych zajmujące się tym osoby miałyby dostęp. Może okaże się, że istotne informacje, na przykład dotyczące konstrukcji samolotu, są tajne. Jest jeszcze jeden czynnik. Nawet jeśli dane będą prawdziwe, to nigdy nie uwzględni się wszystkich czynników i trzeba się liczyć z tym, że wyniki nie będą stuprocentowo pewne. Ten błąd jest tym mniejszy, im dokładniejsze są dane wejściowe. Są przykłady, gdy rozwiązanie jest bardzo wrażliwe na dane wejściowe. Błędy mogą też wynikać z właściwości samego algorytmu. Każdy wynik należy traktować jako oparty na pewnych założeniach i obarczony określonym błędem, którego należy być świadomym. Na tym też polega naukowa rzetelność.
Czy nie jest tak, że oficjalnym komisjom tej rzetelności zabrakło?
- Tu już wychodzimy poza naukę, a wchodzimy w sferę polityki i komunikacji ze społeczeństwem. Opinia publiczna oczekuje wyniku zero-jedynkowego i taki dają jej oficjalne organa. Mówienie, że uważamy tak, ale może jest inaczej, powoduje pewien chaos.
Z drugiej strony chyba warto zrobić jak najwięcej, żeby poziom niepewności zmniejszać.
- Oczywiście, że tak. Sprawa jest istotna. Niektórzy twierdzą, że katastrofa nie jest ważna. Tak nie należy mówić. To, co można, trzeba wyjaśnić.
Dziękuję za rozmowę.
Obywatelska, ale śledcza
Dziś w południe w Sejmie na posiedzeniu parlamentarnego zespołu smoleńskiego naukowcy: prof. Wiesław Binienda, prof. Kazimierz Nowaczyk oraz dr inż. Grzegorz Szuladziński, zaprezentują ekspertyzę dotyczącą ostatniej fazy lotu Tu-154M.
Solidarna Polska złożyła projekt uchwały w sprawie powołania obywatelskiej komisji posiadającej status komisji śledczej ds. wyjaśnienia katastrofy samolotu Tu-154M. Jak zaznaczył na wczorajszej konferencji prasowej Ludwik Dorn, autor projektu uchwały, chodzi o to, by Sejm uznał za konieczne powstanie komisji obywatelskiej zajmującej się wyjaśnieniem przyczyn katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Nowe ciało nie byłoby stricte komisją śledczą, ale miałoby jej uprawnienia. Komisja śledcza ma uprawnienia prokuratorskie, jej członkowie mają prawo do przesłuchania świadków zgodnie z zasadami kodeksu postępowania karnego. Solidarna Polska nie chce się odwoływać w tej sprawie do zapisów istniejącej już ustawy o komisji śledczej, gdyż według tych regulacji Sejm powołuje taką komisję na zasadzie parytetów - w jej skład wchodzą posłowie wedle wielkości klubów poselskich. W skład komisji obywatelskiej mieliby wchodzić eksperci. Mogłaby ona m.in. powoływać biegłych z zagranicy, nawiązywać współpracę z organizacjami międzynarodowymi. W jej pracach mogliby brać udział - jako obserwatorzy z możliwością zgłaszania wniosków dowodowych - przedstawiciele rodzin ofiar, ich pełnomocnicy oraz przedstawiciele sejmowych klubów. - Mijają dwa lata od katastrofy smoleńskiej, wielkiego wstrząsu, który naznaczył współczesną historię Polski. Obecnie możemy stwierdzić tyle, że jeśli chodzi o przebieg ostatnich sekund lotu oraz bezpośrednie przyczyny katastrofy smoleńskiej, nie wiemy nic na pewno. Jeśli chodzi natomiast o inne okoliczności tej tragedii, jak kwestię rzekomej obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, to komisja Millera, przedstawiła jako niezbite ustalenia jedynie swoje domniemania. I to wbrew zamówionej przez tę komisję ekspertyzie Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego KGP. Wiemy też, że nie przeprowadzono żadnych ekspertyz, jeśli chodzi o bezpośrednią przyczynę katastrofy, nie ma ekspertyzy materiałoznawców, jeśli chodzi o złamaną brzozę, tak samo nie ma ekspertyz fizykochemicznych, które pozwalałyby formułować pewne ustalenia, jeśli chodzi o rodzaj uszkodzeń samolotu - mówił Dorn. - Wiemy, że komisja rządowa, zespół posła Macierewicza i prokuratura nie dysponują w pełnym zakresie wiedzą o tym, co tam naprawdę się stało. Czy samolot uderzył skrzydłem w brzozę, czy nie. Mamy do czynienia z nieweryfikowanymi tezami - stwierdził poseł. - Na pewno jest to trafne w odniesieniu do raportu MAK i raportu komisji Jerzego Millera - eksperci z tych komisji nie zbadali ani wraku, ani brzozy. Z tego punktu widzenia, przy całej słabości aparatury dowodowej, którą dysponuje zespół, trzeba jednak zwrócić uwagę, że pierwsze i jedyne badania naukowe zostały zrobione właśnie z jego inicjatywy. To zespół włączył do swojego materiału dowodowego ekspertyzę krakowskiego IES. Nie jest więc trafne stwierdzenie, że nasze wnioski są w równym stopniu pozbawione podstawy naukowej jak komisji Millera. To właśnie pan Miller nie chciał wziąć pod uwagę badań prof. Biniendy i prof. Nowaczyka - ocenia Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu smoleńskiego. Jego zdaniem, prace komisji obywatelskiej powinny toczyć się równolegle z pracami reaktywowanej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, którą powinien powołać premier.
Anna Ambroziak
Razem pokonamy przeciwności
Z o. dr. Tadeuszem Rydzykiem CSsR, dyrektorem Radia Maryja, rozmawia Małgorzata Goss
Liczba podpisów za przyznaniem koncesji Telewizji Trwam na multipleksie naziemnym wkrótce przekroczy dwa miliony.
- Już przekroczyła! Przed chwilą dostałem wiadomość. Mamy już 2 mln 12 tys. 603 podpisy. Dwumilionowy i dwumilionowy pierwszy podpis złożyli państwo Agata i Marcin Walkowiakowie ze Złotowa.
Tej rzeszy ludzi można pogratulować zaangażowania. Przecież to jedna z największych batalii społecznych ostatnich lat!
- Na tych dwóch milionach podpisów nie kończymy. Wierzymy, że ludzie będą zbierać je dalej. Liczymy na to! To jest ruch oddolny. Wierzymy w Pana Boga i Naród. Sami, bez Pana Boga, nic nie jesteśmy w stanie zrobić. To radość, że możemy służyć, że Pan Bóg spojrzał na takie "nic", wziął w swoje ręce i to On czyni wielkie rzeczy. Wierzę, że Naród jest coraz bardziej świadomy, a za świadomością pójdzie poruszenie serca i woli. Wola czynienia dobra...
Dziękuję wszystkim za modlitwę i za uświadamianie innych. Taki jest właśnie sens tego zbierania podpisów - rozmawiać, człowiek do człowieka, serce do serca, umysł do umysłu. Niech ludzie prowadzą dialog. Trzeba komunikować się, aby dojść do communio, czyli zjednoczenia się w prawdzie i miłości, a dzięki temu - do zwycięstwa. Przede wszystkim jednak trzeba modlitwy! Dlatego byliśmy u Matki Najświętszej na Jasnej Górze. Wierzę, że Ona poruszy serca Polaków, także decydentów. Wierzę, że Naród się obudzi. Jesteśmy Polakami. Pan Bóg dał nam ten czas i to miejsce, Ojczyznę. Nasi praojcowie, pradziadowie zostawili nam to dziedzictwo, któremu na imię Polska. I teraz mielibyśmy to zmarnować? Musimy obudzić w sobie ducha prawdziwej solidarności, ducha związku z naszą przeszłością, a wtedy i przyszłość będziemy mieli dobrą. Nie ma co liczyć na jakąś "ciotkę Unię", tylko budować własnymi siłami. Dziękuję za wszystkie manifestacje. Ludzie w wielu miastach wyszli na ulice, mimo że było zimno. Bardzo kulturalnie manifestują, z wielką klasą, to nie są jacyś "nawiedzeni", to ludzie mądrzy i prawi.
Protest narasta. Opinia publiczna najwyraźniej zorientowała się, że była okłamywana. Widać to w miarę ujawniania nowych faktów dotyczących katastrofy smoleńskiej , a także po tym, że rząd podnosi wiek emerytalny, bo nie ma pieniędzy na emerytury. A mówiono nam, że państwo rośnie w siłę...
- Polska ginie! To jest działanie zaplanowane. Niektórzy ludzie, nawet ci o prawych sumieniach, mówili w przeszłości, że nie ma żadnego "spisku". Ale dziś wyraźnie widać, że planowano pewne rzeczy z wyprzedzeniem wielu lat i teraz to jest precyzyjnie realizowane. Polska, nasza kultura chrześcijańska, cywilizacja łacińska - nie pasują do kształtu świata, jaki obrali tzw. inżynierowie społeczni. To, co dziś zalewa świat, to lewica, pokolenie ´68, które w wielu krajach doszło do władzy i za którym idą jego następcy. Żyjemy w czasach kłamstwa. Jedyne, o co politycy dziś dbają, to PR. Niektórzy tak mizdrzą się do nas, od rana gotowi, wytapetowani dla mediów, że to staje się wręcz śmieszne. Kłamią, upadają nisko, niektórzy ustawiają się w Unii Europejskiej za duże pieniądze, ale potem i tak odchodzą w niesławie, bez względu na to, jak wysoko stali na świeczniku. To są bardzo pogubieni ludzie. Nie wiem, co im mówi sumienie, co powiedzą, gdy przekroczą próg wieczności. Prawda w końcu wyjdzie na wierzch. Realizm każe patrzeć w wieczność.
Zmiany w mentalności są forsowane już od najmłodszych pokoleń, przed czym Radio Maryja przestrzegało od początku. Wiele instytucji, które mają służyć Polakom, w tym szkoła, zawodzi.
- Bardzo jasno to widać. To plan zlikwidowania Polski. To jest rewolucja kulturowa, obejmująca już dzieci. Nie trzeba mieć wielkiej wyobraźni - wystarczy dostrzec, jakie eksperymenty robią w niektórych krajach. Trzeba uczyć się od Polaków rozsianych po świecie, oni się już z tymi ideami zetknęli. Kradzione są dzieci, rodzina niszczona, zmienia się znaczenie słów. To eksterminacja kulturowa, ale i biologiczna. Wskazuje na to polityka zdrowotna, utrudnianie leczenia starszych i chorych, dla innych - praca aż do śmierci, dla młodzieży - zabijanie ducha, stworzenie takich warunków, aby młodzi nie zakładali rodzin, a najlepiej - żeby wyjeżdżali z Polski. Według prognoz ONZ, w 2100 roku będzie nas tylko 17 milionów.
Elementem tej rewolucji jest atak na Kościół. Dlaczego?
- Bo Kościół głosi normalność, prawo zgodne z naturą. Ta walka świadczy jednak o ich krótkowzroczności. Człowiek może zapomnieć, Pan Bóg przebaczy, jeśli Go prosimy, ale natura się zemści. Natury się nie okłamie. Dlatego wołam o realizm poznawczy. Człowiek musi od dziecka opierać się na właściwej filozofii i pytać o sens wszystkiego, co się czyni. Jak w starej łacińskiej maksymie: Cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca". Jesteśmy świadkami walki o dusze, o człowieka. Wygląda na to, jakby w naszym dzisiejszym świecie szczególnie działał Antychryst, jakby nadeszły czasy ostateczne. Niedawno rozmawiałem z panem redaktorem Pospieszalskim. Powiedział: Mówiliście w Radiu Maryja prawdę od początku lat 90. i przed wejściem do Unii, lecz wtedy was odżegnywali od czci... Zapytał, czy spodziewam się przeprosin. Odparłem, że przeprosin nie oczekuję, natomiast marzę, aby ludzie myśleli, badali rozumem rzeczywistość, patrzyli dalej niż czubek własnego nosa i w perspektywie dalszej niż najbliższy tydzień.
Prawdy należy bronić, póki jest czas, bo może być za późno. Wizyta Ojca Świętego na Kubie raz jeszcze unaoczniła nam, co zbrodnicza ideologia komunistyczna może zrobić ze społeczeństwem.
- Bez Prawdy czeka nas niewola. Nie ma bez Prawdy prawdziwego Pokoju. Musi być Miłość w Prawdzie. Kiedy chirurg przecina wrzód, to nie jest miłe dla człowieka, ale to dzieje się z miłości, w imię ratowania życia. Na przykładzie Kuby widać, co robią z ludzi propaganda, media, PR... Mają tak zniewolone umysły, że wielu do dziś wierzy w to, co im manipulatorzy mówią. Sprzyja temu brak kontaktu Kubańczyków ze światem, brak dostępu do internetu. Tam jest nędza. Dramat. A mimo to wielu wierzy w to, co im mówią media. Dlaczego tu, w Polsce, nie chcą się zgodzić na Radio Maryja czy Telewizję Trwam, dlaczego walczą z "Naszym Dziennikiem", kpią z nas w kabaretach, obrzydzają? Bo boją się światła! Wszyscy synowie ciemności boją się światła. Blask prawdy porównałbym do światła. Kiedyś w jednym z pomieszczeń widziałem taki oto obraz: zapalamy światło, a tu czarno od uciekających karaluchów. Wystarczyło zapalić świeczkę, a wszystkie karaluchy uciekały. To jest właśnie siła prawdy. Trochę światła - i zaraz widać inaczej. Dlatego oni tak boją się światła prawdy. Dlatego chcą prawdę zadusić. Widać mają niecne plany, zamiary właściwe ludziom ciemności. Dlatego nie chcą nas dopuścić do mediów. Prowadzą do dramatu, również własnego dramatu. Trzeba być naprawdę ślepym, żeby się bać prawdy.
Jeszcze w latach 90. jeden z profesorów KUL zwrócił mi uwagę, że głównym problemem drugiego tysiąclecia będzie to, że rozwój moralności nie nadąży za rozwojem nowych technologii. W rezultacie człowiek będzie jak ta małpa, w której ręku znalazła się brzytwa. Stanie się groźny dla siebie i innych.
- Ależ to widać bardzo jasno w świecie. Technika bez chrześcijańskiej etyki, która jest najpełniejszą etyką, to zagrożenie. Grozi samozagładą świata. Ojciec prof. Mieczysław Krąpiec ostrzegał, że nadchodzą straszne czasy upadku kulturowego, prześladowania Kościoła, rozkładu społecznego. Wskazywał, że dobra filozofia uczy rozumienia rzeczywistości. Tymczasem oni wyrzucają prawdziwą filozofię, nie uczą logiki w szkołach. W konsekwencji ludzie nie uczą się logicznie myśleć, nie potrafią wyciągać wniosków, poznawać rzeczywistości, interpretować faktów. W to miejsce wchodzi myślenie wrażeniowe, "naskórkowe" - jak ktoś je nazwał. Jakby człowiek był pozbawiony rozumu. Dlatego o. prof. Krąpiec tak spieszył się w z przygotowaniem Powszechnej Encyklopedii Filozofii. Zmarł za biurkiem, poprawiając ostatnie hasło - o powtórnym przyjściu Chrystusa.
Rolą mediów katolickich jest m.in. uczenie krytycznego myślenia.
- Nasz Naród wychowany jest na Ewangelii, nawet ci, którzy jej się sprzeciwiają czy też są zagubieni. Oni również wiedzą, kto to jest Chrystus. To szczęście dla Polski. Dzięki temu możemy ze sobą rozmawiać. Potrzebne są interaktywne media. Ksiądz biskup Adam Lepa, wielki specjalista w dziedzinie mediów, mówi o Radiu Maryja, że to "pierwsze medium interaktywne". W tym kierunku idziemy także z Telewizją Trwam. Interaktywność, prowadzenie dialogu, komunikacja. Razem poszukujemy Prawdy, poznajemy ją, dzielimy się Prawdą. Każdy człowiek jest inaczej prowadzony przez Ducha Świętego i dlatego może wiele przekazać innym z doświadczenia Prawdy w swoim wnętrzu. Ta Prawda nas wyzwala. Człowiek jest istotą społeczną, jak mówił Arystoteles. Człowiek nie jest samotną wyspą. Dlatego trzeba trzymać się razem, poznawać się, nie czynić niczego przeciwko sobie nawzajem, ale razem. Nie dajmy się podzielić ani skłócić. Gdy kpią, wyśmiewają się jedni z drugich, to takim ludziom nie należy wierzyć. My mamy się poznawać, nawzajem szanować i wtedy razem pokonamy wszystko.
Czyli, proszę Ojca, do spotkania 21 kwietnia w Warszawie na marszu w obronie Telewizji Trwam i wolnych mediów?
- W Warszawie, ale i na innych marszach. I proszę o dalsze zbieranie podpisów za Telewizją Trwam. Dziękuję "Naszemu Dziennikowi" za potężną pracę. Codziennie czytam "Nasz Dziennik", czasem już w nocy, gdy nowe wydanie ukazuje się w internecie. Szczęść Wam Boże i Bóg zapłać.
Dziękuję za rozmowę.
Bieg z przeszkodami do rocznicy
Jacek Dytkowski
- Urząd Miasta Stołecznego Warszawy z przesłanek politycznych utrudnia przeprowadzenie manifestacji przed Pałacem Prezydenckim w drugą rocznicę katastrofy smoleńskiej - wskazują organizatorzy tej społecznej akcji. Podlegający ratuszowi Zarząd Dróg Miejskich odpiera natomiast te zarzuty, twierdząc, że Maciej Wąsik, radny PiS, złożył niekompletny wniosek. - Wystąpiłem o zajęcie pasa drogi na urządzenia, które sprawiłyby, że zgromadzenie publiczne, które odbędzie się na Krakowskim Przedmieściu 10 kwietnia, będzie przebiegało w ładzie, porządku i z odpowiednią oprawą. Chodzi o miejsce na scenę, nagłośnienie, telebimy oraz wystawę - informuje Maciej Wąsik, jeden z organizatorów manifestacji. Wskazuje, że w zeszłym roku działał w takim samym trybie. - Dostałem wtedy pozwolenie po złożeniu wniosku do Zarządu Dróg Miejskich ze szkicem sytuacyjnym. W tym roku natomiast otrzymałem odpowiedź, że muszę zrobić szkic sytuacyjny, ale na innej mapie, bo trzeba kupić podkład geodezyjny itd. - mówi Maciej Wąsik. Drugą rzeczą, jakiej nieoczekiwanie od niego zażądano, było przygotowanie planu organizacji ruchu i uzgodnienie tego z Komendą Stołeczną Policji, inżynierem ruchu miejskiego oraz ZDM. - Dopiero jak to dostaną, wydadzą decyzję, ale oczywiście złożenie tego nie gwarantuje, że będzie ona pozytywna. Traktujemy to żądanie tylko i wyłącznie jako próbę utrudnienia nam zorganizowania godnej uroczystości - ocenia postępowanie ZDM. Zaznacza, że na 10 kwietnia przewidziane są dwie wystawy na Krakowskim Przedmieściu: jedna poświęcona katastrofie smoleńskiej, druga prezentuje fotografie z archiwum domowego Jarosława i Lecha Kaczyńskich oraz fotografa prezydenckiego Macieja Chojnowskiego. Są to jeszcze nigdy niepublikowane zdjęcia dotyczące prezydenta Lecha i Marii Kaczyńskich. Wąsik tłumaczy, że nagłośnienie jest niezbędne, ponieważ miał być zorganizowany m.in. Apel Poległych o godz. 8.42. - Zostaną włączone syreny. Przyjdzie na pewno mnóstwo ludzi, a na każdym takim zgromadzeniu, kiedy jest nagłośnienie, jest bezpieczniej, bo organizatorowi łatwiej jest zapanować nad tłumem. Traktuję to zatem absolutnie jako złą wolę - podkreśla radny.
ZDM, jednostka podlegająca Hannie Gronkiewicz-Waltz, prezydentowi m.st. Warszawy, tłumaczy, że Wąsik złożył niekompletne dokumenty. - Rzeczywiście zostało wysłane pismo do pana radnego w sprawie uzupełnienia tego wniosku. Nie ma tu żadnych utrudnień. To standardowa procedura, która jest przeprowadzana. W związku z tym, że ten wniosek rzeczywiście jest niekompletny, nie możemy podjąć decyzji - twierdzi Karolina Gałecka z Zarządu Dróg Miejskich. Jej zdaniem, brakuje tam "planu sytuacyjnego na mapie, czyli oznaczenia, jaki obszar zostałby zajęty na Krakowskim Przedmieściu, jak również planu organizacji ruchu". - Zawsze w każdym wniosku o zajęcie pasa drogi są wymagane takie dokumenty, ponieważ pan radny zgłosił we wniosku, że będzie obecny podnośnik z koszem. W związku z tym teren montowania tej konstrukcji trzeba zabezpieczyć. W takich przypadkach wymagany jest plan sytuacyjny na mapie, jak i projekt organizacji ruchu. Ten ostatni musi zatwierdzić miejski inżynier ruchu, czyli pan Janusz Galas. Tego zabrakło w tym wniosku i tylko z tego względu nie mogliśmy podjąć decyzji - konkluduje Gałecka.
Wąsik wczoraj uzupełnił wniosek o wymagane przez ratusz dokumenty, w tym m.in. plan organizacji ruchu. - Już je złożyliśmy. Kopie dotarły także do Wydziału Ruchu Drogowego, aby dokonano tam pierwszych uzgodnień. Najważniejszy jest plan organizacji ruchu. Czekamy teraz, kiedy go zaakceptują policja oraz miejski inżynier ruchu i ZDM. Gdy zostanie to uzgodnione, dopiero wtedy będą się zastanawiać, czy wydać decyzję pozytywną - informuje radny. Według niego, ZDM zażądał "syzyfowej pracy", ponieważ złożenie tych materiałów nie gwarantuje wydania pozwolenia. - Zarząd Dróg Miejskich coraz to podnosi nowe argumenty, nic mi nie wiadomo o żadnym podnośniku z koszem - kwituje radny tłumaczenia ZDM.
Dla mnie człowiek, to c+u+d, czyli ciało + umysł + dusza. I o tych sprawach myślę i piszę od czasu do czasu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka