Emanuel Czyzo Emanuel Czyzo
235
BLOG

Lektura dla myślących Polaków

Emanuel Czyzo Emanuel Czyzo Polityka Obserwuj notkę 0

Formatowanie sprzeciwu

Z dr. Marcinem Zarzeckim, socjologiem polityki z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, rozmawia Bogusław Rąpała

Nie pomagają zaklinanie rzeczywistości, propagandowe sztuczki i życzliwe rządowi media. Platformie Obywatelskiej pali się grunt pod stopami. Będą wcześniejsze wybory?
- Wydaje mi się, że nie ma na to szans. Platforma na to nie pozwoli. Jednak niektóre symptomy utraty poparcia przez PO są bardzo widoczne. Pierwszy i podstawowy to zniechęcenie społeczne. I nie mam tu na myśli wyłącznie badań opinii społecznej. Platforma traci swój stały elektorat. Osoby, które po raz wtóry zagłosowały na PO, wskutek niepopularnych decyzji społeczno-gospodarczych dotykających każdego obywatela, a nie tak jak do tej pory mających charakter tylko symboliczny, zaczynają wspierać inne partie polityczne. Rośnie również znacząca liczba osób niezdecydowanych, które na znak sprzeciwu wobec władzy definiują się jako nieokreśleni politycznie. Jest to elektorat do zagospodarowania przez różnego typu podmioty polityczne. Jak pokazują badania, są to głównie osoby, które w poprzednich wyborach zagłosowały właśnie na Platformę Obywatelską.

Niemożliwe, żeby politycy PO tego nie widzieli. O co zatem idzie stawka, jeśli ryzykują utratę tak sporej części swoich wyborców?
- Już pod koniec pierwszej kadencji było wiadomo, że Donald Tusk się wypala, PR przestaje działać. To był okres, kiedy znaleźliśmy się w strefie kryzysu gospodarczego. Wymagało to podjęcia bardzo konkretnych działań ekonomicznych, związanych również z polityką międzynarodową. Ze społecznego punktu widzenia miałyby one charakter niepopularny. Wiadomo było, że im bardziej będzie się je odsuwało w bliżej nieokreśloną przyszłość, tym bardziej będą brutalne i radykalne. Tak naprawdę to sam Donald Tusk doprowadził do sytuacji, w jakiej się teraz wszyscy znaleźliśmy. Ale Tusk posiada instynkt zwierzęcia politycznego i dobrze wie, że Platforma Obywatelska nie ma już raczej szans na reelekcję, tym bardziej on sam jej nie ma. Dlatego szuka sobie zacisznego kąta w ramach struktur europejskich. Mówi się o tym od dawna i wydaje mi się, że nie jest to plotka. Być może nawet dostanie jakąś synekurę, natomiast teraz musi udowodnić swoją lojalność wobec decydentów Unii Europejskiej i gotowość do brutalnych rozwiązań niezależnie od kosztów społecznych. Co też czyni.

Ale przecież PO to nie jest wyłącznie Donald Tusk. Coraz częściej słychać o konfliktach wewnątrz partii.
- Tak, i jest to kolejny ważny symptom słabości Platformy Obywatelskiej. Wcześniej przecież mówiono, że jest to partia zintegrowana, stabilna, która potrafi zjednoczyć wielość w jedności. Obecnie pojawiają się głosy sprzeciwu wobec samego Donalda Tuska, a przede wszystkim pojawiają się frakcje, które nie zgadzają się ze sztandarowymi rozwiązaniami premiera. Ustawa o ACTA zmobilizowała przeciwko PO młodych mieszkańców miast, którzy do tej pory byli jej tradycyjnym elektoratem. Ponadto pojawiają się sprzeciwy wobec pewnych rozwiązań moralnych.

Na dodatek koalicjantowi PO przestaje odpowiadać rola przystawki...
- PSL przestaje być posłuszne, bo również powodowane instynktem politycznym zauważa, że wspieranie wszystkich decyzji politycznych Platformy Obywatelskiej, zwłaszcza tych niepopularnych (np. związanych z reformą systemu ubezpieczeń społecznych), odbije się negatywnie na samym PSL. Stąd też staje się coraz bardziej chwiejnym koalicjantem, szuka alternatyw, pragnie podkreślić, że jest języczkiem u wagi. Platforma zaczyna rozgrywać to w sposób dość brutalny, wywierając presję na PSL, kupcząc stanowiskami, ale przede wszystkim grożąc wejściem w koalicję z Ruchem Palikota. Chociaż jest to raczej niemożliwe, bo do reszty pogrążyłoby PO.

Wróćmy do tematu protestów społecznych. Jest ich coraz więcej: w sprawie emerytur, listy leków refundowanych, ograniczenia liczby godzin historii w szkołach ponadgimnazjalnych, wolnych mediów - długo by wymieniać. Czy opozycja jest w stanie je "skanalizować"? A przede wszystkim czy polska prawica wraz z organizacjami społecznymi jest w stanie stworzyć alternatywę, coś na kształt węgierskiego Fideszu?
- To bardzo trudne pytanie. W Polsce wbrew pozorom i pomimo ruchu solidarnościowego nie ma tradycji unionizmu politycznego.

To znaczy?
- Chodzi mi o taki ruch społeczny, który polegałby na współpracy partii politycznych ze związkami zawodowymi oraz ruchami społeczno-obywatelskimi. W Polsce mamy co prawda tradycję "Solidarności", ale to był unionizm o charakterze społecznym, a nie politycznym. W tym momencie Prawo i Sprawiedliwość nie bazuje tak naprawdę na żadnej tradycji, na żadnych rozwiązaniach, które umożliwiłyby stworzenie takiego trwałego związku politycznego.

Może więc należy taką tradycję wypracować?
- Przede wszystkim należało nieco wcześniej, w czasie pierwszej kadencji Platformy Obywatelskiej, w większym stopniu skoncentrować się na współpracy pozapolitycznej. Chodziło o to, żeby wypracować modele mobilizacji społecznej w zakresie współpracy ze związkami zawodowymi, a przede wszystkim z różnego typu ruchami społeczno-obywatelskimi, które jako pierwsze zaczęły sprzeciwiać się Donaldowi Tuskowi i proponowanym przez jego partię rozwiązaniom. Gdyby nieco wcześniej rozpoczęto tworzenie takiego szerokiego frontu obywatelskiego (a nie tylko politycznego) dysponowano by teraz o wiele większymi zasobami, zarówno jeśli chodzi o elektorat, jak i struktury organizacyjne. To pozwoliłoby na pokonanie Platformy Obywatelskiej w ostatnich wyborach.

Ale chyba nie jest za późno na stworzenie takiego frontu?
- Absolutnie nie. Co więcej, zauważam działania zmierzające w dobrym kierunku, np. odwoływanie się do tradycji Porozumienia Centrum, szukanie powiązań z separatystami z Prawa i Sprawiedliwości, którzy prawdopodobnie doszli do przekonania, że nie przekroczą w wyborach progu wyborczego i jedyną szansą dla nich jest powrót do macierzy, czyli Prawa i Sprawiedliwości. Ważne jest przede wszystkim to, żeby Prawo i Sprawiedliwość na wzór Fideszu położyło nacisk na to, żeby nie być tylko organizacją polityczną, ale rodzajem ruchu społeczno-obywatelskiego. Partia polityczna umożliwia funkcjonowanie jako podmiot polityczny. Szansą Prawa i Sprawiedliwości jest stworzenie sieci ruchów i organizacji, które teraz się uaktywniły na skutek działań podejmowanych przez PO. Mam tutaj na myśli młodych ludzi protestujących przeciwko ACTA, ruchy społeczne sprzeciwiające się reformie ubezpieczeń społecznych, reformie emerytalnej...

...no i protesty w obronie wolnych mediów, Telewizji Trwam. Tylko w ostatni weekend odbyły się one aż w pięciu polskich miastach.
- Oczywiście, że tak. Te protesty pokazują, że ludzie mają dość instytucjonalnie wdrażanej cenzury. Zaczyna iskrzyć, ludzie przestają być bierni. Dzięki rozwiniętej sieci internetowej mają możliwość lepszej samoorganizacji, jakiej nie mieli nigdy wcześniej. Ten obszar społecznego sprzeciwu warto zagospodarować. Partia polityczna, która stanie się reprezentantem interesów tych niezadowolonych z konkretnych rozwiązań Platformy ludzi, wygra. Jednak błędne byłoby mniemanie, że te ruchy przyjmują w całości sprzeciw wobec Platformy Obywatelskiej i wszystkich jej działań. One są aktami sprzeciwu wobec konkretnych rozwiązań, które PO proponuje. Zauważam pewne symptomy, że Prawo i Sprawiedliwość próbuje dotrzeć do tych grup, o czym świadczy chociażby współpraca z Piotrem Dudą, przewodniczącym "Solidarności". Powrót do zasobu, jaki stanowi związek zawodowy "Solidarność", jest czymś bardzo cennym. Politycy Prawa i Sprawiedliwości muszą przestać myśleć tylko i wyłącznie w sposób polityczny. Muszą jeszcze intensywniej szukać porozumienia z ruchami społecznymi i wspólnie z nimi stworzyć jeden front. Jeśli się im to uda, mogą osiągnąć znaczący sukces, ponieważ to przełożyłoby się na siłę polityczną. Ale na początku te ruchy trzeba po pierwsze - zmobilizować, a po drugie - zjednoczyć, ponieważ obecnie są bardzo rozdrobnione. Musi być ktoś, kto będzie stanowił dla nich zwornik, kto ich połączy w jedno. No i kto będzie ramieniem politycznym dla tych ruchów. Prawo i Sprawiedliwość może to wykorzystać.

Bardzo osobliwym zjawiskiem jest to, że główne media starają się bagatelizować te wszystkie protesty. A już w ogóle nie można się z nich dowiedzieć o marszach organizowanych w obronie Telewizji Trwam. Co się stało z tzw. czwartą władzą?
- No i cóż - mamy do czynienia z takim rynkiem mediów, w ramach którego zdecydowana większość środków społecznego przekazu w żaden sposób nie spełnia definicyjnych funkcji, związanych z tą tzw. czwartą władzą. Czwarta władza to coś, co obserwuje, co potrafi zmobilizować ruchy lub grupy społeczne w obronie ich interesów, to dziennikarze, którzy z tego, co władza pragnie ukryć, z powrotem czynią element dyskusji publicznej.
A u nas tego po prostu nie ma. Gdzie się podziało polityczne dziennikarstwo śledcze, które miało taką olbrzymią tradycję w Polsce? Gdzie się podziały wielkie debaty polityczno-publiczne? Mamy do czynienia zawsze z tymi samymi zapraszanymi gośćmi i z tymi samymi dziennikarzami, którzy przedstawiają nam ciągle te same argumenty, nie biorąc pod uwagę koniunkturalności rynku politycznego. Jest to nader obłudne i dowodzi tego, że rynek dziennikarstwa politycznego w głównych stacjach przestał istnieć. Tam nawet trudno jest wskazać programy polityczne, które miałyby jakikolwiek wpływ chociażby na stymulowanie dyskursu publicznego albo opinii publicznej jako takiej.

Dziękuję za rozmowę.

Czy chodzi tylko o prawdę?

Jeśli ksiądz katolicki decyduje się opublikować antyklerykalną książkę, to nie powinien się dziwić zdumieniu katolików. Uważam, że ostatnia publikacja ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego ma charakter antyklerykalny. Darmowa reklama w autorskich programach znanych antyklerykałów tylko to potwierdza. Niedawny przykład: program "Tomasz Lis na żywo". Dlaczego ks. Isakowicz-Zaleski uznał, że w Wielki Poniedziałek jest to dla kapłana najlepsze miejsce i czas na inaugurację Wielkiego Tygodnia? Przecież to był również dzień, w którym wspominaliśmy 7. rocznicę śmierci bł. Jana Pawła II, a program emitowany był na żywo niemal dokładnie w godzinie jego odejścia do Domu Ojca...
Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski dał się już poznać jako człowiek, który bezkrytycznie uwierzył we wszystko, co znajduje się w wytworzonych przez swoich własnych prześladowców teczkach, a lustrację uczynił jednym z dogmatów wiary. Przy uciesze gawiedzi i poklasku antykatolickich mediów jednych wybielał, drugich niszczył, często bardzo niesprawiedliwie. Już samym faktem takiego działania skrzywdził Kościół. Skrzywdził go ponownie, kiedy w ostatnich dniach zdecydował się nie tylko na publikację przedstawiającą jego fałszywy obraz, ale także idąc na współpracę z tymi, których "troska" o dobro Kościoła wyraża się przede wszystkim w jego oczernianiu.
Najwyraźniej ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski tak zajął się tajnymi "donosicielami" w strukturach Kościoła, iż sam stał się donosicielem, tyle że jawnym. Bo taki charakter ma jego ostatnia publikacja. W książce pt. "Chodzi mi tylko o prawdę" ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski opowiada o swoim kapłaństwie, działalności społecznej i politycznej. Porusza również m.in. takie tematy, jak posługa biskupów, lustracja, zasadność kapłańskiego celibatu czy homoseksualizm. Tezy wysuwane przez kapłana nie są nowością, gdyż wiele z nich wypowiadanych było już wcześniej, zwłaszcza na łamach antyklerykalnych mediów. Nowością nie jest również to, że ks. Isakowicz-Zaleski czyni to w zbliżonej do nich formie.
W znacznej części książki autor skupia się na krytyce pewnych struktur Kościoła katolickiego w Polsce. Owszem, krytyka nie jest niczym złym. Pod warunkiem, że opiera się na uczciwości i prawdzie. Publikacja ks. Isakowicza-Zaleskiego tego kryterium nie spełnia. A już sam fakt, że autor, dość często przedstawiany jako "historyk Kościoła", podaje w niej nieprawdziwą datę "wyboru kardynała Josepha Ratzingera na papieża", mówi bardzo wiele...
Książka zawiera mnóstwo uogólnień i sugestii, ale nie konkretów. To nie tylko zniekształca obraz rzeczywistości, na którą chciałby zwrócić uwagę, ale również jest krzywdzące dla wielu biskupów i kapłanów Kościoła katolickiego. Nie ulega wątpliwości, że zawarte w książce wypowiedzi to woda na młyn antyklerykalnych mediów. Odnoszę wrażenie, że ks. Isakowicz-Zaleski jest tego świadomy, i to jest dramat. Jeśli tego świadomy nie jest, dramat jest podwójny.

Sebastian Karczewski

Centropłat pęka nad ziemią

Piotr Falkowski

Ustaleniom rosyjskiego MAK i komisji Jerzego Millera dr inż. Grzegorz Szuladziński z Australii przeciwstawia wyniki swoich badań.
Szuladziński prowadzi w Northbridge w pobliżu Sydney od 1980 r. firmę Analytical Service zajmującą się analizami procesów zniszczeń i rozpadu konstrukcji, symulacją wyburzeń i wybuchów. Wśród klientów ma największych inwestorów branży budowlanej, transportu, energetyki w USA i Australii, a także instytucje wojskowe. Raport przygotowany dla zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej jest 456. projektem pod kierunkiem polskiego inżyniera.
Po prezentacji wniosków Szuladzińskiego w Sejmie zapadła cisza. Jeżeli hipotezy Analytical Service potwierdzą się, wszystko, co dotąd napisano oficjalnie na temat przyczyn katastrofy, można wyrzucić do kosza. Zdaje sobie z tego sprawę przewodniczący zespołu poseł Antoni Macierewicz. - Jesteśmy w sytuacji zupełnie ekstraordynaryjnej. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z wagi tego, co usłyszeliśmy. To, co napisano w raportach MAK i komisji Millera, nie jest prawdą. Trzeba analizy tych zespołów napisać od nowa - powiedział w trakcie dyskusji po prezentacji Szuladzińskiego.
Gość z Australii, łączący się z Sejmem za pośrednictwem systemów telekomunikacyjnych, rozpoczął od uwag na temat konstrukcji Tu-154M. Skrzydła lewe i prawe nie są oddzielnymi częściami, ale tak naprawdę jedną konstrukcją krzyżującą się z kadłubem, tworzącą tzw. centropłat. Środek centropłatu to jeden z najbardziej wytrzymałych elementów samolotu. Zazwyczaj podczas katastrof ulega on najmniejszym zniszczeniom. W Smoleńsku było inaczej. Szuladziński zwraca uwagę na wyjątkowe rozległe zniszczenia i rozrzut części samolotu na dużym obszarze. Opierając się na znanej z zapisów rejestratorów trajektorii lotu i charakterze zniszczeń utrwalonym na dostępnych fotografiach, zaproponował wyjaśnienie sekwencji wydarzeń przed ostatecznym rozpadem maszyny.

Według Szuladzińskiego, należy całkowicie odrzucić wersję, według której:

1 Lądujący samolot uderza w ziemię, nawet podczas półbeczki. Wówczas powinien pozostać w całości zarówno kadłub, jak i skrzydła, a szczególnie część środkowa, nie wykluczając oczywiście ich poważnych uszkodzeń, rozdarć, pognieceń itp. Tymczasem mamy do czynienia z "totalnym rozpadem". - Mechaniczne uderzenie po częściowym wyhamowaniu przez drzewa i grunt nie powinno spowodować aż takiej dezintegracji konstrukcji - twierdzi Szuladziński.

2 Wszyscy giną. W podobnej katastrofie Airbusa A320 w 1988 r. samolot ląduje w lesie, kosi drzewa, jest wybuch i pożar. Spośród 136 osób na pokładzie giną trzy. Według inżyniera, setki drobnych szczątków to po prostu odłamki. A gdzie są odłamki, musi być i wybuch. Na zdjęciach z miejsca katastrofy dostrzegł też niewytłumaczalne wygięcia czy wręcz "wywinięcia" blachy konstrukcji samolotu. Jest to niezgodne ze znaną doświadczeniu i nauce mechaniką zniszczenia konstrukcji w wyniku zderzenia z przeszkodą, natomiast występuje w wyniku eksplozji z wewnątrz. Niektóre zdjęcia wskazują, jakby coś wręcz "wydmuchało wnętrze kadłuba". Na wybuch ma wskazywać też charakter pożaru, który objął tylko nieliczne części, oraz zarejestrowane nagłe przyśpieszenia pionowe, rzędu 0,8 przyspieszenia ziemskiego.

3 Wrak uderza o ziemię grzbietem. Australijski zespół stwierdził, że nie cały samolot spadł na ziemię w pozycji "na grzbiecie", jak podaje MAK i komisja Millera. Przednia część samolotu upadła normalnie. Stąd wniosek, że kadłub został w jakiś sposób rozdzielony na dwie części, jeszcze w powietrzu. Profesor Nowaczyk z Baltimore w USA, który także łączył się z Warszawą, twierdzi, że można moment rozpadu zidentyfikować z chwilą, gdy system TAWS stracił kontakt z niektórymi czujnikami. W tym samym momencie amerykański komputer odnotował, że doszło do... normalnego lądowania. Można to wytłumaczyć w ten sposób, że wstrząs konstrukcji samolotu spowodował przeciążenia układów hydraulicznych podwozia, co zostało przez TAWS błędnie zinterpretowane jako prawidłowe dotknięcie przez koła podwozia pasa lotniska. Wybuchem we wnętrzu konstrukcji, ale powodującym jej rozerwanie i wydostanie się gazów ze spalania materiału wybuchowego, Szuladziński tłumaczy zmianę toru lotu samolotu od miejsca, w którym nastała eksplozja. To miejsce pokrywa się z punktem wskazanym przez Nowaczyka. Naukowiec z Australii twierdzi, że doszło do jeszcze jednej eksplozji. Prawdopodobnie kilka sekund wcześniej, która nastąpiła w skrzydle. To ona spowodowała oderwanie końcówki lewego skrzydła, a następnie naderwanie jego połączenia z kadłubem. To w tym momencie w kabinie słychać przekleństwo, a zaraz potem nieokreślone krzyki. - Były powody do strachu pasażerów. Mocny wstrząs i nagły przechył samolotu - wyjaśnia inżynier.
Pojawia się jednak pytanie o słyszalność wybuchów. Szuladziński twierdzi, że jeżeli nastąpił on wewnątrz samolotu, a dopiero w jego efekcie doszło do rozprucia konstrukcji, nie musiałby być w ogóle słyszalny na zewnątrz. Natomiast pasażerowie zostaliby nim ogłuszeni i sekcja zwłok wykazałaby rozerwanie błon bębenkowych. Oczywiście, gdyby zostały zbadane.
Szuladziński (niezależnie od prof. Wiesława Biniendy z Akron w USA, który także łączył się z Sejmem) zbadał możliwość złamania i oderwania skrzydła przez rosnącą brzozę. Według niego, zależy to od prędkości samolotu. Gdy jest mała brzoza, może zniszczyć skrzydło, gdy zaś większa, skrzydło może "skosić" nawet dużo masywniejsze obiekty. - Typowe zderzenie dwóch smukłych obiektów "na krzyż" kończy się złamaniem lub ścięciem tylko jednego z nich. Jest nikła szansa, by obydwa były kompletnie złamane. Znaczy to, że jeśli drzewo zostało ścięte, skrzydło ocalało, i na odwrót - twierdzi uczony z Australii.

Szuladziński rozważał także możliwe alternatywne wyjaśnienia rozpadu samolotu. Ale napotyka to trudności:

1 Z taką ilością drobnych, rozrzuconych części mielibyśmy do czynienia także wtedy, gdyby samolot uderzył z dużą prędkością w bardzo sztywną przeszkodę, na przykład gruby betonowy mur. W Smoleńsku niczego takiego nie było.

2 Możliwość wybuchu w wyniku zapłonu paliwa? Charakter zniszczeń jest zupełnie inny. Uczony uważa, że musiałby to być raczej materiał stały w rodzaju dynamitu, i to zaliczający się do wysokoenergetycznych.

Szuladziński sugeruje analizy chemiczne i metalurgiczne szczątków tupolewa. Z tym jest oczywiście problem, bo wraku Rosjanie nie chcą nam oddać. Badania rosyjskie i komisji Millera, w której skład wchodziło wielu polskich doświadczonych ekspertów lotniczych, prowadzą w zupełnie innym kierunku. Z drugiej strony przypadek rozpoznania głosu nieobecnego w zapisie głosu gen. Andrzeja Błasika dowodzi, że zespół pod kierunkiem ministra spraw wewnętrznych potrafił świadomie manipulować danymi. - MAK i komisja Millera nie chciały patrzeć na rzucające się w oczy fakty - komentuje Szuladziński. Zaś poseł Macierewicz uważa, że australijskie badania, chociaż pozostają hipotezą, to są "jedyną, jaka leży na stole". - Nie upieramy się, że jest to prawda objawiona. Można się z nią nie zgadzać. Ale oznacza to zakwestionowanie 35 lat pracy firmy dr. inż. Szuladzińskiego - dodał przewodniczący zespołu.
Im więcej niezależnych analiz i badań, im większy jest dostęp do źródeł i faktów, tym większa szansa, że wątpliwości zostaną wyjaśnione i poznamy prawdę o przebiegu katastrofy 10 kwietnia 2010 roku.

Powrót "Ornamentatorów"

Agnieszka Żurek

Ewa Kopacz była wczoraj gościem "Sygnałów dnia". Tym razem dowiedzieliśmy się, że po katastrofie smoleńskiej pojechała do Moskwy nie jako urzędnik państwowy, ale "przede wszystkim jako człowiek". "Ja tam pojechałam opiekować się rodzinami" - powiedziała. Marszałek Sejmu stwierdziła także, że w tej sprawie "nie ma się czego wstydzić". Tymczasem Polakom wciąż brzmią w uszach jej słowa: "Przekopywano z całą starannością ziemię na głębokości ponad metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny. Polscy patomorfolodzy pracowali ręka w rękę z patomorfologami rosyjskimi". Na przytoczone przez dziennikarza stawiane jej przez senator Beatę Gosiewską zarzuty dopuszczenia do zbezczeszczenia zwłok ofiar odpowiada: "Moja polemika krzywdziłaby tych, którzy i tak zostali skrzywdzeni". A zatem marszałek Sejmu, podobnie jak w Moskwie, nadal "chroni rodziny". Można by dodać, że chroni je głównie przed prawdą.
Innym zabiegiem retorycznym stosowanym przez Kopacz jest nawoływanie do "spokoju". Począwszy od słynnego "zgoda buduje", od czasu katastrofy smoleńskiej przedstawiciele władzy chętnie posługują się tym hasłem, chcąc zamknąć usta protestującym. Także teraz Ewa Kopacz ubolewa, że w Moskwie "atmosfera była zupełnie inna od tej, która jest dzisiaj".
Kłamstwa obecnej marszałek Sejmu na temat katastrofy smoleńskiej nie są niczym nowym, warto jednak zwrócić uwagę, w jakim kierunku zmierza nasze dziennikarstwo. Marszałek Sejmu na pytanie o zasadność ponownego zbadania okoliczności katastrofy odpowiada: "Można dyskutować, ale ja uważam, że w tej sytuacji należy dobrze pamiętać tych ludzi, którzy odeszli. Tak po ludzku, nie politycznie". Nad tą niebywałą wypowiedzią Kopacz prowadzący audycję gładko przechodzi do porządku dziennego, pytając, czy w rocznicę katastrofy Sejm odda hołd ofiarom. Po uzyskaniu zapewnienia "na pewno", wartego skądinąd tyle, co każde poprzednie "na pewno" pani marszałek, dziennikarz kończy temat pracy pani marszałek w Moskwie i spokojnie przechodzi do rozważań na temat przyszłości Platformy, Świąt Wielkanocnych, a nawet wdaje się z Ewą Kopacz w dyskusję na temat potrzeby włączania w przygotowania do świąt mężczyzn.
I co, może być miło? Może. Potrzeba tylko odpowiedniej liczby tych, którzy zadbają o "ocieplenie wizerunku" rządzących. Pisał o nich już kiedyś Zbigniew Herbert:
Na ulicy radosnych pochodów
Szary mur więzienny w oczy kłuje
Brzydka plama w krajobrazie
idealnym
Sztukatorów co najlepszych wezwali
Całą noc sztukatorzy malowali
Nawet plecy tych co siedzą z tamtej strony
Na różowo

Mroczne strony niemieckiej nauki

Uwikłanie niemieckich naukowców w planowanie masowych wysiedleń w Europie Wschodniej to tematyka do tej pory nieobecna w polskiej literaturze naukowej. Wkrótce w Warszawie zostanie otwarta wystawa pokazująca, jak współcześni Niemcy widzą ten problem.

Ekspozycja zostanie otwarta 17 kwietnia w Centrum Edukacyjnym IPN "Przystanek Historia" im. Janusza Kurtyki w Warszawie. Następnie zostanie zaprezentowana w Gdyni, Lublinie, Wrocławiu i Poznaniu. Jak zaznacza prof. Piotr Madejczyk (PAN), nie są to przypadkowe miejsca i wiążą się z masowymi wysiedleniami Polaków z Pomorza, Wielkopolski, Zamojszczyzny, systematycznie przeprowadzanymi przez niemieckich okupantów w czasie II wojny światowej.
- Ważne, że wystawa przygotowana przez Niemców pokazuje, w jaki sposób Niemiecka Wspólnota Badawcza chce rozliczyć się ze swoją przeszłością - wkładu, jaki miała w plany przesiedleń - podkreśla Agnieszka Rudzińska, zastępca prezesa IPN.
Ekspozycja "Nauka. Planowanie. Wypędzenia. Generalny Plan Wschodni narodowych socjalistów" jest prezentowana na terenie Niemiec już od 2006 roku. Prezes Niemieckiej Wspólnoty Badawczej Matthias Kleiner podkreśla, że ten temat nawiązuje do "najciemniejszego rozdziału w historii" instytucji, którą kieruje.
- Głównym tematem wystawy jest Generalny Plan Wschodni (Generalplan Ost), powstały w czasie II wojny światowej niemiecki projekt zaprowadzenia nowego ładu etnicznego w Europie Środkowo-Wschodniej, który przewidywał osiedlenie w ciągu 25 lat pięciu milionów Niemców na zaanektowanej części Polski oraz w zachodniej części Związku Sowieckiego. Miliony mieszkających tam Słowian i Żydów miały zostać zniewolone, wypędzone albo wymordowane - podkreśla Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy IPN.
- Generalny Plan Wschodni, a także poświęcona mu wystawa pokazują, jak bliskie związki łączyły w okresie Trzeciej Rzeszy naukę z polityką i jaką rolę odgrywało przy tym wspieranie badań naukowych - wskazuje prof. Kleiner.
Jak ocenia Wojciech Sawicki, zastępca dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, w Polsce stosunkowo niewiele wiadomo o uwikłaniu naukowców w Generalny Plan Wschodni. - Dowiemy się czegoś, czego do tej pory nie było w literaturze naukowej, a tym bardziej w popularnych publikacjach - mówi Sawicki.

Zenon Baranowski

Wysłuchanie Trwam w Brukseli

Ze Zbigniewem Ziobrą, prezesem Solidarnej Polski i posłem do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Mariusz Kamieniecki

Solidarna Polska szykuje wysłuchanie publiczne w Parlamencie Europejskim. Temat: łamanie wolności słowa w Polsce w kontekście odmówienia Telewizji Trwam koncesji na nadawanie na multipleksie cyfrowym. Żeby upomnieć się o równe traktowanie mediów, trzeba jechać aż do Brukseli?
- Wszystko wskazuje na to, że właśnie tak trzeba. Wysłuchanie planowane jest na 5 czerwca w siedzibie Parlamentu Europejskiego w Brukseli. W pierwszej kolejności do udziału w tym spotkaniu chcemy zaprosić przedstawicieli Telewizji Trwam i wnioskodawców do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, aby mogli zająć stanowisko i wyjaśnić istotę sprawy, a ponadto wszystkich, którym bliskie są takie wartości, jak wolność i pluralizm mediów w Polsce. Będzie to doskonała okazja, żeby na forum europejskim stanowczo wybrzmiał głos na temat sytuacji, jaka w tym względzie panuje w naszym kraju. Zależy nam, żeby w tym przedsięwzięciu wzięli udział zarówno politycy z Parlamentu Europejskiego, jak i aktywni uczestnicy europejskiej przestrzeni publicznej. Wszystko po to, aby świadomość zagrożenia polskich mediów dotarła także na forum europejskie. Nie może być tak, że w kraju, który należy do Unii Europejskiej, zarówno premier, jak i prezydent z jednej strony wypowiadają piękne okrągłe słowa na temat wolności i standardów w zakresie poszanowania reguł demokracji, a z drugiej strony - życie pokazuje, że mamy do czynienia z dyskryminacją bardzo dużej części Polaków, z dyskryminacją mediów katolickich. Stąd nasz sprzeciw wobec tendencyjnej, niesprawiedliwej i - co tu dużo mówić - krzywdzącej decyzji, która godzi w katolików stanowiących przecież ogromną większość w Polsce.

W sprawie dyskryminacji Telewizji Trwam z szefem rządu rozmawiała niedawno poseł Solidarnej Polski Beata Kempa. Mimo to nie widać, aby premier Tusk miał zamiar interweniować w tej sprawie.
- Próby ingerowania i ograniczania przez władze przestrzeni polskich mediów są widoczne już od pewnego czasu. Dlatego kiedy rozpoczynała się polska prezydencja w Radzie Unii Europejskiej, na forum Parlamentu Europejskiego pozwoliłem sobie obecnemu wówczas na sali premierowi Tuskowi zadać pytanie na temat wolności mediów w Polsce. Wywołało to sporą nerwowość i złość zarówno samego premiera, jak i polityków Platformy Obywatelskiej. To tylko pokazuje, jak bardzo niewygodny jest to temat dla polityków PO, którzy mówią jedno, a czynią drugie. W sprawach, które wymagają zajęcia jasnego stanowiska, w ramach tzw. politycznej poprawności woleliby ukrywać swój rzeczywisty stosunek do wolności mediów, zakrywając go właśnie potokiem słów. Solidarna Polska uważa, że każdy sposób, który będzie formą presji na polskie władze: premiera i prezydenta, mających wpływ na działania Krajowej Rady (powołanej zresztą przez to środowisko polityczne), należy wykorzystać. Wszystko po to, aby doprowadzić do respektowania wartości, jaką stanowi pluralizm mediów. I aby bronić istoty polskiej demokracji. Powiedzmy otwarcie: dzisiaj obrona Telewizji Trwam jest walką o polską demokrację. Naprawdę nie ma w tym przesady. Dlatego każda forma zwrócenia uwagi polskiej opinii publicznej, ale też europejskiej - bo problem cyfryzacji należy już do kompetencji Unii Europejskiej - będzie przez nas wykorzystywana.

Mogą podnieść się głosy, że to wewnętrzna sprawa Polski, a nie przedmiot zainteresowania Parlamentu Europejskiego.
- Zasadniczo Parlament Europejski jest zainteresowany sferą przestrzegania wolności mediów. Świadczy o tym chociażby fakt, jak emocjonujące były dyskusje na temat ustawy o mediach na Węgrzech, w których zresztą brałem udział. Oczywiście często te dyskusje są podyktowane interesem partyjnym, o czym świadczy fakt, że w ogromnej większości ataki na Węgry były bezpodstawne. Chodziło po prostu o to, żeby zaatakować prawicowego i konserwatywnego premiera Viktora Orbána, który wbrew poglądom dominującym w UE nawiązuje m.in. do wartości chrześcijańskich i odwołuje się do oceny własnego narodu. Wracając jednak do tematu - jeżeli nawet nie reprezentujemy środowiska politycznego, które budzi entuzjazm lewicowo-liberalnych salonów europejskich, to chcąc nie chcąc, muszą wziąć pod uwagę, że w jednym z krajów Unii Europejskiej dochodzi do jawnego gwałcenia zasady pluralizmu i wolności mediów. Nawet w przypadku braku sympatii politycznych środowiska te są często zmuszone do zajęcia stanowiska, i o to właśnie chodzi. Zależy nam, aby wywołać dyskusję wśród gremiów europejskich, żeby dłużej nie chowały głowy w piasek, co często ma miejsce, ale wyszły poza granice hipokryzji i ustosunkowały się do tego, co się dzieje w Polsce.

O czym w szczególności powinna usłyszeć Europa?
- Z całą pewnością istnieje zagrożenie dla wolności mediów w Polsce. Radio Maryja i Telewizja Trwam charakteryzują się tym, że odwołują się do tradycji i pięknych wartości, które zawierają się w słowach: Bóg, Honor, Ojczyzna. W tych mediach możemy znaleźć programy, które pokazują wspaniałe postawy wielu Polaków z różnych okresów historycznych. Poza oczywistymi wartościami związanymi z ewangelizacją czy z nauką Kościoła - czego brakuje w innych mediach - Radio Maryja i Telewizja Trwam obok strony informacyjnej dbają również o kształtowanie postaw patriotycznych: o wychowanie młodzieży, o narodową pamięć i tożsamość Polaków. I trzeba jasno powiedzieć, że z tych właśnie powodów są zwalczane. Środowiska w Polsce niechętne Kościołowi czy wartościom chrześcijańskim często głoszą i na swoich sztandarach umieszczają hasło "wolność", nadużywając tego słowa. Swój stosunek do wolności pokazujemy w pełni dopiero wtedy, kiedy trzeba bronić tej zasady wobec ludzi, którzy mają zgoła inny punkt widzenia na świat. Dopiero wówczas widać, czy w Polsce mamy obrońców wolności, czy tylko ludzi, którzy demagogicznie i cynicznie odmieniają słowo "wolność" przez wszystkie przypadki. Przypomnę, że 21 kwietnia w Warszawie odbędzie się II Ogólnopolski Społeczny Marsz w Obronie Suwerenności, Wolnych Mediów i Telewizji Trwam. Będzie to znakomita okazja, aby Polacy zamanifestowali swoją solidarność z polskimi mediami i dezaprobatę wobec działań, które próbują zamknąć usta tym, którzy głoszą prawdę.

Co zmieniłoby w naszym kraju wyeliminowanie mediów katolickich?
- Środowiskom liberalnym zależy na monopolu w obszarze mediów. Chodzi o to, żeby zachować przestrzeń manipulacji, w której pewne informacje można pokazywać, a niewygodne - przemilczeć. Zgodnie z tym pewne istotne wiadomości miałyby do Polaków w ogóle nie docierać. Są w Polsce ludzie czy środowiska, które chciałyby traktować Naród jako zbiór atomów, którym można swobodnie kierować i kształtować go według własnych potrzeb. Tu chodzi o kontrolę nad umysłami Polaków. W ten nurt nie wpisuje się Telewizja Trwam, która staje w obronie wartości, a przez to staje się przedmiotem ataków. Stąd przesłanie Radia Maryja i Telewizji Trwam jest traktowane jako zagrożenie. To nic innego jak łamanie zasad demokracji i pluralizmu w mediach. Niech obecna władza z premierem Tuskiem i prezydentem Komorowskim na czele nie odbiera Polakom prawa do wolnych mediów i pozwoli ludziom dokonać wyboru. Zwłaszcza że mamy do czynienia z telewizją, która odnosi się do najszlachetniejszych polskich wartości.

Władza także w przestrzeni medialnej stosuje zasadę "dziel i rządź".
- Winę za całe zamieszanie, za naruszanie sfery mediów publicznych w Polsce, ponoszą premier i prezydent. Prezydent Komorowski nabiera wody w usta, kiedy ludzie z jego nadania piastujący funkcje w KRRiT pozbawiają prawa do nadawania Telewizji Trwam. Nie zrezygnujemy i będziemy walczyć do skutku. Jeżeli władza chce wytwarzać konflikt społeczny, jeżeli chce generować tego typu napięcie w kraju, jeżeli chce epatować cynizmem, mówiąc o wolności, a tak naprawdę ta wolność nie jest dla niej żadną wartością - to my zrobimy wszystko, aby Polacy to zobaczyli, żeby tę władzę zmienili. Prędzej czy później Telewizja Trwam i tak znajdzie się na multipleksie cyfrowym, bo ma do tego prawo. Bez wolnych i pluralistycznych mediów nie ma demokracji, a symbolem jest tu sprawa Telewizji Trwam. Jeżeli pozwolimy, żeby obecna władza odebrała jej prawo do nadawania na multipleksie cyfrowym, to de facto przyzwolimy na zamach na polską wolność i demokrację.
Sposób myślenia ludzi władzy w Polsce powinien tym bardziej dać do myślenia i zwrócić uwagę Unii Europejskiej, której chyba trudno będzie nie zająć stanowiska i udawać, że nic się nie dzieje. To przede wszystkim w przestrzeni europejskiej powinny być zachowane pewne zasady. Liczymy na to, że wysłuchanie, które przygotowujemy, uświadomi szerokiemu gremium, że w Polsce łamana jest wolność słowa.

Dziękuję za rozmowę.

Dla mnie człowiek, to c+u+d, czyli ciało + umysł + dusza. I o tych sprawach myślę i piszę od czasu do czasu.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka