Rzadko pisuję tutaj recenzje (robię to zawodowo, więc może się przejeść). Ale film Dystrykt 9 zasługuje na kilka słów. Bo to film bardzo dobry - a zarazem idiotycznie spierniczony.
Dlaczego bardzo dobry? Bo sugestywnie pokazuje czym jest świat, w którym jedyną wartość stanowi zysk. Dżunglą, wściekłą, obrzydliwą. Ludzie w takiej dżungli, nawet cnotliwi - w znaczeniu: "posiadający cnoty", takie jak męstwo - przestają być ludźmi, są bardziej obcy od bezmyślnych, żujących opony przybyszów z kosmosu. W tym wszystkim w miarę normalny człowiek, nolens volens, musi wybrać, z jakimi wartościami mu po drodze. I nie jest to kwestia wydumana zza biurka filozofa, tylko sprawa życia i śmierci, biologicznego przetrwania. Pod tym względem film radzi sobie świetnie, przesłanie mówiące o tym, że takie tradycyjne ludzkie wartości, jak lojalność, współczucie, współpraca, lepiej służą przetrwaniu, niż prawo silniejszego - jest równie prawdziwe, co świetnie, wzruszająco przedstawione.
Jasne, było to w E.T., było w Obcym 3 (gdzie korporacja Weyland-Yutani jawiła się jako straszliwszy organizm od morderczego zwierza z kosmosu). Doskonale to ilustrowała powieść (i film na jej podstawie) Enemy Mine. Dobrze, że te prawdy się nadal powtarza. Źle, że w idiotyczny sposób.
Bo film leży kompletnie w aspekcie spójności fabularnej. Zawieszenie niewiary, które jest postulatem niezbędnym do tego, byśmy przyjęli jakąś opowieść (zamiast odrzucić ją jako brednie) wymaga pewnej spójności, logiki faktów przez tę opowieść przedstawionych. Pod tym względem District 9 stanowi totalną katastrofę. Poczynając od superpotężnych broni obcych, z których nikt nie korzysta poza facetem o zmutowanej ręce (a te dwa miliony obcych wolą bić się na pięści), poprzez dwudziestoletnie wysiłki zmierzające do zbudowania małego statku powietrznego, który okazuje się całkowicie zbędny bo tak naprawdę chodziło tylko o pilota zdalnego sterowania do statku dużego, kończąc na zbieranych przez dwie dekady kroplach magicznego płynu, którego połowa wylała się, ale i tak wystarczy - wszystko to sprawia, że zawieszona niewiara pęka w swoim zwisie ze śmiechu i mówi: taaa, jasne. A poza tym zielone ludziki, no i ten cały przekaz o wartościach - są tyle samo warte.
Dlaczego o tym piszę? Może z powodu rozczarowania (jestem miłośnikiem fantastyki i boli mnie zmarnowany potencjał). Może dlatego, że film ma wielką klakę, do której nie dorósł (a znacznie lepszym, porażającym - i minionym bez echa dziełem był Babylon A.D.). A może utylitarnie, po prostu, by doradzić innym fanom s-f: szkoda na to iść do kina. Lepiej poczekać na DVD. Albo, niepoprawnie rzeknę: jak już koniecznie musicie to zobaczyć, to ściągnijcie sobie z netu. Ten film nie jest wart biletu.
Eks-amerykanista, politolog, dziennikarz, patentowany sybaryta. Moje motto: "Nie wystarczy mieć poglądy... Trzeba mieć jeszcze wiedzę!"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura