Co należy zrobić aby nasz kod kulturowy, nasze sprawy, nasze treści i cały dorobek narodu stały się atrakcyjne, aby były przekazywane, aby umacniały więź międzypokoleniową, a także sprawiały, że całe pokolenia imigrantów i przybyszów będą je podejmować i uznawać za swoje?
Do napisania tego tekstu zbierałem się od dłuższego już czasu. Inspirację przyniosło samo życie - oto z niejakim smutkiem i irytacją zauważyłem, że moje dzieci o wiele bardziej wolą czytać brytyjskie książki wydawnictwa Ladybird niż te, które sam przywiozłem dla nich z Polski. Musiałem się przyjrzeć bliżej zagadnieniu i znaleźć przyczynę tego stanu. Porównałem "Historię Polski dla dzieci" Piotra Skurzyńskiego z "British History" Tim'a Wood'a wydanej w serii Ladybird Histories. Objętościowo są do siebie zbliżone, polska książka ma dwadzieścia stron mniej. Ważniejsza okazała się zawartość, a właściwie sposób w jaki została zaprezentowana. W przypadku "British History" pierwszym wrażeniem jest przejrzystość poszczególnych stron, wyraźna duża czcionka, wytłuszczone tytuły poszczególnych rozdziałów. Zamieszczone ilustracje utrzymane są w jednym stylu i mają "kreskówkowo - komiksowy" charakter nie pozostawiając cienia wątpliwości, że jest to książka dla młodego czytelnika. Ogólne wrażenie - konkretnie i na luzie. Sama opowieść o historii nie skupia się przy tym wyłącznie na polityce i wojnie, ale znalazło się też miejsce na modę, obyczaje, spożywane potrawy, a także rozrywki w danym okresie historycznym.
Książka polska jest zupełnie inna. Mniej opisu, a za to więcej ilustracji. Przy czym zdarzyło się coś nieszczęśliwego w ich wyborze, zestawieniu i pozycjonowaniu na kolejnych stronach. Dostajemy więc króciutki opis tematu i zaraz nasz wzrok rozpraszają albo główny rysunek w przygaszonych kolorach, albo rozrzucone fotografie miast i muzealnych eksponatów albo reprodukcje obrazów. Do tego opis fotografii wykonany drobniutkim druczkiem raczej zniechęca niż wabi. Może zawinił pomysł aby dany temat zmieścić na dwóch sąsiednich stronach. Nie wiem, ale różnica w wyglądzie obydwu pozycji jest uderzająca i w sumie odpowiada na postawione wcześniej pytanie.
Czy pisze o tym aby pastwić się na autorem i mieszać z błotem polskiego wydawcę? Bynajmniej. Oto przyszło mi do głowy, że być może to jest właśnie osławiona Soft Power, o której to słyszymy w mediach. Może właśnie przez popkulturę, poprzez zabawki, poprzez atrakcyjną formę pozyskujemy serca i umysły? Może to jest fundament pod przyszłych patriotów i dobrych Polaków? A jeśli tak to co należy zrobić aby nasz kod kulturowy, nasze sprawy, nasze treści i cały dorobek narodu stały się atrakcyjne, aby były przekazywane, aby umacniały więź międzypokoleniową, a także sprawiały, że całe pokolenia imigrantów i przybyszów będą je podejmować i uznawać za swoje?
Zabawkowa indoktrynacja
Jakiś czas temu przeczytałem w necie relację jednego turysty, który zwiedzając dawne Inflanty dostrzegł w sklepie z pamiątkami figurki szwedzkich żołnierzyków z okresu XVII wieku. Ani śladu natomiast husarskich skrzydeł. Tutaj od razu zapalił mi się niebieska lampeczka - komuna jednak "w to umiała". Przypomniałem sobie czasy dzieciństwa i trzy figurki jeźdźców, które posiadałem ja sam i każdy znany mi chłopiec. A były to - średniowieczny rycerz w srebrnej zbroi na czarnym koniu, husarz ze skrzydłami i ułan w zielonym mundurze trzymający lancę z biało - czerwonym proporcem. Jeśli dodamy do tego samochód z katiuszą wiadomej bratniej armii oraz czołg Rudy 102 to nie ma się co dziwić, że większość dzieciaków w podstawówce widziała się w wojskowym mundurze. Dla bardziej wytrwałych były natomiast modele samolotów do sklejania. Pierwsza trójka? Pewniaki które miał każdy dzieciak? Uwaga: PZL Łoś, RDW-14 Czapla i oczywiście model Boeinga w barwach PLL LOT. Do tego cała masa zdobyczy radzieckiej myśli technicznej.
Dlaczego w czasach III RP nikt nie podjął sprawdzonej metody formatowania młodych umysłów? Nikt powiedziałem? Oczywiście miałem na myśli dedykowanego ministra. Tego od kultury i dziedzictwa. Ileż można by zdziałać przy pomocy maleńkich plastikowych figurek. Wyobraźmy sobie, że pod patronatem ministerstwa wychodzi seria żołnierzyków do sklejania i malowania z krótkim historycznym opisem, dostępna na każdej stacji Orlenu. Z odrobiną dobrej woli i pomyślunku mogłaby powstać akcja "Cała Polska maluje Bitwę Warszawską" - setki pomalowanych figurek mogłyby złożyć się na utworzoną w Muzeum Bitwy Warszawskiej gigantyczną dioramę dostępną dla zwiedzających. Ktoś woli jednak czasy potęgi i szum husarskich skrzydeł? Proszę bardzo - diorama Kircholmu, Wiednia, Kłuszyna. Frekwencja gwarantowana i pewny zysk z figurek sprzedawanych przy kasie muzeum. Albo gigantyczna diorama na Wawelu - rolka sztokholmska, Hołd Pruski albo wjazd Ossolińskiego do Rzymu. Pomijając już nawet te ambitne projekty - ale nawet takie zwiedzanie Panoramy Racławickiej. Aż się prosi aby po obejrzeniu dzieciarnia mogła kupić sobie figurki kosynierów, a nie tylko "nudne" wizerunki Kościuszki. Nawet ulubiony przez odchodzącą władzę temat Żołnierzy Niezłomnych nie został wykorzystany na podstawowym dziecięco - rozrywkowym poziomie. Tymczasem niejaki Ścibor wypuścił całą serię historycznych figurek polskich żołnierzy i powstańców. Kto o tym wie? Ja to wiem, pan i pani i jeszcze tamci panowie. Ale pan minister nie wie o tym nic.
Nie potrafię wprost przyjąć do wiadomości, że nikomu w rzeczonym ministerstwie nie przyszła do głowy stara jak świat zasada - uczyć bawiąc. Zainteresować młodego człowieka poprzez zabawę daną kwestią w sposób atrakcyjny (figurki, gry, komiksy, modelarstwo) a w następnej kolejności posuwać "produkty" poszerzające wiedzę. Jak zwykle, mniej lub bardziej świadomie, temat podjęli ludzie "z dołu", pasjonaci i prywatni przedsiębiorcy. W czasach szkoły średniej ukazywały się gry strategiczne wydawnictwa Dragon - dzięki temu zrozumiałem bitwę pod Grunwaldem i pod Wiedniem, przeżyłem desperację dowódców pod Bzurą i w Ardenach. Dziś po wspomnianym wydawnictwie pałeczkę przejęli inni nowi twórcy z pomysłami i energią przenosząc historię Polski na gry karciane i planszowe. Wystarczy wspomnieć takie tytuły jak " Rok 1863" , "Ogniem i mieczem", lub serię gier o Powstaniu Kościuszkowskim wydawnictwa Strategmata i wiele innych. Od sprawnie działającego państwa oczekiwałbym natomiast szeroko zakrojonej PROMOCJI - te wszystkie gry powinny trafiać do szkolnych świetlic, powinny być dostępne na każdej stacji Orlenu i w galeriach handlowych. Oczywiście jak to zwykle (niestety) u nas "ludzie z dołu" zostali z tym wszystkim sami.
Treści wizualne
Zacznijmy optymistycznie. Komiks historyczny trzyma się mocno. Dawno już minęły czasy gdy na rynku dominowali tylko importowani superbohaterowie w obcisłych trykotach. Oferta jest szeroka. Mamy świetne komiksy z Kliniki Języka Gabriela Maciejewskiego, serię komiksów wydawnictwa AA i co najbardziej pocieszające komiksy historyczne wydawane przez IPN. A i to nie koniec. Naprawdę jest w czym wybierać.
Dużo gorzej przedstawia się sytuacja w dziedzinach szerokiego oddziaływania - w filmie i grach komputerowych. Tutaj próg wejścia jest już zawieszony o wiele wyżej niż w komiksie czy grach planszowych. Tutaj nie wystarczy pomysł, entuzjazm i energia. Potrzebny jest poważny budżet. Doprawdy, aż nóż się w kieszeni otwiera, na myśl, że władza mieniąca się patriotyczną nie była w stanie zekranizować ani kawałeczka prozy Jacka Komudy, żadnego filmu o Powstaniu Wielkopolskim, nic kompletnie o wojnie 1920 roku. Zauważmy znów, że PRL nie zaniedbywał "najważniejszej ze sztuk" - "Westerplatte" lub "Wolne miasto" bronią się wspaniale nawet dzisiaj. Były też seriale, które oglądały całe pokolenia: "Czterej pancerni", "Stawka większa niż życie" albo "Czarne chmury". Spotkałem się nawet ze stwierdzeniem, że "Potop" Hoffmana był dla ówczesnych Polaków tym czym była w czasach zaborów literatura Sienkiewicza. W szkole jeden z kolegów na pytanie o przyczyny zakończenia Potopu szwedzkiego odpowiedział z rozbrajającą szczerością: Bo Kmicic wysadził kolubrynę.
Odchodząca "Dobra Zmiana" nie pozostawiła nic co równie szeroko odznaczyło by się w polskiej kulturze. Nie dziwi więc, że w dziedzinie gier komputerowych kompletnie oddano pole innym. Być może zawiniła różnica pokoleniowa - dla osób w wieku pana Glińskiego lub Kaczyńskiego gry komputerowe muszą jawić się jako niepoważna strata czasu. Szkoda. Marzy mi się bowiem strzelanka w stylu Call of Duty, ale opowiedziana z perspektywy polskich żołnierzy. W jednej kampanii można by spokojnie przedstawić losy trzech ludzi. Powiedzmy, że zaczynamy na posterunku na Westerplatte gdy powoli nadchodzi świt pierwszego września 1939 roku....Albo obrona posterunku KOP gdzieś na kresach gdy Sowieci wbijają nam nóż w plecy. Potem cała tułaczka, przez morza i lądy, bitwy i potyczki, nowe formacje, cały szlak bojowy. Może po przeszkoleniu na Cichociemnego bohater ląduje w Warszawie przeddzień wybuchu Powstania, a może wcześniej pomaga Pileckiemu w ucieczce z Auschwitz, albo szmugluje części V2...Coś mi się wydaje, że taka gra byłaby świetnym uderzeniem w narrację o "polskich obozach". Byłaby chyba skuteczniejsza w "sprzedawaniu" naszej narracji niż wszystkie apele ambasadorów i uchwały parlamentu. Ale cóż, przepadło. Skoro tematu nie podjęła formacja rzekomo prawicowa, nie ma co oczekiwać cudów i przełomów po "ekipie Tuska". Temat Soft Power pozostanie domeną publicystów. Zostaliśmy z tym jak zwykle sami i trzeba brać rzeczywistość taką jaką ona jest i robić swoje. My "ludzie z dołu". Bo jeśli nie my to kto ?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo