Do ostatniej chwili nie będziemy wiedzieć, kto będzie przyszłym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Na tym polega urok demokracji. Na Białorusi decydował Aleksander Łukaszenka, w Wenezueli - Hugo Chavez, w Ameryce - miliony wyborców.
Tegoroczne amerykańskie wybory są w historii tego kraju wyjątkowe. George W. Bush pozostawia Stany Zjednoczone w stanie znacznie gorszym niż je przejął od poprzednika - Billa Clintona. Przesadą byłoby obwinianie prezydenta o całe zło. Bowiem pozycja, jaką USA zajmują w świecie, zależy od wielu czynników niezależnych od polityki amerykańskiej. Jednak nic bardziej nie wstrząsnęło podstawami amerykańskiego prestiżu niż trwający właśnie kryzys finansowy - najpoważniejszy od 1929 r.
Przewodnim hasłem odchodzącej administracji było promowanie demokracji. Zgodnie z jej filozofią, tam gdzie nie udawało się ustanowić demokracji siłami wewnętrznymi, należało ten proces wesprzeć z zewnątrz. Prowadziło to do dyskredytowania autorytetu Stanów Zjednoczonych w krajach Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Jeszcze nigdy Ameryka nie była tam tak niepopularna jak dziś.
Na osłabienie pozycji USA wpłynęła również inwazja w Iraku. Niezależnie od oceny przyczyn i zasadności tej decyzji - liczy się efekt końcowy. Ameryka ugrzęzła w Iraku posługując się niezwykle idealistycznymi, a niekiedy i naiwnymi hasłami o budowie demokracji w tym kraju. Argument ten stosowano zresztą także w przypadku Afganistanu.
Zmiana tego stanu rzeczy jest wyzwaniem dla następcy Busha. Obu kandydatów łączyły postulowane zmiany. Właśnie zmiana - była słowem kluczem w programach obu partii. Barack Obama był jej wiarygodnym symbolem: po raz pierwszy kandydował młody, czarnoskóry Amerykanin, który prezentował całkowicie świeże podejście, a przy tym był otoczony kompetentnymi nowymi ludźmi. Natomiast John McCain utożsamiany był raczej z ciągłością, z kontynuacją. To czyniło go mniej wiarygodnym jako kandydata, który miałby przynieść zmianę.
Zmiana będzie wymagała zneutralizowania zagrożeń i przywrócenia USA autorytetu, popularności i atrakcyjności, jakimi Stany Zjednoczone cieszyły się przez prawie 70 minionych lat. Pytanie: czy jest to możliwe? Modne dziś są prognozy, które wieszczą upadek Ameryki. Mark Twain pisał ponad 100 lat temu, że pogłoski o jego śmierci są przedwczesne. USA - mimo trudności - nadal są państwem najszybciej się rozwijającym, najpotężniejszym pod względem gospodarczym i wojskowym. Są też atrakcyjnym centrum cywilizacyjnym i kulturowym. Żadne dzieło sztuki, film, książka, które nie przebiją się w Ameryce, nie zyskują powszechnego uznania w świecie. Ameryka nadal nadaje ton. Pod względem finansowym ma pozycję niegdyś zajmowaną przez londyńskie City. Pod względem mody - Nowy Jork to dawny Paryż i Rzym. W dziedzinie muzyki, filmu, teatru i literatury - całej kultury i nauki - Stany odgrywają taką rolę, jak kiedyś Berlin, Paryż i Londyn.
USA mają przed sobą nadal wielką przyszłość. Pod warunkiem, że uznają nowe realia. Mam tu na myśli nie tyle i nie tylko wyzwania rzucane przez nowe mocarstwa - Chiny, Indie, Brazylię czy wracającą do dawnej pozycji Rosję. Amerykanie muszą sobie uświadomić, że światem nie można rządzić jak „samotny szeryf" - trzeba pozyskiwać sojuszników. I to wszędzie - zarówno w bliskiej kulturowo Europie, jak i pośród biednych państw Ameryki Środkowej i Łacińskiej, Afryki i Azji. USA powinny wykazywać się w stosunkach międzynarodowych znacznie większą dozą empatii niż dotychczas. Takie cechy Ameryka miała zresztą tradycyjnie. Jej prostota, zaufanie w ludzką aktywność, inicjatywę, indywidualizm, demokrację, zapewniały jej naturalną rolę atrakcyjnego przywódcy. Niestety, to się zmieniło. USA uznały, że ich model demokracji jest jedynym właściwym, a jeśli ktoś tego nie rozumie, to z braku wiedzy. Nie zdają sobie sprawy, że demokracja musi wyrastać na gruncie narodowym z konkretnej gleby kulturowej i cywilizacyjnej - nie można jej narzucić z zewnątrz, odgórnie. Nie ma demokracji bez wolności politycznej i społeczeństwa obywatelskiego.
Ameryka musi więc porzucić naiwną wiarę w to, że światem można zarządzać jak dużą korporacją. Świat jest nieporównanie bardziej złożoną strukturą społeczną, cywilizacyjną, gospodarczą i kulturową. Nowe amerykańskie pokolenie to rozumie. Każda generacja buduje swoje państwo i ład międzynarodowy na miarę swoich wyobrażeń, oczekiwań i marzeń. Nowe amerykańskie pokolenie jest znacznie bliższe modelowi zaproponowanemu przez kandydata Demokratów. Zadaniem numer jeden Baracka Obamy - gdy zostanie prezydentem - będzie zasypanie przepaści między Ameryką, która stawiała na niego i tą, która do radykalnej zmiany nie jest przygotowana.
We tych wyborach zderzają się dwie całkowicie odmienne osobowości: Demokratów reprezentuje młody i utalentowany absolwent najlepszych uniwersytetów, który - co jest w historii Stanów Zjednoczonych absolutnym novum - jest nie tylko czarnoskórym obywatelem, ale o afrykańskich korzeniach świeżej daty. Jego rywalem jest najstarszy kandydat na prezydenta w historii USA, który w razie wygranej kończyłby kadencję w wieku 77 lat. Bohater wojenny o ogromnych zasługach, człowiek o niepodważalnych walorach moralnych - niezwykle lojalny i popularny w wielu amerykańskich środowiskach, szczególnie wśród kombatantów i żołnierzy. John McCain jest jednocześnie osobą, która ma odwagę głosić poglądy niepopularne. Jego słabą stroną był nie tylko wiek, ale to, że utożsamiany był z kontynuacją linii swego poprzednika G. W. Busha. Miał więc na starcie sytuację znacznie trudniejszą od swego rywala. Jego szanse pogarszał nietrafiony wybór Sary Palin na kandydatkę na wiceprezydenta. Początkowo wydawało się, że jej wysunięcie będzie „strzałem w 10". Jednak szybko zaczęła się kompromitować jako osoba nieprzygotowana, prowincjonalna, mało kompetentna. To co miało być atutem McCaina - stało się pewnym obciążeniem. Obama wykazał się lepszym politycznym instynktem. Na wiceprezydenta wybrał znacznie starszego od siebie, doświadczonego w polityce zagranicznej senatora Bidena, który w przypadku wyboru w sposób naturalny uzupełniałby jego braki.
Nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych czekają wielkie wyzwania: naprawa gospodarki, zmniejszenie nadmiernego wojskowego zaangażowania, a przede wszystkim - przywrócenie wiary Amerykanów w siebie oraz wiary i nadziei świata w Amerykę.
2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka