Pozycja, która z pewnością zadowoli każdego „racjonalistę” poszukującego argumentów pomagających mu otwarcie walczyć z każdą formą religijności, a szczególnie tą powiązaną z pewnym filozofem i rabinem zamieszkującym okolice Jerozolimy w latach 0001 – 0033 n.e.
Oglądając film towarzyszymy grupce organizatorów wakacyjnego obozu dla dzieci z rodzin należących do parafii kościoła ewangelickiego. W pierwszym akcie obserwujemy kilkoro znich zarówno w trakcie przygotowań do wyjazdu, jak i codziennego życia. Co pośród standardowych zajęć przyciąga uwagę to podporządkowanie każdego z nich interpretacji religijnej. Nie trzeba być wspomnianym racjonalistą, by stwierdzić, że albo dziecięcy bohaterowie zbyt dużo czasu spędzają w kościele zamiast na placu zabaw, lub też, montażysta powycinał wszelkie inne dialogi. Niezależnie czy zrobił to z powodu własnej religijności, czy jej braku, osiągnął mocny efekt emocjonalny.
Prawdziwa fala uderzeniowa jest zgodnie z tytułem filmu obliczona na drugi akt, opisujący wydarzenia na samym obozie. Obserwujemy zbiorowe msze, seanse oddania, spektakle teatralne i widowiska taneczne, wszystko poddane tematycznie motywowi przewodniemu obozu – ewangelickiemu „ponownemu narodzeniu się w Jezusie”. W zasadzie żadna z tych obozowych „atrakcji” sama z siebie, ani nawet kontekście pozostałych, nie wydawałaby się drażniąca. Każda zaangażowana grupa wyznaniowa organizuje sobie podobne zjazdy, gdzie zależnie od upodobań ofiarowują swoje życie matce Jezusa, niesieniu nauk Buddy, czy też czczeniu kosmicznych wulkanów, wypluwających międzyplanetarną życiodajną spermę. Każda z nich oczywiście patrzy na pozostałe jak na bandę wariatów, ale dopóki nie czynią swymi praktykami krzywdy osobom trzecim, wszystko jest okej.
Trudno jednak oglądając Jesus Camp stwierdzić, że to co widzimy jest OK. I nie chodzi tu o to, w co konkretnie nasi bohaterowie więrzą. Trudno też stwierdzić że nikomu nie dzieje się krzywda.
Dzieci zgromadzone pod namiotem słuchają o okropieństwach aborcji, ogniach piekielnych, cierpieniach i zagrożeniach płynących z serii książek o Harrym Potterze. Opisy dostarczane przez kaznodziejów „opiekunów” sa na tyle barwne i przerażające, że młodzi ludzie oprócz reagowania spazmatycznymi wybuchami płaczu, sami zaczynają wchodzić w trans kaznodziejstwa. Ku uciesze prowadzących seanse, mechanicznie mantrują podrzucone wcześniej hasła „Boże uratuj nasz kraj” „nigdy więcej grzechu”, czy „sprawiedliwi sędziowie”.
Środkowe sekwencje przypominające chwilami egzorcyzmy, stanowią najczesciej omawiany aspekt filmu. Szukając materiałów prasowych, zazwyczaj natrafiałem na skrócone recenzje, po których następowały utrzymane w oburzonym tonie komentarze.
„Jesus Camp” jest jednak filmem tak przemyślnie i starannie skonstruowanym, że zasługuje na nieco więcej uwagi. Poza sensacyjną i niezaprzeczalnie wstrząsającą „obozową” częścią filmu, jest przecież jeszcze kilka wątków i wiele scen zarówno przed jak i po, które z pewnością nie powstały tylko po to by film miał wymagany czas antenowy.
Obok głównej organizatorki obozu, Becky Fischer, która z pewnością nie spodziewała się jakiego typu materiał powstanie z jej współpracy z ekipą, mamy także głos tezy całkowicie przeciwnej. Ustawiony w kontraście do gadatliwej i ekpansywnej Becky, prezenter radiowy Mike Papantonio, osoba spokojna i pewna siebie, zdaje się być wręcz wyrocznią prawdy.
Tutaj mój zmysł sceptyzymu został obudzowny po raz pierwszy. Czy przypadkiem nie sprzedaje nam się huśtawkowej syntezy: Mike Górą, Becky dołem ? W pierwszej scenie wywiadu z Mike`m ustawiona jest cała droga filmu, niestety „zakrzyczana” później przez wymowę środkowej sekwencji. Zaniepokojony radiowiec Mike zaczyna od prezentacji siebie jako osoby wychowanej w duchu chrzescijańskim (Papantonio jest Metodystą), co daje mu legitymację do dalszych ocen jak i gotowych wyroków względem ekipy Becky. Mniejsza o to jakie te wyroki są, sprawiając wrażenie osoby rozumnej, zasłania podstawowy problem braku równowagi filmu.
Mike, tak samo jak Becky, jest fundamentalistą widzącym świat w ściśle określony sposób, nie pozwalającym nawet zaistnieć w jego głowie żadnej sprzecznej myśli. Przerażeni tym co się dzieje na podwórku Becky, chcemy uciec, i biegniemy jak owieczki prosto na podwórko Mike`a, bo tylko taką nam przygotowano alternatywę. Warto też wiedzieć, że wątek radiowca został dokręcony dodatkowo i w pierwszej wersji filmu nie wystepował. Twórcom brakowało kogoś kto nadawałby sprawie więcej dramaturgii.
Uproszczenie świata pojawiające się w tym filmie jest dużo poważniejsze. Oglądana zielonoświątkowa grupa obozowiczów postrzega siebie jako jedynych spadkobierców Boga. Pojęcie CHEŚCIJAŃSTWA stosują wyłącznie wobec siebie. Daje im to wewnętrzna siłę do nawracania wszystkich, nawet już wierzących, tyle że ”błądzących” w innych – cytat z wypowiedzi jednej z dziewczynek – „martwych kościołach, do których Bóg nie zagląda.”
Jedna rzecz dla dokumentalisty to pokazać taką grupę wraz z jej przekonaniami, inna to świadomie uniknąć pokazania tła, szerszego kontekstu sprawy. Podobnie jak radiowiec Mike, ja również zostałem wychowany w duchu chrześcijańskim i wiem, że efektowny montaż najostrzejszych wycinków z obozu zorganizaowanego przez dość skrajną i kontrowersyjną grupę fundamentalistów (obojętnie jak i jakie bóstwo wyznającą) nie jest wizytówką dla całego Chrzescijaństwa.
Dostrzegam w filmie dużo talentu i inteligencji twórców, dlatego nie założę iż pozostawienie tej „prawdy” bez kontekstu jest przypadkowe. Obóz religijnych odjechańców staje się metaforą całego świata chrześcijańskiego bez wyjątku, każdy chrześcijanin staje się więc ofiarą prania mózgu, każdy wierzący polityk jest automatycznie bojownikiem z szeregu odjechanców i jak najszybciej powinien zostać zneutralizowany. Zaznaczenia, nawet delikatnego, że ten „świat chrześcijański” jest ogromny, skomplikowany i często sprzeczny wewnętrznie, nie ma gdyż tak twórcom po prostu pasuje.
Trzecim, obok obozu i dialogu radiowego, wątkiem filmu jest wątek czysto polityczny - przedziwne połączenie wyznaniowej grupy z Georgem W.Bushem. Tym wątkiem tak naprawdę film się rozpoczyna i to tym wątkiem posłużą się twórcy filmu by nadać swój główny przekaz.
W pierwszych ujęciach widzimy Amerykę z okna samochodu. Pojawia się montaż głosów z wiadomości telewizyjnych. Zwolniło się miejsce w ławach sądu najwyższego, George Bush wkrótce mianuje nowego sędziego, religijni komentatorzy polityczni widzą w tym szansę na „wygranie Ameryki dla Chrystusa” jeślio tylko „W” dokona odpowiedniego wyboru. Ilustracją do tych komentarzy są ujęcia powiewającej flagi, ogłoszenia o zgromadzeniach kościelnych, różne elementy świadczące o tym, że wiara pełni w życiu przeciętnego amerykanina rolę zasadniczą. Znając już zasięg religijności, możemy teraz się przyjrzeć kształtowaniu młodego chrześcijanina. Dowiadujemy się tego oglądając sceny obozowe.
W dalszej części filmu obserwujemy naszą grupę „chrześcijan”, która modli się o dobrą decyzję w sprawie mianowania sedziego – tu wątki się przecinają. Kiedy znów pojawia się sekwencja lustrzana do otwierającej, dowiadujemy się, że na sędziego został wybrany Samuel Alito Jr, przeciwnik aborcji. Religijni komentatorzy znów zabierają głos, decyzja jest po ich myśli, skoro sędzią został katolik.
No właśnie – katolik. Chyba jednak Wszechmogący nie pomógł z tą dobrą decyzją, skoro sędzią został ktoś z „martwego kościoła, do którego Bóg nie zagląda”. Twórcom filmu to nie przeszkadza. Nie wspominają nawet o tym drobnym niuansie, gdyż łamałby on konsekwencję idei wąskiego patrzenia na naszych obozowiczów. Nie ma nawet reakcji grupy, pozostaje się nam domyslać, że sa zadowoleni.
Tymczasem Becky przegląda ujęcia nagrane przez filmowców podczas obozowych sesji niczym Herman Goring oglądający filmy Lemi Rieffenstahl, zachwycona rozmiarem swojego dzieła. Ujęcia na których dzieci trzęsą się i płaczą „powinny nieźle wystraszyć tych ze skrajnej lewicy”, mówi do kamery. Chwile później rozmawia przez telefon z radiowcem Mike`em. I o ile scena z przeglądaniem materiałów jest świetną obserwacją dokumentalną, tak ich dialog w radiu wydaje się być płytki i przewidywalny. Mike straszy Becky jej własnym Bogiem, a Becky powtarza, że jest prawdziwą chrześcijanką i do piekła nie pójdzie. Końcowa część tego wywiadu wygląda na nagraną osobno z samym Mike`em gadającym do słuchawki, co jest sprytne reżysersko, lecz mało szlachetne wobec widza.
Poza tą huśtawkową wykładnią na poziomie religii i wiary, dociekliwe i obiektywne oko kamery znajduje w świecie fanatyków inne fetysze mające świadczyć o ich całkowitym odklejeniu od normalności. Są to ujęcia działające na już nieco innej osi, konflikt przeniesiony jest z poziomu religii na poziom polityki. Osie te z czasem mają się połączyć, dając pełny i „obiektywny” obraz. Kiedy już wystarczająco znielubimy bohaterów, z pewnością odrzegnamy się od pozostałych elementów ich życia.
Podczas jednego z seansów prowadzący wnosi na scenę naturalnej wielkości kartonową figurę George`a Busha, prosząc o błogosławieństwo dla prezydenta. Ewangelicki gest wyciągania rąk w kierunku osoby, którą się błogosławi, jest tu jednak przedstawiony jako gest oddawania czci – kolejne „małe” niedopowiedzenie.
Przed domem jednej z rodzin wisi flaga Stanów Zjednoczonych, dwaj chłopcy uczą się w domu (w znaczeniu ”nie w szkole”), dziewczynka ma koszulkę mówiącą, że jej tata służy w wojsku. Każda z tych rzeczy jest opisana osobnymi ujęciami wprowadzającymi bohatera – nie są więc one bez znaczenia. Przedstawiony mikroświat to w pojęciu amerykańskiego lewicowca – obóz reakcji. Póki co w Polsce podobne kadry nie pełnią funkcji obrazów-kluczy. Jednak to właśnie militaryzm, system home-schoolingu, uzewnętrznianie patriotyzmu, czy powoływanie się na konstytucję i ojców załozycieli to cechy i wartości kojarzone z prawą stroną amerykańskiej sceny politycznej i najczęściej przez lewą atakowane, jako niepostępowe.
By zadowolić twórców filmu należałoby więc uznać, że wszystko co ma związek z religią, patriotyzmem i mocnymi parafialnymi strukturami działającymi w oparciu o zaprzyjaźnione rodziny jest złe i rodzi same nieszczęścia. Jest to przykład myślenia totalitarnego, sugerującego widzowi prostą przekładnie. Innymi słowy – widz nienawidzący wszystkiego co ma związek zarówno z wiarą jak i patriotyzmem, będzie tym filmem w pełni zachwycony. Doceni on „obiektywne” potraktowanie ważnego tematu, doceni dogłębna obserwację środowiska.
Jedyny obiektywizm jaki w tym filmie ma miejsce, to brak bezpośredniej ingerencji twórcy w świat filmowany. W przeciwieństwie do filmu Bila Mahera „Religious”, gdzie prowadzący nas po przeróżnych wyznaniach Maher chodzi od światyni do świątyni i niczym Borat palcem pokazuje elementy najbardziej w jego mniemaniu zabawne (wszystko co dotyczy wiary i jest tym samym nieudowadnialne) tak w „Jesus Camp” reżyserki trzymają język za zębami. Jest to z resztą zrozumiałe, gdyż jeśli tylko zaczełyby pyskować i zadawać trudne pytania, z obozu natychmiast by wyleciały bez podpisanej zgody na publikacje nagranych materiałów. Bill Maher z bycia wyrzucanym z miejsc kultu uczynił w swym filmie walor.
Gdzieś pod koniec filmu, kiedy obozowicze wrócili już do domów, by dalej tworzyć swe parafie, zbory i ogniska, brakuje jeszcze jednej mini sekwecji, która pokazywałaby co się dzieje z ludźmi, którzy w dzieciństwie przeszli podobne „pranie mózgu”. Przecież cała dotychczasowa opowieść koncentruje się na krzywdzie wyrządzanej dzieciom.
Dla udowodnienia tej tezy, warto by było pokazać samotną osobę która była w dzieciństwie na takim obozie i teraz jej życie jest rozbite, oddała wszystko swojej sekcie, jest oskarżona o napaść z bronią w ręku na lewicowego działacza i może pochwalić się serią madatów za głoszenie ewangelii w miejscach publicznych... nago. Jakże piękną pointą byłoby to dla tego filmu. Reżyserki zostawiają nam to w domyśle. Możemy się spodziewać takich ekscesów, jak tylko dzieciaczki wyrosną. A co dzieciaczki głoszą obecnie ?
Jeden z chłopców chce zostać pastorem, imponuje mu chodzenie po scenie pełnego kościoła i głoszenie słowa bożego ku uciesze tłumów. Dziewczynka chce zostać makijażystką, by w pracy opowiadać obcym o Bogu, jeszcze inna chce tańczyć. I chociaż te naiwne wyznania wywołują lekki uśmiech na twarzy widzów, żadne z tych dzieci nie chce zabijać „niewiernych”. Nie mają zamiaru ograniczać wolności innych osób w żaden sposób, co najwyżej zagadają kogoś na minutę by wręczyc mu religijne pisemko. Nic czego nie można zbyć gestem dłoni. O zabijaniu za narysowanie karykatury papieża też nie ma mowy. Dość często powtarzają gotowe maksymy rodziców, tak samo jak każde dziecko w tym wieku. Zamiast do piosenek Britney Spears podrygują do utworów swych ewangelickich gwiazd religijnego rocka. Rodzice wolą im czytać C.S.Lewisa zamiast J.K.Rowling, gdyż u tej ostatniej zbyt wiele elementów wydaje im się niekorzystnych pod względem „duchowym”.
Tak oto wrogiem Ameryki staje się gospodyni i mechanik samochodowy, mieszkający z dwójką dzieci w domu z wywieszoną flagą, chodzący do kościoła i najprawdopodobniej głosujący na republikanów [najczęściej na znanej w Polsce zasadzie głosowania „przeciwko tej drugiej partii” ]. Prości rodzice decydujący o tym jak i czy ich dziecko będzie religijne, w jaką wersję powstania świata uwierzy i czy będzie uważało globalne ocieplenie za „naprawdę ważny temat”. Dobierające swemu kilkuletniemu dziecku lektury i filmy wedle własnego sumienia i wybierające czy pojedzie na obóz taki czy inny.
Czy rodzice przedstawionych w filmie dzieci podjęli najlepsze decyzję jakie mogli ? Nie mi to oceniać. Nawet jeśli sceny obozowych sesji wywołują poczucie dyskomfortu – sam nie wysłałbym dziecka na taki obóz – to nie oznacza, że od razu poprę odebranie im tej wolności.
Osobiście.
„Niech państwo coś z tym zrobi”, „Jakim cudem takie rzeczy dzieją się legalnie” głoszą wpisy w komentarzach pod urywkami filmu na YouTube. Badziej niż istnienie takich jak i nawet cięższych gatunkowo formacji religijnych, martwi mnie istniejąca wśród ludzi nadzieja, że wszelkie niedogodności powinny być potraktowane urzędnikiem-naprawiaczem uzbrojonym w odpowiedni paragraf. Czyżbyśmy patrząc na organizatorów obozu popełniali ten sam błąd? Czy podobnie jak oni mamy gotowe odpowiedzi i jesteśmy przekonani o posiadaniu wiedzy o prawdzie ? Chrześcijanie zwykli ten błąd nazywać grzechem pychy.
Oto jak mógłby wyglądać plan uratowania dzieci, napisany przez radiowca Mike`a, lub innego naprawiacza: Przede wszystkim należy zabrać dzieci od nawiedzonym rodziców. Zakwaterować w domach dziecka, gdzie zrozumieją że rodzice nie są tak naprawdę do niczego potrzebni, posłać do publicznych szkół gdzie [kochający je ?] urzędnik opowie im że nie powstali dzięki woli jakiegoś bóstwa w chmurach tylko przez zwykłą mejozę, czytać mają historię w poprawnej politycznie interpretacji, a zamiast żałować za grzechy, mają od dziś żałować za wydychanie dwutlenku węgla, zamiast parafii, wolny czas zagospodaruje im woluntariusz z Greenpeacu. Tylko wtedy dzieci wyrosną na wspaniałych i nieomylnych rodziców kolejnego pokolenia. Macie lepsze propozycje ?
Wątek konfliktu radiowca z organizatorami obozu, w jakiś sposób przypomniał mi o konflikcie wewnątrz kościoła rzymskiego. Chodzi o pozytywnie oceniany przez lewicę Sobór Watykański drugi. To po nim wyrosły jak grzyby po kwaśnym deszczu przeróżne mini grupki, sekciki i zbory chwalące Pana każda na swój sposób. Osłabiło to strukturę główną kościoła, z której przecież te grupki się odłączyły, co również cieszyło wszystkich „rozsądnych” i „racjonalnych”. Grupki te czasem szczerze, a czasem by po prostu udowodnić swą unikalność i w ogóle przetrwać, zaczęły mocno mieszać w stylu prowadzenia mszy, spowiedzi, innych sakramentów. O tym jak przedziwne prawa stanowią o odrębności takich grup można się przekonać obserwując częste łączenia się kilku grupek w jedną wiekszą, zazwyczaj ze względu na wysoki czynsz wynajęcia sali. Przedstawiona w filmie ekipa to własciwie jedna z takich grup, która dawno temu odłączyła się od macierzy, gdyż doszła do wniosku, że macierz nie chwali Pana w należyty sposób, tudzież po prostu straciła z nim kontakt. I oto obserwujemy lewicowego dziennikarza, reprezentującego front cieszący się z posoborowych schizm, skonflikotwanego z jedną z powstałych w jej wyniku grupek. Podchodząc do tematu od tej strony nie trudno pomyśleć, że może taki plan był od początku. Już wieki temu mistrz strategii Sun-Tzu zalecał rozbicie silniejszego wroga, na małe łatwe do pokonania oddziały.
Kończąc.
Jeszcze długo po premierze Becky używała kopii filmu jako pomocy dydaktycznej w trakcie swoich wykładów i sesji. Dopiero po namowie przyjaciół zaprzestała. Już następnego lata widoczne były zmiany wywołane w życiu religijnej grupki filmem i jego popularnością. Po atakach wandalizmu i telefonach z pogróżkami organizatorzy odwołali kolejne edycje obozu. Wróżby radiowca Mike`a się nie sprawdziły, ku jego radości republikanie przegrali. Stawiany jako bożek dla kretynów George Bush, prezydentem po raz kolejny nie został, gdyż nie mógł sprawować tego urzędu więcej niż przez dwie tury (nomen omen prawo wprowadzone do amerykańskiej konstytucji zaraz po śmierci Rosevelta, prezydenta z ramienia demokratów, który to lubował się w reelekcjach). Wybory 2008 roku wygrał Obama, postrzegany jako przeciwieństwo (negatyw?) Busha. Lamenty, jakoby sekciarze trzymali Waszyngton w garści na lata, w kilka lat po premierze filmu brzmią naiwnie. Nie można jednak wykluczyć, że ten film, jak i kilka podobnych quasi-dokumentów ze stajni Michaela Moore`a miały na bieg wydarzeń wpływ. Przedstawiony w filmie „Jesus Camp” doradca religijny Busha Ted Haggard, wydaje się być dziś małym brzdącem przy takiej osobie jak udzielający ślubu, chrzczący dzieci i doradzający jeszcze do niedawna Obamie wielebny Wright, chętnie, jawnie i głośno przeklinający „białą Amerykę”.
Piszę ten esej w dniach, w których okazało się że nadwyraz sporo Amerykanów uważa swego prezydenta za muzułmanina. Wszystko wbrew jego gorącym zapewnieniom, że jest chrześcijaninem. Z jednej strony dziwi to, że takie sprawy poddawane są sondażom, z drugiej to, że w pierwszą niedzielę po całym tygodniu zapewnień o swej chrześcijańskiej tożsamości, Obama do kościoła nie poszedł.
P.S. 1
Osobiście miałem styczność z bardzo podobną grupą do przedstawionej w filmie. Kilka lat temu gościłem na weselu zorganizowanym przez grupę zielonoświątkowców ze Śląska. Ich wersja mszy odbiegała od standardu rzymskokatolickiego, przez co była dla mnie ciekawostką. Całkowita koncetracja na sprawach pisma świętego nie pomagała w nawiązaniu kontaktu, gdyż czasem chciało się po porstu pogadać o pogodzie - pogoda, jak sie okazywało, to przecież też temat bliski niebu. Na weselu nie zawiązałem niestety żadnych nowych znajomości, nie uczestniczyłem nawet w żadnej z zabaw polegających na cytowaniu pisma, ale nie dla nich tam byłem tylko dla przyjaciółki ze szkolnych lat, panny młodej.

P.S. 2
Nie istnieje idea tak piękna i rzetelna, by pełen dobrych zamiarów człowiek nie mógł jej spieprzyć i obrócić przeciw innym. O tym powinien pamiętać każdy Mike-naprawiacz tego świata, a przedstawiony w filmie obóz mieć za dowód tej tezy.
Obecnie - niesamowicie skupiony i pewny siebie. Zazwyczaj - niesamowicie pewny siebie i rozkojarzony.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura