No i wreszcie nadchodził czas wigilii. Magiczny czas w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zjeżdżała się rodzina, wszystko było gotowe już dzień – dwa dni wcześniej. Pozostały jedynie dekoracje. Na stół wędrował krochmalony obrus prosto z magla, zastawa stołowa talerzyki, widelczyki, i wszystko co potrzeba. Choinka była albo naturalna albo plastikowa ubierana w papierowe gwiazdki. Babcia potrafiła robić te gwizdki przez miesiąc, ale efekt był zdumiewający!

fot:blog: po nitce do klebka
Choinka przybrana jedynie naturalnymi świeczkami i girlandami białych gwiazdek wyglądała zjawiskowo. Czystość formy zapierała dech w piersiach. Żałuję że nikt wtedy nie zrobił kolorowej fotografii.. A tak, gwiazdki pożółkły i został tylko ulotny ślad w mojej pamięci, który zgaśnie wraz ze mną.. No cóż... Takie jest życie.
Taka choinka była piękna i niebezpieczna zarazem. Trzeba było uważać na ogień. Natomiast na stole, przy każdej zastawie była odpowiednia gałązka choinki, a do tej gałązki była zamontowana taka mała żabka ze świecą.

foto:krainaświec
Słowem stół pięknie lśnił się tymi świeczkami, i było bardzo żywo.. Było pięknie. Oczywiście przy stole było jedno nakrycie więcej, i Babcia ewentualność pojawienia się zbłąkanego wędrowca traktowała całkiem serio. Ba! Ona go wręcz wyczekiwała, jako że przed wojną wigilia zastawała ludzi w różnym czasie i w róznych sytuacjach. Automobile się psuły, bywało różnie...
Wszyscy łamaliśmy się opłatkiem i było to nad wyraz wzruszające. Życzenia były wylewne, szczodre i po prostu piękne. Ja nie rozumiałem wtedy że opłatek to symbol chleba i eucharystii, ale wiedziałem że jest to coś wzniosłego i nadprzyrodzonego. Kolacja zwykle trwała bardzo długo. Dorośli rozmawiali ściszonymi głosami, a o włączeniu telewizora nie mogło być nawet mowy! Pomijam już ówczesną mizerię programową; jedynka i później dwójka która „śnieżyła”, ale był by to nietakt tego kalibru jakby obecnie pójść na wigilijną kolację do KFC.
A zresztą. W latach 70, gdy chciałem włączyć telewizor, Babcia zawsze kwitowała w jeden sposób: daj spokój, to rozrywka w sam raz dla fornali.. Lepiej coś sobie poczytaj... Co nie przeszkadzało nam z zapartym tchem oglądać czwartkowej Kobry, czy niedzielnej Bonanzy :). Tak czy inaczej w święta telewizor nie istniał, choćby z tego prostego względu, że nakryty serwetą służył jako etażerka na ciasta.
Po kolacji kobiety zbierały się w kuchni na ploty, a mężczyźni zostawali w jadalni i wszyscy tak ze sobą rozmawiali w podgrupach. Podskubywali ciasta, wychodzili na balkon zapalić Klubowe. Po zmyciu talerzy Babcia robiła kawkę i siadaliśmy do deserów. Pamiętam, że dopiero wtedy zapalało się świeczki na choince, gasiło się światło elektryczne i siedzieliśmy w blasku choinki. Jak już pisałem, umiar był czymś co Babcia utożsamiała z brakiem wyobraźni, i ogólnie z marnością, więc choinkę rozświetlało 30-40 a może i więcej specjalnych choinkowych świeczek. Pachniała kawa, ciasta, owoce, a wtedy nastawialiśmy radio z gramofonem „Aria” i słuchaliśmy kolęd z czarnych winylowych płyt. Do tej pory mam z jeszcze z osiem takich płyt z kolędami, w tym jedną z dedykacją od Babci dla Dziadka. Wzruszające, ich już dawno nie ma, a krucha płyta jest.
A co rok zwykle przybywała nowa. Klimat świąt był tak niesamowity, że aż trudno to opisać. A gdy już wszyscy nasłuchali się kolęd wychodziłem ja – rezolutny 5, 6, 7, 8... latek, ubrany w białą koszulę z czarną aksamitką aby rozdawać prezenty. Robiłem za Mikołaja. Prezenty poza wyjątkami były wówczas bardzo skromne. Zestaw; woda po goleniu Wars + krem do golenia Wars, był naprawdę fajnym prezentem. Mężczyźni dostawali prezenty praktyczne typu ciepłe rękawice, a młode kobiety kupon ładnego materiału na sukienkę. Starsi obdarowywali się kawą lub słodyczami. Ale najpiękniejsze było to, że Babcia do każdego prezentu dokładała składaną w pół karteczkę a wewnątrz był tematyczny wierszyk. Mam zresztą te wierszyki nagrane na magnetofonie szpulowym. Przeurocze ramotki, zwłaszcza, że wtedy nie wymawiałem „r” jak nie przymierzając Anna Gacek z Programu Trzeciego Polskiego Radia:) To się tak prosto mówi, ale przygotowanie tej części uroczystości zajmowało miesiąc. Babcia znajdowała odpowiedni do osoby wierszyk lub go sama pisała, a nie było wtedy Google. Po poezje Lope de Vegi trzeba było iść do biblioteki w Lubsku – jak w ogóle tam były. Potem trzeba było je wykuć na pamięć co czyniłem z oporami, przez co czasem nawet obrywałem rzemieniem po łbie, gdyż coś takiego jak "wychowanie bezstresowe" uważano za dewiację. Pewnie też dlatego w naszej szkole nie słyszało się o dysgrafikach, dyslektykach, no i nie było też wtedy fikcyjnych matur, które można zaliczyć z dwóją.
Powracając do wierszyków, to wyuczone na pamięć teksty świadczyły o indywidualnym zainteresowaniu obdarowanym, i przetrwały w naszej rodzinie jako zwyczaj aż do początku lat 90. Oczywiście już nie uczyłem się ich na pamięć, tylko je po prostu zapisywaliśmy na ozdobnych kartkach.
Później czasy zaczęły przyśpieszać i temat jakoś zgasł. A wielka szkoda..
W takie właśnie święta dostałem piękny biały model Mercedesa C111 kierowany kabelkiem oraz..... Duże pudełko baterii R14 :) Ach ta babcina przezorność :)) Pamiętam tę zabawkę gdyż była ze mną wiele lat, i na owe czasy była naprawdę bardzo droga. Kosztowała w sklepie z zabawkami na rynku w Lubsku równo 500 zł. Pensja robotnika wynosiła 1200 zł. Tak naprawdę to nie mogłem nawet o niej marzyć, ale Babcia widząc mój frasunek „naradziła się” z dziadkiem co i jak, i tak z tydzień przed świętami poszła ze mną do sklepu kupić tego mercedesa,
(na fot. czerwony - pierwszy z lewej).
fot:vectisauctionsltd

Ciekawa była jej argumentacja. Powiedziała mniej więcej tak: jeśli wydamy te pieniądze na głupoty to zapomnisz o nich raz-dwa. A tego Mercedesa będziesz pamiętał nawet jako dorosły człowiek... No i miała rację! Minęło tyle lat, a tamto wspomnienie jest cudownie świeże jakby to było wczoraj.
W tamtych „przedwojennych” ludziach było coś pięknego. Z jednej strony żyliśmy dość skromnie ale godnie, a Babcia nic nie wyrzucała, sama robiła przetwory, weki na zimę itp. a z drugiej, kiedy trzeba, miała piękny, jak to mówi obecnie młodzież – epicki rozmach w działaniu. Miała pański gest. Mam wrażenie, że nasze pokolenie żyje jednak inaczej. Na co dzień mniej oszczędnie, a gdy nadejdzie czas karnawału, nie stać nas, czy to emocjonalnie, czy to finansowo na prawdziwe szaleństwa. Słowem:żyjemy jak byśmy mieli nigdy nie umrzeć, a umieramy jak byśmy nigdy nie żyli....
Ale może się mylę?
Pierwszy dzień świąt to był dzień wspaniałego, nieco późnego śniadania, które przeciągało się aż do wieczora. Były spacery, czasem były sanki, i lepienie bałwana, ale okolice Zielonej Góry to nie mroźne Suwałki, i śniegi bywały tam nieczęsto, a prawdziwy mróz - tylko czasami.. Wieczorem zaś dom tętnił życiem. Wina i likiery robiły swoje, głośne rozmowy i salwy śmiechu, kolejne herbatki, kanapki, kawałki ciasta, no i ja jeżdżący; ziuuuuuuuuu ziuuuuuuuu - po domu nowym zjawiskowym Mercedesem C111 na baterie, kierowanym za pomocą manipulatora na linkę... Lampowe radio ARIA głośno grało, dzwoniły sztućce, tętnilo życie...

fot:oldradio.pl
Drugi dzień świąt był już naznaczony smutkiem, bo wszyscy powoli się rozjeżdżali. Każdy wywoził wspaniałe wspomnienia, upominki świąteczne, ale i w bagażniku przetwory. Na takie okazje Babia robiła np. kaczkę z jabłkami zamykaną w teraz już zupełnie zapomniane słoiki systemu Wecka. Miały one takie specjalne jednorazowe uszczelki z uszkami do pociągania i na wierzchu specjalną sprężynę, która była potrzebna do kiszenia ogórków, ale już po zagotowaniu np. kompotu już można było ją zdjąć.
Fot poniżej.

fot:mojetworyprzetwory
Szczelność utrzymywało podciśnienie panujące wewnątrz. I właśnie takie smaki; kaczki z jabłkami, czy domowego pasztetu z zająca zabierali goście w swych bagażach i bagażnikach. Były to inne czasy, były inne drogi, i inne samochody. Taki przejazd autem z Warszawy do Zielonej Góry nawet teraz jest nieco męczący, gdy mamy autostradę, którą zainicjowała Unia Europejska, a sfinansowali podwykonawcy.. A wyobraźmy sobie ówczesne drogi i ówczesną żałosną infrastrukturę. Kto teraz pamięta, że małe stacje CPN czynne były od 8 do 16, i do tego ta Syrena Bosto......

fot:wikimedia
Jak by tego było mało, popularna była wtedy trakcja konna, i na drogach dosłownie walały się hufnale (specjalne gwoździe do mocowania podków).

Więc oprócz koła zapasowego woziło się też dętkę lub ze dwie, łyżki do opon, pompkę i łatki na gorąco. Ja jeszcze w latach '90 samodzielnie przekładałem opony w garażu za pomocą łyżek. Każdy mężczyzna jeżdżący autem to umiał, tak samo jak umiał ustawić zapłon czy wymienić przerywacz i wyczyścić świece zapłonowe... Po prostu musiał to umieć jeśli chciał gdzieś dojechać....
Wówczas przejazd Zielona Góra – Warszawa, zimą i do tego Syreną to był cały bity dzień od świtu do nocy,męczącej, ryzykownej i dość kosztownej podróży. Etylina 78 oktanowa koloru zielonego lub lepsza 86 oktanowa - niebieska, była w stosunku do siły nabywczej obywatela znacznie droższa niż benzyna dzisiaj, a taniego LPG jeszcze powszechnie nie stosowano. Zaś etylina 94 – tak zwana żółta, była ekstrawagancją dla zamożnych....
W okienku mówiło się:pięć litrów zielonej mieszanki... Gdyż do Syreny paliwo trzeba było jeszcze wymieszać z olejem Lux10 w proporcjach 1:30 lub dla zamożnych był Mixol S
Ale jechać na takie święta było warto! :)
Po świętach życie w domu błyskawicznie wracało do normalności. Niemalże od razu. Obsypująca się choinka to było zwykłe prostactwo, zwłaszcza że, jak to mawiała Babcia - na wszystko jest właściwy czas. Sprzątało się mieszkanie na błysk, starannie i z troską chowało ozdoby do kartonowej walizki którą mamy do tej pory. W nowy rok wchodziło się z pękami sztucznych ogni na drucikach, ciastem i białym winem. Zaś o świętach przypominał jedynie piękny Mercedes C111 który czekał na mnie gdy wracałem ze szkoły, a którym bawiłem się aż do wiosny dzień w dzień.
Następną wielką uroczystością rodzinną była Wielkanoc. I Babcia już zaczynała o niej myśleć. Wielkanoc jednak miała zupełnie inny charakter. Było to rodzinne święto życia, wiosny, biologii i nieskrępowanej radości. Zdobne w dziczyznę, owoce, cytrynowe ciasta, lekkie słodkości, kawę i likiery..
Ale to temat na inny felieton...
Moją pasją jest świadome, spokojne szkolenie, konsekwentna edukacja i poznawanie świata. Moją pasją jest Piękna Trębaczka, konie i magiczna telegrafia....
Moją pasją jest życie....
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości