Rok temu opisywałem festiwal Open’er w trzech częściach, po jednej na każdy dzień imprezy. Tym razem, trochę z braku czasu a trochę dla odmiany, postaram się załatwić sprawę jednym wpisem.
I. ZESPOŁY POLSKIE
Po sporządzeniu małej statystyki okazało się, że wśród wysłuchanych i obejrzanych przeze mnie wykonawców dominują właśnie polskie nazwy i to od nich zaczniemy. Po pierwsze, mniejsze lub większe rozczarowania. Przede wszystkim po raz kolejny przekonałem się, że
THE CAR IS ON FIRE jakoś nie jest w stanie dotrzeć do mnie w wersji na żywo. Na koncertach często jest tak, że nie do końca lubiana muzyka przekonuje bardziej, niż w wersji studyjnej. Energia bijąca ze sceny, świeże wersje znanych kawałków i technika potrafią przekonać niewiernych (i takie sytuacje miały miejsce na tegorocznym Open’erze). Tutaj jest odwrotnie. To, co TCION grają na płytach robi dobre wrażenie, jest niewątpliwie ciekawe, ale na żywo brzmi trochę bezdusznie i chaotycznie. Może powinienem był doczekać do końca i obejrzeć cały koncert, może zmieniłbym zdanie. Niestety, spieszyłem się na dużą scenę, by obejrzeć
RENTONA. I tu kolejne rozczarowanie. Tragedii nie było. Chłopaki grać umieją, mają modne fryzurki i zupełnie dobrze poczynają sobie na scenie. Jednak poza kilkoma jaśniejszymi punktami całemu występowi brakowało dramaturgii i dynamiki. W pewnym momencie utwory zaczęły się trochę zlewać w jeden brit-rockowy glut, więc wybrałem jakiś ogródek piwny.
Takich zawodów jednak było niewiele. Po raz kolejny, bardzo przyzwoite wrażenie zrobił na mnie
FISZ.
Nie zostałem na całym koncercie, bo młodszego Wagla już widziałem wcześniej na żywo, ale to, co słyszałem brzmiało optymistycznie. Dobry kontakt z publiką, profesjonalne granie, mogło się podobać. Podobnie było z młodziakami z
KUMKA OLIK. O dziwo (ze względu na ich wiek i sposób wchodzenia na rynek), zespół brzmi dobrze, radzi sobie ze sceną i publicznością, ma sporo energii. Może ich wersja indie-rocka nie jest szczególnie oryginalna, ale wydaje się, że zespół ma spory potencjał.
Podobnie, coś dobrego może się urodzić z
THE OCTOBER LEAVES. Nie ukrywam, nie jest to muzyka, która mnie szczególnie pasjonuje i nie planowałem ich oglądać, jednak koncert przykuł moją uwagę. To tylko brit-pop, jakiego wiele, ale profesjonalnie skomponowany i zagrany, a na żywo zdecydowanie zyskuje.
Z pań tworzących
MASS KOTKI już jakiś czas temu coś ciekawego wyrosło. Nie miałem okazji ich nigdy widzieć na żywo, więc strałem się choć na chwilę wyrwać do namiotu Alter Space. Elektro-punk plus zamiłowanie do pastiszu daje na scenie efekt piorunujący. To było tylko kilka kawałków, ale wystarczyło, by zapamiętać, żeby przy następnej okazji wybrać się na ich koncert.
Ciekawie zaprezentowała się nieco starsza, ale nie mniej urocza
PATI YANG (tym razem z projektem
FLYKKLLR).
Koncert wyglądał dość ascetycznie: podkłady, gitara i wokal, jednak można było minuta po minucie obserwować, jak impreza się rozkręca, w zasadzie tylko dzięki wokalistce. Niezłe. Chyba znowu sięgnę po płytę, która trochę jakoś wcześniej mi nie podeszłą.
Interesująco wyglądało też
PARISTETRIS, czyli projekt między innymi członków Mitch&Mitch z wokalistką podobno z Argentyny, choć z tymi panami nigdy nie wiadomo, kto jest kim i skąd.
Tego, co grają nie da się opisać jednym słowem. No chyba, że określimy to mianem „sieczki”, lub bardziej eufemistycznie – "eklektyzmu". W obrębie kilku minut usłyszeć można balladę, heavy metal, elektronikę i jazz. Każdy, kto miał do czynienia z zespołem Baaba czy Mitch&Mitch mniej więcej powinien wiedzieć, czego się spodziewać. Mnie zafrapowało to na tyle, że poszukuję właśnie płyty.
Warto było też zajść na chwilę na występ
WARIACJE.PL – dość przytłaczająca muzyka, na wokalu pani (bo nastolatką zdecydowanie nie była), która się raczej zajmowała deklamacją, niż śpiewem, do tego sekcja, wiolonczela i gitarzysto-klawiszowiec.
Całość mocno śmierdzi trip-hopem, z dodatkiem cięższych gitar i klimatu bardziej alternatywnego (o ile to coś jeszcze dzisiaj znaczy).
Wariacje występowały w namiocie Alter Space i tu też jeden z lepszych koncertów dały panie z
BETTY BE, czyli, jak mi tłumaczył Rosemann, niepełny skład Los Trabantos.
To tylko dość prosty, kobiecy punk and roll, ale tak bezpretensjonalny i energetyczny, że nie sposób nie dygać przy tym nóżką. No i basistka jest zjawiskową kobietą.
Nie mniejsze wrażenie w tym samym namiocie zrobiła na mnie ostatniego dnia
LADY AARP, czyli pani grająca na harfie w otoczeniu nieco dubowej elektroniki. Pewnie wszyscy się załamią nad moją głupotą, ale wolałem poleżeć sobie tam na deskach nawet nieco przysypiając (2 rano!) w otoczeniu tej muzyki, niż tarabanić się na Prodigy.
Cofnijmy się jednak o dwa dni. Wtedy w namiocie występowała
GABRIELA KULKA. Do dziś pluję sobie w brodę, że nie widziałem całego koncertu, jednak to, co udało mi się usłyszeć przekonuje mnie, że mamy do czynienia z rzadkim talentem na polskiej scenie. Zasadniczo, to, co prezentuje Gaba to wypadkowa popu, rocka i jazzu. Może brzmi to pasjonująco, jak prognoza dla alergików, jednak za tym opisem ukrywa się kawałek naprawdę świetnej, nieściemnionej muzyki.
Podobne plucie w brodę począłem uskuteczniać po tym, jak zdążyłem tylko na kilka kawałków naszego trójmiejskiego
OLD TIME RADIO. Bardzo dyskretna i spokojna muzyka ukrywająca jednak mnóstwo smaczków. Chyba to po prostu pop, choć biorąc pod uwagę kontekst polskiej sceny muzycznej, należałoby chyba dodać tam jeszcze przedrostek „alt”. No i po raz kolejny ładna pani na scenie. W tym roku to chyba jakaś plaga.
Zupełnie męsko prezentowało się natomiast warszawskie
THE BLACK TAPES. Panowie grają punkowego rock and rolla; prosto, równo i do przodu. Może kawałki są nieco robione na jedno kopyto, ale jakoś nie zdążyło mi się to znudzić. Również duet
TWILITE występujący jako „młody talent” nie posiada żeńskiego ozdobnika, ale sami panowie i ich muzyka są już wystarczająco ładne. To tylko dwie gitary akustyczne i dwa głosy, koncepcja znana choćby z Kings Of Convenience, ale robi niesłychane wrażenie, głównie dzięki świetnym kompozycjom.
Na koniec warto wspomnieć
PCHEŁKI, czyli trio, którego członkowie określają się sami jako „przedstawiciele nowego nurtu w muzyce, hop-siupu”, czyli mieszanki polskiego folku, popu, połamanych rytmów i trip hopu.
II. GWIAZDY ZAGRANICZNE
Po pierwsze, zaskoczeniem już pierwszego dnia był dla mnie występ
ARCTIC MONKEYS. Lubiłem ich, ale to jednak brytyjski zespół a do brytyjskich gwiazd młodzieżowo-gitarowych mam zawsze lekki dystans. Prawda jest taka, że ogół brytyjskiej młodzieży gra na gitarach tak, jakby im kto jądra poddał ekstrakcji. Panowie z Małp dali jednak bardzo energetyczny koncert, zespół brzmiał konkretnie, po męsku i bardzo naturalnie, bez udziwnień. Niestety, występ został dwukrotnie przerwany jakąś awarią, więc atmosfera trochę siadała, zwłaszcza dalej od sceny. Niemniej, zapisuję ich sobie na plus.
Zupełnie niezaskakujący był natomiast występ
BASEMENT JAXX. To już ich druga wizyta na Open’erze i drugi świetny koncert. Nie jest to muzyka, jakiej słucham na co dzień, jednak temu, co się działo na scenie nie można było się po prostu oprzeć. Uczciwe granie do potańczenia, wielkie czarne baby na wokalach, czego chcieć więcej?
Jeśli chodzi o gwiazdę, na którą wszyscy przyjechali, czyli
FAITH NO MORE, to za wiele nie powiem. Nigdy nie byłem ich wielkim fanem. Oczywiście kojarzę zespół i muzykę, bo trudno nie kojarzyć FNM, jeśli się ma 30-kilka lat. Perspektywą koncertu się jednak specjalnie nie podniecałem, więc mam chyba obiektywne spojrzenie. Moim zdaniem panowie grali bardzo dobrze a Mike Patton to zwierze sceniczne. Myślę, że jeśli ktoś przyjechał dla nich to się żadną miarą nie zawiódł.
Natomiast jednym z zespołów, na które ja przyjechałem było
GOSSIP. Tu mam nieco mieszane uczucia. Tzn. koncert był OK., ale głównie dzięki wokalistce Beth Ditto. Kobieta dysponuje potężnym czarnym głosem, równie potężnym białym tyłkiem i sporą charyzmą sceniczną, więc byłaby w stanie porwać tłum nawet w pojedynkę. Właśnie. Jakoś nie do końca pasował mi zespół. Wydaje się, że wokalistce o takich możliwościach powinien towarzyszyć jakiś bardziej rozimprowizowany skład. Ten, który jest gra może i sprawnie, ale nieco „kwadratowo”. Tak, czy inaczej, warto było.
Trochę nie jestem pewien, czy było warto na
KINGS OF LEON i
LILY ALLEN. W obydwu przypadkach brakowało mi w tych koncertach energii i przekonania, miałem wrażenie odsłuchiwania płyty. Z tej pary KOL wypadli lepiej, bo to jednak uczciwy, gitarowy zespół z dobrymi kompozycjami (kolesie wyglądali na mega-zmęczonych, więc może to było problemem), podczas gdy Lily Allen okazała się trochę sztucznie wykreowaną wielkością. Większość kompozycji jest tak zrobionych, żeby Lily się jakoś wpasowała ze swoimi niewielkimi możliwościami wokalnymi, co oznacza, że słychać non stop te same harmonie. Jednocześnie, poza czarowaniem quasi Estuary English i urodą, Lily nie błyszczy jakoś specjalnie.
Całe mnóstwo zaangażowania można było usłyszeć natomiast w trakcie występu
MADNESS. Ska Brothers zachwycali energią, bezpretensjonalnością i świetnym kontaktem z publiką. Zespołu oczywiście nie trzeba przedstawiać, więc nie będę się silił na analizy muzyczne. Panowie grają to, co grali zawsze i robią to świetnie. I chyba nie tylko mnie się to podobało, bo pomimo deszczu, i Faith No More po drugiej stronie miasteczka festiwalowego, pod sceną (w pewnym momencie też na scenie) był tłum tańczących ludzi.
Dość podobnie było na
PLACEBO. Zespół zagrał świetny, bardzo energetyczny, bardzo rockowy koncert, którym się z nawiązką zrehabilitował za może nie do końca udany występ sprzed 4 lat. Można było usłyszeć kawałki praktycznie ze wszystkich płyt zespołu (też z ostatniej, która wbrew niektórym recenzjom jest naprawdę dobra). Nowy perkusista okazał się być rzeźnikiem, nadał zespołowi nowy, świeży szlif. Chyba najlepszy koncert na dużej scenie w tym roku.
III. ZAGRANICZNE RÓŻNOŚCI
Jedną z przyjemniejszych rzeczy na takich festiwalach jest możliwość poznania czegoś nowego. W tegorocznej edycji szczególnie zainteresowały mnie islandzki Hjaltalin, australijskie Pendulum i amerykanka Priscilla Ahn.
To, co grają Islandczycy najprościej określić jako pop-rock z elementami folku. Problem w tym, że to w żadnym razie nie oddaje tego, co można usłyszeć na ich jedynej na razie płycie. To trochę tak, jakby o Dave Matthew’s Band powiedzieć, że to rock. Cóż, Wilki to też rock, ale mówimy o zupełnie innych światach, nieprawdaż? Podobnie sprawa ma się z
HJALTALIN. Przede wszystkim zespół ma świetne kompozycje, bogate aranżacje a wszystko brzmi bardzo świeżo i bezpretensjonalnie. Polecam.
PENDULUM z kolei to zespół, który charakteryzuje się tym, że dał radę porwać publikę po Faith No More. Muzycznie to dość dziwna mieszanka drum and bassowej sekcji (ale raczej niezbyt połamanej), rave’owych i klasycznie rockowych zagrywek gitarowo-klawiszowych, linkinparkowego wokalu i nawijacza.
Rave-rock?
Remiza-type drum and bass? Cholera wie. Faktem jednak jest, że zespół gra bardzo dobrze i potrafi rozbujać publikę. Sam wystałem praktycznie cały koncert.
PRISCILLA AHN natomiast to przecudna brunetka w typie urody Winnie Cooper z „Cudownych lat” (tylko kilkanaście lat później). Śpiewa i gra na gitarze, do towarzystwa ma basistkę i klawiszowca. Podczas koncertów posługuje się takim ustrojstwem, które nagrywa partie wokalne i potem je odtwarza (Urszula Dudziak takie ma), co pozwala jej nakładać w trakcie koncertu na siebie kilka różnych ścieżek. Muzyka w zasadzie pop-folkowa, ale w bardzo dobrym wydaniu.
Czy coś jeszcze? Ach tak. Na scenie World pojawił się francuski (a konkretnie jakiś arabski chyba) projekt pt.
SPEED CARAVAN grający mieszankę muzyki etnicznej i rockowej z delikatnym dodatkiem elektroniki. Muzycy dysponują świetną techniką a całość nie pobrzmiewa zupełnie etno-konfekcją, jakiej pełno na rynku od dobrych 20 lat.
Miałem też okazję posłuchać tak zachwalanych
WHITE LIES. Przyznam, że uznawałem ich za kolejne brytyjskie „objawienie” istniejące jedynie w głowach redaktorów gazet, ale po kilku kawałkach zmieniłem zdanie. Wokalista śpiewa doskonale, ma swój styl tak jak i cały zespół. Wszystko śmierdzi mocno latami 80-tymi, jak zresztą wszystko dzisiaj. Trochę wokalu Joy Division, trochę melodii jak ze starego OMD, gdzieniegdzie cure’owski basik; taka sałatka z warzyw po zupie, ale dość smacznie przyrządzona.
IV. INNE
Na scenie Alter Space można też było obejrzeć filmy. Mnie się udało (w dwóch ratach) zobaczyć
HEIMA, czyli dokument o Sigur Ros i Islandii, ozdobiony mnóstwem muzyki zespołu, często granej na żywo, w przeróżnych miejscach. Raz jest to jakiś wioskowy dom kultury pełen emerytów, raz mocno akustyczny występ w górach, albo wielki koncert w Rejkiawiku. Film robi niesamowite wrażenie i jeśli ktoś się nie załapał na Sigur Ros 4 lata temu, i żałuje, to „Heima” jest po prostu jazdą obowiązkową.
V. UWAGI OGÓLNE
- dobra komunikacja, zwłaszcza w porównaniu do lat poprzednich, w SKM-kach powrotnych sporo miejsca, autobusy podstawiane w sporej ilości. Problemy były z wyjazdem samochodami i w SKM-kach jadących do Gdyni to po 16-17. Zwłaszcza w tym upale.
- toalety relatywnie nienajgorsze, nigdy nie stałem w kolejce, i trafiałem nawet na „dziewicze” ToiToi’e. Wystarczyło tylko poszukać sobie kabiny gdzieś dalej, bo tłum okupował oczywiście pierwsze kilka. Domyślam się, co tam się działo. Trochę szkoda, że nie było toalet pod ostatnią sceną World, trzeba było dymać spory kawałek, więc wiele osób załatwiało to w bardziej pierwotny sposób na polu.
- piwo – szczyny, nie najtańsze (6PLN), ale i to samo dostajemy na gdańskich potupajkach, więc nie było tragedii.
- żarcie – trochę drogawe, ale dało się znaleźć bardzo przyzwoite i niedrogie rzeczy. Po zmroku oczywiście mega-kolejki.
- pomysł z Alter Kart – na tym etapie chybiony. Kupiłem i będę miał na przyszłość, ale w tym roku się nie sprawdzała, ponieważ było niewiele punktów z terminalami, do których ustawiały się ogonki.
- publika – chyba mniej lansiarska, niż rok temu, ale moja kobieta twierdzi, ze teraz taki styl obowiązuje, więc już sam nie wiem. Wydawało się też, że przyszło sporo osób „przypadkowych”, zwłaszcza ostatniego dnia.
- ochrona FORT nieco upierdliwa. Idiotyczny pomysł wstępnego „trzepania” festiwalowiczów tuż po wyjściu z autobusu (przy drodze!), choć pół kilometra dalej są właściwe bramki, gdzie jest pełna kontrola.
- KaZecie Kochany – sorki, że nie dotarłem na relacjonowanie, ale tyle tego było do obejrzenia, że po prostu nie było kiedy.
- świetny pomysł z rozwinięciem festiwalu do 4 dni.
- nagłośnienie - jest gorzej, niż 2 lata temu. Jeżeli się stoi przed dużą sceną za telebimem dżwięk potrafi "uciekać". To pewnie przez wiatr, ale warto coś by z tym zrobić.
- świetny pomysł z nową koncepcją dużego, otwartego namiotu. Jest przewiew, nawet jeśli jest dużo ludzi, można coś obejrzeć i czegoś posłuchać
FUTRZAK
ZBANOWAN PRZEZ: Cichutki, Anita, G. Ziętkiewicz, Adrian Dąbrowski, Coryllus, Stary, Szczur Biurowy
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura