Pierwszy dzień zaczął się od L.Stadt i Kolorofonu. Nie przysłuchiwałem się specjalnie, skoro dopiero co wlazłem na teren festiwalu i trzeba było wymienić pieniądze, zakupić piwo, etc., ale L.Stadt raczej tak sobie, za to Kolorofon wydawał się mieć ciekawego basistę.
Poważne granie się zaczęło od koncertu Mitch & Mitch Big Band na scenie namiotowej.
Ciężko jednoznacznie zdefiniować twórczość Mitchów – oscyluje to pomiędzy kiczem, country, punkiem, klasycznym rockiem, funkiem itd. itp. Zespół swobodnie miesza gatunki, płynnie przechodzi od jednego do drugiego w obrębie utworu a wszystko to czyni ze swobodą, uśmiechem i przy niesłychanej interakcji z publiką. Uwzględniając wszystkie różnice stylistyczne, Mitch & Mitch wydają mi się pochodzić z tego samego klimatu, co Pogodno – duża świadomość muzyczna plus cała masa dystansu do siebie.
Koncertu nie dosłuchałem do końca – teraz trochę żałuję – ponieważ chciałem zahaczyć o dużą scenę, gdzie dzień otwierały Muchy.
Płyta Terroromans w pewnym momencie nie schodziła z listy odtwarzania na mojej mp-trójce, więc bardzo chciałem się nausznie przekonać, jak to brzmi na żywo. Brzmiało dobrze, zespół sobie radził, pomimo tego, że miejscami dźwięk się strasznie rozwiewał, ale to było w tym roku dość częstym problemem. Entourage wokalisty, który wyglądał jak cinkciarz z serialu o por. Borewiczu, stanowił co prawda pewien dysonans z indie rockowym brzmieniem i nie pozwalał mi się skupić do końca na muzyce. Potem jednak zauważyłem, że nie był to jednorazowy wyskok jednego artysty, ale tak wygląda chyba tegoroczne zbieranie punktów lansu wśród męskiej części publiczności. Cóż, młodsi się nie robimy.
W przerwie przed następnym koncertem podskoczyłem jeszcze na scenę młodych talentów, gdzie występował Biff – znany słuchaczom Trójki radiowej z piosenki o Ślązaku. To akurat nie mój świat muzyczny, ale trzymam za nich kciuki. O ile zespół nie zmieni się w jakiś klon Smętnej Lury, to ma szansę zdziałać coś w polskim popie. Na pewno dużym atutem jest sprawna wokalistka, dobrze trzymająca kontakt z publicznością. Można to było sprawdzić parę miesięcy temu na koncercie w Gdańsku, na który nałożyły się masowe i spontaniczne obchody wejścia Lechii do ekstraklasy, więc tym bardziej mam szacun dla pani.
Kolejny zespół dużej sceny, Editors, zagrał bardzo żywiołowo, emocjonalnie i z przekonaniem. Niestety, albo ja jakoś źle stałem, albo coś było naprawdę nie tak z nagłośnieniem, ale dźwięk znowu się rozmywał na wietrze. Wszystko dobrze dopiero zabrzmiało na koncercie The Raconteurs dowodzonych przez Jack’a White’a z The White Stripes.
Pełen profesjonalizm, swoboda i autentyczna radość grania. Moim zdaniem, koncert nawet dużo lepszy, niż zeszłoroczne Muse – zwłaszcza, że pozbawiony tego zadęcia i odegrany prawie bez efektownych wizualiów, które były istotną częścią występu Muse. Przeważał repertuar z ostatniej płyty Consolers Of The Lonely, czyli było dużo lat 70-tych i skal bluesowych. Chyba najlepszy występ tegorocznego Open’era.
Niestety, tego dnia nie udało się zobaczyć Devotchki, ale za to przez przypadek trafiłem na występ Fisherspoonera na scenie namiotowej.
Około-elektrowe wymysły nie są akurat w moim guście, ale w wersji live robiło to spore wrażenie. Na scenie tancerze, ucharakteryzowani artyści, muzyka niezwykle wciągająca i zmysłowa. Jak dla mnie – spore zaskoczenie in plus. Zdecydowanie zbyt pochopnie skreśliłem Panów z mojej listy zainteresowań.
Po drodze do namiotu Alter Space rzuciłem okiem na DJ Vadima – przyzwoicie.
Sekcja rytmiczna, sam Vadim za deckami i mniamuśna wokalistka w typie „Try black, you’ll never come back”. Ludzie, którzy widzieli pełen koncert, a z którymi gadaliśmy w osobówce do Wreszcza, twierdzili, że było ciekawie.
W Alter Space zażyłem relaksu przy Emiterze/Franczaku, którzy wyciskali z laptopów i różnych tajemniczych pokręteł ambientowo-minimalistyczne szumy, zlepy i ciągi. Bardzo sympatyczne, bardzo kojące, bardzo współbrzmiące z tym, co mi chodzi teraz po głowie. A do tego, odgrywane w namiociku z wygodnymi miejscami do siedzenia skonstruowanymi z wciąż pachnących desek.
Następnie zdążyłem na jakieś 2 kawałki Roisin Murphy, której koncert wydał mi się trochę zbyt wystudiowany – te wszystkie przebieranki i w ogóle – ale podobno jako całość było to fajne widowisko. Szybko jednak wymiksowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu, bo w namiocie zaczynał się koncert brytyjskiego duetu Fujiya & Miyagi.
Występ może był trochę zbyt statyczny, ale brzmiało to solidnie i optymistycznie. Zespół czasami czaruje krautrockową motoryką a la Stereolab, czasem brzmi niezwykle aksamitnie, jak nieodżałowana Lali Puna. Dla mnie, jedna z ciekawszych kapel obecnie grających. Nie doczekałem do końca, bo już byłem mało responsywny w okolicy 3 nad ranem a czekała nas jeszcze długa podróż na drugi koniec Trójmiasta, więc powoli zaczęliśmy kierować się ku wyjściu…
FUTRZAK
ZBANOWAN PRZEZ: Cichutki, Anita, G. Ziętkiewicz, Adrian Dąbrowski, Coryllus, Stary, Szczur Biurowy
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura