Rzecz to jasna – o wydarzeniu, które za chwile opiszę, traktowali już wszyscy blogerzy świata i okolic. Zarówno ci, którzy mają coś do powiedzenia, a wypracowany styl literacki upoważnia ich do głoszenia swego zdania, jako publicystów publikujących swe publikacje w szerszym zakresie, niż tylko na tablicy Facebook’a, jak również ci, których się czytać nie da, a którym nikt jeszcze tego – czy to z litości, czy może zwykłej złośliwości – nie powiedział.
Otóż premier Tusk wpadł na śniadanko do TVNu. Przy czym śniadanko to – wedle zapowiedzi pisowskiej tłuszczy, a także redaktora prowadzącego i jego gości – miało skutkować ciężką niestrawnością. Czy tak się stało? Raczej nie. Zaryzykuję nawet tezę, że świeżej daty pisowski agitator Kukiz siedzi teraz na kibelku. Bo w programie miał chyba zatwardzenie i nie potrafił uskutecznić ideologicznej – ja przepraszam za wyrażenie – sraczki, która dopadła go choćby u Tomka Lisa, kiedy to starał się obrzucić przysłowiowym słoiczkiem z fekaliami znaną (i strasznie naiwną zarazem) feministkę Kazię Szczukę..
Chciałem - z szacunku dla gości w studio – darować sobie przykry komentarz. Ale sobie nie daruję. Zasadniczo dlatego, iż zdałem sobie sprawę z tego, że tego szacunku zbyt wiele jednak dla nich nie posiadam. Dlaczego? O tym w dalszej części.
Zacząć trzeba od jednej istotnej rzeczy. Zaproszeni przez TVN artyści siedzieli jak zbite psy. Do spotkania z premierem byli kompletnie nieprzygotowani. Do tego stopnia, że Kukiz zdołał się nawet na własne życzenie ośmieszyć. Goście nie zadali sobie trudu, by sprawdzić zasadność swoich zarzutów. Nie potrafili jednoznacznie wyrazić swych obiekcji. Wyglądało to trochę tak, jakby podzielili się przed programem zagadnieniami z pisowskiego FAQ i w tym zakresie usilowali nieco premierowi dokuczyć. Śmieszne. Czterech facetów ma przez godzinę do dyspozycji Premiera RP i pytają go o „jedno okienko”, albo „wytwórnię jaboli”. Przecież każdy z nich publicznie głosił, że jest rządami Platformy rozczarowany. To dlaczego – do cholery – żaden nie potrafił tego uzasadnić? No, może żaden prócz Hołdysa – o tym również za moment.
Sama forma prowadzenia dyskusji wołała o pomstę do nieba. Panowie przekrzykiwali się i uspokajali wzajemnie. Co jednak zabawne, czynili to nie w dyskusji z premierem, tylko wobec siebie samych. Odnośnie formy prowadzenia spotkania przez moderatora – Mellera. Zamiast pytać o konkrety – serwowali długie i piekielnie nudne przemowy, zakończone przysłowiowym wielokropkiem, w który premier miał „wkleić coś od siebie”. I premier wklejał. Cierpliwie i na luzie.
A teraz clou mojego performance’u. Porozmawiamy sobie o poszczególnych Wielkich Odstępcach.
Marcin Meller – przyznam, że kiedy wystosował swój list otwarty, w którym twierdzi, że jest rozczarowany Platformą i więcej na nią nie zagłosuje, to pierwszym, co sobie pomyślałem było: „KOGO TO KU*WA OBCHODZI, DO DIABŁA?” Bo kim właściwie jest Meller? Jaka jest jego pozycja w świecie kultury, czy choćby nawet mediów?
Ten facet to idealny przykład „kariery dzięki tatusiowi”. Bo mało kto wie, ale Meller senior – Stefan - to były minister spraw zagranicznych (w rządzie PiS!!) i ambasador RP we Francji i Rosji. Człowiek wpływowy do tego stopnia, że zaledwie 3 lata po powstaniu TVNu, jego syn Marcin, ze zwykłego dziennikarzyny Polityki, stał się gwiazdą - gospodarzem reality-show „Agent” (co – przyznam – robił całkiem nieźle), a w rok po zakończeniu produkcji tegoż, został naczelnym polskiej edycji Playboya. Córka Stefana Mellera, robi natomiast kaskę, jako rzecznik prasowy spółki – giganta PL.2012.
Kariery wielkiej Meller – junior nie robi. Można go raczej zdefiniować, jako ulokowanego na wygodnej posadce i co miesiąc odcinający kuponik od ojcowskiej troski.
Program Drugie Śniadanie Mistrzów to typowa autopromocja prowadzącego. Piosenkę do czołówki programu wykonuje jego żona – Ania Dziewit (o której akurat złego słowa nie powiem, bo ją lubię i koniec), liderka zespołu Andy. Prowadzący zupełnie nie panuje nad swoimi gośćmi i – jak to się mówi – nie narzuca żadnego porządku obrad.
Meller napisał list do Tuska i PO – po raz kolejny cudowna forma autopromocji. Nic z tego jednak nie wynikło, bo we własnym programie okazał się wilkiem z mlecznymi zębami, merytorycznie zagryzionym przez Tuska.
Mnie najbardziej ciekawi, na kogo to Meller będzie głosować – skoro nie na Platformę. Może na PiS? Bardzo chcę, marzę wręcz, by usłyszeć go na antenie Radia Maryja, przekonującego ojca prowadzącego i osiemdziesięcioletnie słuchaczki, o koniecznośc kultywowania w Polsce projektu „Playboy”. Przy czym zapewne dość szybko „odkryte” sexi modelki zostaną trochę "zakryte". „No bo stringi? Dajcie spokój. To przecież nie przystoi”.
Tomek Lipiński – ja nie mam pojęcia, co on robił w tym programie. Męczył się niemiłosiernie i sprawiał wrażenie, jakby chciał skorzystać z „precedensu Błaszczaka”. Znalazł się w programie zapewne tylko dlatego, że brakowało Mellerowi czwartego. Bo Lipa wypowiadał się wprawdzie o Platformie z wyraźnym rozczarowaniem, ale bez szczególnej wrogości. Ot, wypowiedź, którą mógłby zaserwować każdy. Lipiński zdecydowanie ma poukładane w głowie. Wie, czym grożą rządy PiS i czerwonych. Wie, że PJN to raczej partia pod szyldem „wannabe”, a PSL to chorągiewka, która swój kierunek wyznacza na podstawie wiatru – w zależności czy wieje korzystnie, czy nie.
Jednak posiadam wobec Lipińskiego pewien zarzut. W wywiadzie dla RZ żąda od Platformy konkretów. Niestety, w programie, który umożliwił mu podzielenie się swymi wątpliwościami, sam żadnych konkretów nie przedstawił. Zagadnął coś tam o „jednym okienku” – sprawie naprawdę na miarę spotkania oko w oko z Tuskiem. A w dodatku przedstawił tę sprawę, jako myśl swego kolegi, a nie swoją własną.
Nie będę się nad Tomkiem Lipińskim pastwił. Lubię go. Ale uważam, że zabrakło mu jaj, by zwyczajnie odmówić występu w programie. Wystarczyło powiedzieć, że być może rozczarowany jest, ale nie do tego stopnia, by wkładać PiSowi do ręki argumenty. A program, który oglądaliśmy, to właśnie mógł uczynić – gdyby nie był tak żenująco poprowadzony.
Paweł Kukiz – obraz nędzy i rozpaczy. To nie jest już ten sam Kukiz, co kiedyś. Zestarzał się w mało przyjemny sposób. Ten najgłośniejszy dotąd krytyk Platformy, rzucający ostrymi słowami na łamach mediów, twarzą w twarz z Tuskiem utracił trzy czwarte charyzmy. Raz zaatakował, dostał soczysty cios od premiera i potem stać już go było tylko na chamskie żarty typu „homofoniczne dotykanie po kolanku”. Prócz tego Kukiz – już nie taki twardziel w ocenie dokonań rządu – zwyczajnie podlizywał się Tuskowi i starał złagodzić ton komunikatu, który jakiś czas temu wysłał w eter. „Ja pana zwyczajnie lubię, panie premierze”. Żałosne.
To, co Pan Paweł uznał, za kluczowy argument przeciwko rządowi, ośmieszyło go chyba nie tylko w oczach telewidzów, ale również w jego własnych. Sprawa okręgów jednomandatowych, które – jak się okazuje, blokowane są nie przez Platformę, tylko przez nowych pupilków Kukiza – PiS. Jak można przyjść do programu tak nieprzygotowanym? Mało tego. Jak można być świadomym obywatelem i oskarżać jedną opcję polityczną za winy drugiej – tej, którą się wychwala. Kukiz to nie omnibus – nie musi wiedzieć wszystkiego. Ale jeśli formułuje się zarzuty na podstawie „bo tak mje się zdaje” to trzeba się liczyć z tym, że przyjdzie bolesna kontra.
Warto również dodać, że jeszcze nie tak dawno Kukiz agitował na rzecz PO. Występował nawet na ich kongresach. Straszył PiSem. A dziś taki rozkochany w Prezesie. To ciekawe. Ja zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą być rozczarowani rządami PO. Można zrezygnować z głosowania na tę partię. Ale przejście do grona PiSu to zwrot o 180 stopni. Nie do przyjęcia dla ludzi myślących. Pokazuje to jasno, że Kukiz nie ma pojęcia ani o programie Platformy, czy PiSu, ani nawet o zawartym w konstytucji sposobie zarządzania Państwem. I mało go to obchodzi. Bo nie głosuje na przekonania, tylko na osoby. Bardzo to typowe dla ludzi żadnych.
Ciekawe, jak się Kukiz wytłumaczy Papie Rydzykowi (a jako pisowski neofita stanie się zapewne celebem tegoż zacnego wydawcy), z piosenki pod tytułem „Ksiądz Proboszcz już się zbliża”.
Zbigniew Hołdys – mocno podstarzały infant terrible. Człowiek z innego wymiaru – niestety, bynajmniej nie w pozytywnym tego sformułowania znaczeniu. Oderwany od rzeczywistości. Muzyk może i przedni, choć głównie przez wzgląd na swój wkład dla polskiej muzyki – tak rozrywkowej, jak i artystycznej. Jego pierwsza wypowiedź, to tekst aktora ze spalonego teatru. Sięgnął tak głęboko do źródeł absurdu, że aż trudno właściwie to komentować. W swym pierwszym wejściu, Pan Hołdys stworzył swoją własną, kompletnie utopijną wizję partii politycznych. Stwierdził, że dobrze, by było, żeby taką PO nie zarządzał szef klubu, tylko nie wiadomo kto. Że nie ma demokracji, skoro to władze partii ustalają listy wyborcze. To trochę tak, jakbym ja Panu Hołdysowi powiedział, że nie ma prawa sobie dobierać członków własnego zespołu – bo to niedemokratyczne. Idiotyzm. Dalej, podnosi Hołdys sprawę o finansowaniu partii. Czyli ponownie rzecz, z którą PO – jako jedyna w sejmie – walczy z pełną mocą. Uprzejmym milczeniem nakryję formę, jaką sobie Hołdys przybrał, dla przedstawienia swej tezy. Albo nie. Nie nakryję. Muzyk – widać do gadania nie przywykły – przemawiał tak długo, że aż go inni goście poganiali by kończył. Pytania nie zadał. Pokazał natomiast swoją wyższość nad maluczkimi, między innymi szantażując Mellera, że jeśli ten nie da mu dokończyć przydługiego wywodu (po którym nie będzie już czasu, by Tusk cokolwiek odpowiedział), to jego – Hołdysa – noga więcej w TVN nie postanie. Taki to wrażliwy i pogodny obywatel.
Druga zaś przemowa „pana Kapelusznika” zdemaskowała faktyczne powody jego postępowania. Obdarła ze złudzeń tych, którzy wierzyli, że Hołdys to wrażliwy, choć nieco błędny Don Kichot, walczący z wiatrakami – rządem pro publico bono. Okazało się bowiem, że wszelkie zarzuty wobec Tuska to bezczelna finansowa prywata. Poszło o to, że rząd zwiększył stawkę VAT od twórczości artystycznej. Hołdys narzeka, że artyści nie mają świadczeń, a jeszcze odbiera im się pieniądze. I to jest bezczelność. Facet, który zarabia x-krotność średniej krajowej twierdzi, że mu źle, dlatego nie będzie głosował na PO. I to nic, że jako przedstawiciel chyba jedynego zawodu zarabia pieniądze leżąc brzuchem do góry – i to nie małe pieniądze. Mówi się, że tantiemy to niemal połowa wszystkich zarabianych przez artystów pieniędzy. Wiadomo, że początkujący i nieco bardziej undergroundowi artyści nie mają lekko. Ale on? Hołdys? Bard narodowy? Błagam.
Co jednak bardzo ważne, Tusk udowodnił wszystkim, że on się nikogo nie boi. Przyszedł sam do programu, w którym niby miano go rozszarpać na strzępy. A tym czasem to on, samojeden rozszarpał owych pseudołowcow. Wyobrażacie sobie Kaczyńskiego, który przychodzi na publiczne spotkanie ze swymi czterema przeciwnikami? Bo chyba prędzej można by ducha zobaczyć, niż prezesa PiS w zasygnalizowanej powyżej roli. Podobnież, jak nie wyobrażam sobie Jarosława Sprawiedliwego, jak publicznie przyznaje się do porażki. I cóż z tego, że Tusk zrobił to trochę teatralnie? Może nawet trochę pod publiczkę? Ten facet potrafi spojrzeć w kamerę i powiedzieć „nawaliłem”. Kaczyńskiemu – ani jednemu, ani drugiemu – nigdy się to nie przydarzyło. Mimo, iż naknocili w tym kraju bardzo dużo. Cóż, czekam tylko, aż Kościół katolicki ustanowi Dogmat O Nieomylności Kaczyńskiego. Wtedy nie bedziemy juz moglli narzekać.
Inne tematy w dziale Polityka