film taki był, dawno temu. Kto oglądał ten się zachwycił. Kto nie oglądał ten kiep.
To był film François Truffaut o dorastaniu. Główną rolę grał chłopiec, później aktor-fetysz francuskiego reżysera, Jean-Pierre Léaud. Tyle tego tytułem zagajenia, sprawdźcie sobie sami.

Wracamy do Polski, czyli do nadwiślańskiego przaśnego realu. Jest kwiecień 2010. Myśli miejscowej ludności powracają, albo są zwracane wstecz, w czas pamiętnej wiosny 1940 roku, w czas zbrodni ludobójstwa na internowanych przez sowietów Polakach. Przez całe dziesięciolecia ruska swołocz nie miała zamiaru do tej zbrodni się przyznać, a w PRLu pachołki Moskwy robiły wszystko, aby prawda o niej nie wyszła na światło dzienne. Musiały miąć lata, aby wreszcie w polskich szkołach o zbrodni katyńskiej uczyły się nowe pokolenia Polek i Polaków.
Na wiosnę 2010 roku wielkimi krokami zbliżają się obchody 70 rocznicy zbrodnia katyńskiej. Już od kilku miesięcy jest dla wszystkich rzeczą oczywistą, że na tę uroczystość wybiera się głowa państwa, prezydent RP Lech Kaczyński. Jednak również już od kilku miesięcy urzędujący premier rządu, Donald Tusk, miłośnik piłki nożnej, kombinuje jak prezydenta wykiwać, zmarginalizować, czy jak się uda, nawet uniemożliwić mu przyjazd na uroczystość kommemoracyjną w katyńskim lesie.
Nagle pojawia się pomysł wspólnych polsko-rosyjskich obchodów zbrodni katyńskiej, dosyć niespodziewany i kuriozalny. Nadal trudno jest ustalić, kto był jego pomysłodawcą, Tusk czy Putin. Jakby nie było premier Donald Tusk i jego najbliżsi współpracownicy z Tomaszem Arabskim na czele z zapałem przystępują do realizacji tego pomysłu, co się wiąże z coraz bardziej ostentacyjnym ignorowaniem głowy państwa, prezydenta Lecha Kaczyńskiego. A wszystko w ramach szczeniackiej polityki prowadzonej przez ekipę Tuska z walnym poparciem "esbecko-nomenklaturowych klanów", które zjednoczone tę ekipę do władzy wypchnęły, widząc w niej jedyną szansę dla ocalenia pookrągłostołowego status quo.
I stało się to, co w tym klimacie i w tej sytuacji prędzej czy później stać się musiało. Zginął prezydent RP wraz z małżonką i towarzyszącymi mu osobami. Szok, niedowierzanie, pierwsze domysły i hipotezy.
Wtedy właśnie Tusk i jego przydupasy jako pierwsi uwierzyli, mieli podstawy uwierzyć, że pod Smoleńskiem doszło do zamachu. Uwierzyli w tę "spiskową" wersję już w pierwszych dniach po katastrofie i tak się przestraszyli, że robili i nadal robią wszystko, aby prawda nie wyszła na jaw. Także dlatego, że taka wersja wydarzeń obnażała ostatecznie ich totalną i brzemienną w skutki indolencję, a poprzedzająca tragedię ta cała ich szczylowata "polityka" w tym kontekście nabiera znamion zdrady stanu, co w tradycji "białego człowieka" czy inaczej - w europejskim kręgu kulturowym - oznacza ni mniej nie więcej, że czaka ich ścianka i pluton egzekucyjny.
Dlatego tak się przerazili i tak stchórzyli, ale też szybko pojęli, że jedyną szansą, przynajmniej na przeczekanie, jest dla nich oddanie całego śledztwa Rosjanom, w nadziei, że Putin już coś tam wymyśli, w końcu ma wprawę.
Jeśli w tej perspektywie spojrzymy i przeanalizujemy wszystko to, co się wydarzyło od 10 kwietnia 2010, to dziwnie się nam to układa w całkiem logiczną całość. Może nawet FYM się ze mną zgodzi ...
SUPLEMENT
z notką najwyraźniej się nie wstrzeliłem, gdyż wszyscy żyją bieżączką czyli zwolnieniem Gmyza i Wróblewskiego. Jeśli więc o zwolnienia chodzi to ja przede wszystkim się dziwię jak to możliwe, że o losach dziennikarzy i o tym, co dziennikarze piszą nadal w Polsce decydują jakieś typki spod ciemnej gwiazdy. Kim są Grzegorz Hajdarowicz i jego żona Dorota, kto to taki Marek Dworak, czy Jarosław Knap. Jeśli tak dalej pójdzie, to nasze losy będą zależały od jakichś Marcinów P. z małżonkami.
Czy już wszyscy powariowali ?
Dobranoc
Inne tematy w dziale Polityka