National Geographic srogo się skompromitował robiąc film "Śmierć prezydenta" najwyraźniej na czyjeś zamówienie, albo po prostu poszedł na łatwiznę. Tylko dlaczego działał akurat w tym wypadku tak pochopnie?
Oczywiście można to tłumaczyć, co zresztą sugerowali sami producenci, że robiąc całą serię filmów o katastrofach lotniczych, bazują zawsze na materiałach oficjalnych, czyli końcowych raportach opisujących drobiazgowo przyczyny i przebieg całej katastrofy. Trzeba pamiętać, że National Geographic nie para się prowadzeniem własnych dochodzeń, a jedynie relacjonuje wydarzenie robiąc filmy, które w interesujący i przystępny sposób jedynie ilustrują tysiące stron dokumentacji napisanej trudnym, fachowym językiem całej grupy ekspertów od aeronautyki, mechaniki, nawigacji, elektroniki, materiałów wybuchowych itp.
Oczywiście można założyć, że również w przypadku filmu "Śmierć prezydenta", postępując całkiem naturalnie wręcz rutynowo, jego realizatorzy oparli cały scenariusz filmu na dostępnych materiałach oficjalnych, czyli w tym wypadku na rosyjskim raporcie MAK oraz częściowo na polskim raporcie tzw. komisji Millera.
Biorąc to wszystko za dobrą monetę rodzi się jednak pytanie, czy producenci interesującego nas filmu nie postąpili zbyt pochopnie, czy podchodząc rutynowo do tematu nie powinni w tym konkretnym przypadku zdecydowanie staranniej zbadać całą sprawę. I nawet nie chodzi mi o to, aby zainteresowali się ustaleniami tzw. komisji Macierewicza, ale przynajmniej zareagowali na wiadomość o wykryciu śladów materiałów wybuchowych na wraku samolotu. Wbrew temu co sugeruje nam tutaj w s24 pewien natrętny chłystek, to nie Cezary Gmyz odkrył ślady trotylu na wraku, a dokonała tego specjalna komisja polskiej Prokuratury Wojskowej, działającej w porozumieniu ze stroną rosyjską, co ostatecznie przyznał jej przedstawiciel dwa miesiące temu, kiedy film był jeszcze w trakcie realizacji.
Jak wynika z materiałów udostępnionych przez tęże Prokuraturę Wojskową, ślady trotylu odkryto dopiero przy trzecim, czy nawet czartym podejściu, gdyż wszystkie poprzednie dogłębne badania i analizy nie wykazały nawet śladu obecności żadnych substancji wchodzących w skład materiałów wybuchowych - patrz drobiazgowe podsumowanie pani Kublik (nota bene opublikowane w tym samym dniu co sensacyjny artykuł Cezarego Gmyza) w poszukiwaniu trotylu i nitrogliceryny
Wprawdzie tego nie wiem, ale nie sądzę, aby ekipa z National Geographic, która zrealizowała już kilkadziesiąt filmów na temat katastrof lotniczych, w swojej jakże odpowiedzialnej pracy spotkała się z takim przypadkiem. Trudno to sobie nawet wyobrazić, ale spróbujmy.
Chociażby katastrofa Airbusa, który wpadł do oceanu i zaginął, a którego wrak po długich poszukiwaniach wydobyto i poddano badaniom na wszelkie możliwe przyczyny katastrofy, ostatecznie ustalając, że powodem nie było uderzenie pioruna, jak przez dłuższy czas sądzono, a pęknięcie jakiejś rurki w urządzeniu regulującym ciśnienie w samolocie. Dalsze badania i symulacje potwierdziły tę drugą hipotezę. Powstał raport końcowy i na jego podstawie ekipa National Geographic zabiera się do kręcenia filmu. A mogli przecież już nakręcić film o piorunie, który zabił I pilota i spalił urządzenia nawigacyjne.
Teraz jeszcze wyobraźmy sobie, że po upływie roku od ogłoszenia ostatecznej, oficjalnej i przez nikogo niepodważanej wersji przyczyn katastrofy wspomnianego Airbusa, ekipa National Geographic realizująca o tym wypadku nowy odcinek serii, nagle dowiaduje się z mediów, że w wyniku jakichś dodatkowych badań poczynionych na zachowanych szczątkach tego samolotu (na przykład w celach szkoleniowych) odkryto ślady materiałów wybuchowych ...
Co w takiej sytuacji robi ekipa National Geographic , ba! każdy rozumny człowiek?
Inne tematy w dziale Polityka