ZAMKNĄĆ USTA KRYTYKOM
Relacja subiektywna ze spotkania autorskiego z Piotrem Zychowiczem
Piotr Gontarczyk, historyk, politolog
W środę 28 sierpnia 2013 r. w warszawskim klubie Traffic odbyła się prezentacja książki Piotra Zychowicza „Obłęd '44". Spotkanie prowadził Rafał Ziemkiewicz, a na scenie zasiedli wyłącznie zwolennicy wspomnianego dzieła: dr Marek Gałęzowski i dr hab. Sławomir Cenckiewicz. Pierwotnie imprezę zaplanowano w Klubie Ronina, w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich przy ul. Foksal. Ale autor nie wyraził zgody na udział w spotkaniu krytyków, w tym m.in. Piotra Zaremby czy prof. Tomasza Żukowskiego.
Takiego stanowiska bronił w pierwszych minutach panelu prowadzący Rafał Ziemkiewicz - także zwolennik książki - przekonując, że na początku debaty o „Obłędzie '44" warto dać autorowi szansę przedstawienia swoich argumentów bez - jak to określił - „zatupywania i zakrzykiwania".
Jeżeli tak, to należało zorganizować spotkanie również bez publiczności, która na prezentacji książki dawała wyraz swym negatywnym emocjom. A w ten sposób tylko zamknięto usta krytykom, bo red. Zarembę czy prof. Żukowskiego o „zatupywanie i zakrzykiwanie” chyba nie należało podejrzewać. Niestety, przebieg wieczoru potwierdził, że chodziło raczej o teatr dla jednego, kontrowersyjnego aktora, a krytykom nie oddano zbyt wiele pola. Mogli najwyżej zadać pojedyncze pytania, kiedy dobili się do głosu (np. prof. Żukowski). Prowadzący do obiektywnych też nie należał, angażując się w spory z zadającymi pytania. Wyszła więc trochę „ustawka", a trochę „klaka", organizowana tak samo jak w przypadku „Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa.
Tragikomedia
Głównym punktem spotkania był ponad półgodzinny monolog Piotra Zychowicza, który barwnie i nieco mistycznie przedstawiał główne tezy swojej książki. Kto ją czytał, będzie wiedział, o co chodzi: to same faktograficzne naciągactwo, infantylne pojmowanie polityki, opisywanie minionych zdarzeń fałszującym rzeczywistość językiem. Tu wystarczy tylko napisać w prasie artykuł, który nie spodobał się Zychowiczowi, by nie zapachniało „sowieckim prowokatorem".
Rozbieranie tego "Obłędu" zdanie po zdaniu jest żmudne i pracochłonne, więc wspomnę tylko o jednej, ale wymownej sprawie. Zychowicz napisał w książce, a na spotkaniu wielokrotnie powtarzał, że „Armia Krajowa witała Armię Czerwoną". Jednak w czasie operacji „Burza" AK usiłowała - nie miejsce tu na analizę trafności koncepcji - witać Sowietów jako prawowici gospodarze tej ziemi. Różnica pomiędzy "witaniem Sowietów" a la Zychowicz a rzeczywistymi działaniami Armii Krajowej jest więc taka jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym.
Trzeba zauważyć, że były w tym wykładzie i obelgi nowe. Autor powiedział o dowódcy AK gen. Leopoldzie Okulickim (po raz kolejny sugerując, iż to agent na służbie Sowietów), że w marcu 1945 r. "zaprowadził" przywódców Polskiego Państwa Podziemnego wprost w ręce NKWD. To ważna jakościowa zmiana. W książkowej wersji tej "historii" sądzeni potem w moskiewskim „procesie szesnastu" sami poszli do NKWD, w pędzie po stanowiska.
Wykład w Trafficu był dla mnie potwierdzeniem, że w przypadku "Obłędu "44" nie mamy do czynienia wyłącznie z echem politycznych awantur o powstanie z emigracyjnego bagienka. To był medialny show, pełny teatralnych słów i gestów. Dramatyczne modulowanie głosu współgrało z epatowaniem detalami powstańczej tragedii. Naciąganie faktów przeplatało się z głębokim patrzeniem w oczy dzieci ofiar powstania i celowo używanymi w celu podkręcania atmosfery obelgami pod adresem dowództwa AK. Granie na emocjach ("Utraciliśmy ukochane miasta Wilno i Lwów" itp.) prowadziło słuchacza do pozornie oczywistych podsumowań o poruszającej głębi: "Nie można budować domu bez cegieł, latać bez skrzydeł, walczyć bez broni". Znam już ten teatr "wirujących kościotrupów" ze spektakli Jana Tomasza Grossa.
Przekonywanie siebie
W trakcie wykładu zawierającego wiele obraźliwych opisów dowódców AK dochodziło do żywej reakcji sali. Coraz częściej interweniował prowadzący Rafał Ziemkiewicz, który w końcu, chcąc wesprzeć autora, oświadczył, że wszystko, co mówi Zychowicz, to fakty, bo on czytał na to dokumenty. Przeszarżował. Przytłaczająca część wykładu opierała się na różnej wartości relacjach uczestników tamtych wydarzeń, w których sporo było porachunków, złości i wzajemnej niechęci. Dokumentów na to zwykle nie ma, a koloryt wielu informacji dobrze oddaje termin "wieści z magla", na co zresztą zwracano uwagę Zychowiczowi. Ale ten zachowuje się jak impregnowany. I trudno dziwić się takiej postawie: gdyby tu zastosować reguły naukowego warsztatu, rzetelną krytykę źródła, roztropność i ostrożność w terminologii, z wielu partii jego "obłędnej" książki nie zostałoby zbyt wiele.
Po samym autorze wypowiedzieli się dr Gałęzowski i dr Cenckiewicz. Pierwszy wspomniał o kompromitującym naszych aliantów stosunku do polskiego wojska. Szerzej wypowiedział się Cenckiewicz, w dużej mierze wspierający ciężkie oskarżenia, zawarte w "Obłędzie", pod adresem niektórych członków kierownictwa AK i atakujący niewymienianych z nazwisk przeciwników publikacji. Dyskusję z krytykami podjął i sam autor, choć w osobliwy sposób. Ustawicznie podpierał się rozmaitymi wypowiedziami ważnych osób (tylko że głównie publicystów czy wręcz ideologów), przedstawiając się jako nosiciel obiektywnej prawdy z dala od narodowych mitów. Kilkakrotnie wspomniał o argumentach padających pod adresem jego książki (naruszanie narodowego tabu itp., itd.), ukazując zarzuty krytyków w sposób karykaturalny, wręcz anegdotyczny. Kłopot jest tylko jeden.
Otóż czytałem wiele głosów krytycznych, które padły pod adresem "Obłędu '44" w debacie zorganizowanej przez "Do Rzeczy", a także pojawiających się w innych mediach papierowych i elektronicznych. Z przykrością stwierdzam, że Zychowicz polemizował głównie z argumentami, które pod jego adresem w ogóle nie padały, a prawdziwe zignorował. Nihil novi sub sole. Gross też nie odpowiadał na merytoryczne zarzuty w sprawie swoich fałszerstw i manipulacji. A kto go krytykował, był przedstawiany jako groteskowy piewca narodowych mitów. Mam to samo poczucie manipulacji, słuchając i Grossa, i Zychowicza.
Pseudodyskusja
W dyskusji o publikacji głosy były zróżnicowane. Obok pochwał pojawiły się i pretensje odwołujące się do osobistych doświadczeń z walki na barykadach. To oczywiście głosy godne szacunku, ale historyk ma obowiązek stawać w tych sprawach po stronie Zychowicza, jako mającego prawo do refleksji post factum, w obszarze twierdzeń ogólnych.
Jedną z pierwszych osób, które zabrały głos, była kobieta, która przekazała słowa gen. Janusza Brochwicza-Lewińskiego ps. "Gryf", dziś ponad 90-letniego kombatanta z batalionu "Parasol" - legendarnego dowódcy obrony wyśpiewanego "Pałacu Michla". Powstańczy bohater był zaskoczony, w jaki sposób jego wcześniejszy rozmówca Piotr Zychowicz zaatakował powstanie warszawskie i jego przełożonych. Najwyraźniej poczuł się okłamany i wykorzystany przez autora "Obłędu '44". W jego imieniu wspomniana kobieta (niestety, nie dosłyszałem imienia i nazwiska) powiedziała to wszystko, o czym tu mowa, wstała i oddała Zychowiczowi książkę, którą ten wcześniej generałowi wysłał. Część sali biła rzęsiste oklaski.
Potem, wśród wielu głosów mało wnoszących do sprawy, Ziemkiewicz oddawał mikrofon sprawiedliwie i rzetelnie - zabrał głos m.in. "wyproszony" z wcześniejszej formuły spotkania prof. Tomasz Żukowski. Zapytał Zychowicza, czy po krytyce, jaka spadła na jego tytuł, podtrzymuje sformułowanie "Armii Krajowej kolaborującej z Sowietami", a także spytał Cenckiewicza, czy popiera tezę, że najważniejszą dla ówczesnej historii Polski bitwę toczyły w 1942 r. hitlerowskie wojska pod Stalingradem.
Cenckiewicz w zasadzie kluczył i unikał odpowiedzi. Zychowicz natomiast przeczytał artykuł z "Biuletynu Informacyjnego" z 1941 r., który nakreślił scenariusz, jak ta wojna miała przebiegać: najpierw Niemcy mieli rozbić Rosję, a potem miały paść pod ciosami aliantów, dając Polsce upragnioną niepodległość. W tym scenariuszu Stalingrad był momentem przełomowym. Zychowicz przeczytał ów tekst z dużą emfazą i wyraźnym przekonaniem, że oto jednoznacznie przygwoździł przeciwnika. Ale takie odczytywanie z gazet życzeniowych scenariuszy nie tylko nie robi wrażenia, ale może wywoływać ironiczne uśmiechy. Bo kłopot w tym, że Sowieci - pewnie przez zbyt rzadką lekturę "Biuletynu Informacyjnego" - nie zechcieli upaść. Więcej, nawet ośmielili się tę wojnę, w sojuszu z Anglią i USA, bezczelnie wygrać. Polska polityka musiała liczyć się z każdym, a przede wszystkim realnym przebiegiem wydarzeń. W konfrontacji z tym odczytywanie artykułów z "Biuletynu" jak tego, co "powinno było być" (ale nie było), ukazało tylko infantylność "odkłamywania historii" piórem Zychowicza.
Gdyby prof. Żukowski był uczestnikiem dyskusji, pewnie mógłby polemizować, co próbował jeszcze czynić z sali, jednak już się nie bardzo dało. Czyli wszystko jak na pseudo-dyskusjach i klakach z udziałem Jana Tomasza Grossa.
Aha, bym zapomniał. Słowa o "AK kolaborującej z Sowietami" też zostały w pełni podtrzymane. Prof. Żukowski nie polemizował. Pewnie dlatego, że dawno zabrano mu mikrofon.
Nuta osobista
Na spotkaniu zabrałem głos. Odniosłem się wyłącznie do zawartych w książce oskarżeń o agenturalną pracę dla Sowietów pod adresem - bagatela - dowódcy AK gen. Okulickiego. Autor miał w tym względzie tylko mało wiarygodną relację prof. Pawła Wieczorkiewicza. Wedle niej jacyś historycy rzekomo czytali w Moskwie teczkę Okulickiego jako sowieckiego agenta. Jest oczywiste, że ta historia to tylko plotka, bo nikt w stolicy Rosji takich dokumentów Polakom nie udostępnia. Zapytałem więc Zychowicza, "jakie kroki podjął, by tę relację zweryfikować?". Bo chyba jest oczywiste, że zanim tak ciężkie oskarżenia zostaną przelane na papier, należało przynajmniej spróbować je sprawdzić. Może trzeba było chociaż spróbować odnaleźć tych mitycznych, znających akta, historyków?
Za pierwszym razem nic, Zychowicz coś tam opowiadał naokoło. Ponowiłem pytanie, prosząc o odpowiedź na temat. Wtedy usłyszałem, że nie było powodu, żeby "ukrywać przed czytelnikami" historii krążącej po gabinetach naukowców od lat 90. Cenne to wyznanie. Sam brałem udział w tego rodzaju kuluarowych debatach, w czasie których rozmawiało się o pieniądzach, seksie i najnowszych korytarzowych ploteczkach. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je publicznie powtarzać.
Korzystając z faktu, że jeszcze przez chwilę nie odebrano mi mikrofonu, zadałem to samo pytanie po raz trzeci, głęboko przekonany, że ta żenująca historyjka o plotkach z "gabinetu historyków" także jest nie na temat. Interweniował prowadzący, moje zachowanie porównując do "Gazety Wyborczej", która wcześniej w taki sposób atakowała mnie i Sławomira Cenckiewicza za książkę o Wałęsie. Coś chyba w podobnym stylu dorzucił Zychowicz.
Poczułem się skonfundowany porównaniem, bo nie przypominam sobie, by ktokolwiek z tej gazety pojawił się na spotkaniu na temat publikacji i zadawał merytoryczne pytania. Nie przypominam sobie także, bym kiedykolwiek musiał bronić się przed tego rodzaju dociekliwością, bo w żadnej książce - z tą napisaną z Cenckiewiczem na czele - nie zamieszczałem wyssanych z palca plotek.
Ale przecież nikt nie obiecywał, że na tej dyskusji będzie tylko słodko. No i już zdążyłem się zahartować w zderzeniach z publicystyką historyczną na miarę Jana Tomasza Grossa.
Resume
Przed spotkaniem w Trafficu zakładałem, że autor ma dużo dobrych chęci, choć tytuł razi w oczy skalą ideologicznego zaczadzenia i politycznej infantylności. Ale patetyczny spektakl, który zobaczyłem, wywołał zasadnicze rozmyślania na temat własnego stanowiska. Autor chyba zbyt łatwo uwierzył w siebie, za szybko polubił scenę i światło reflektorów. To w naturalny sposób mogło wpłynąć na rodzaj zajmowania się historią. Pisanie spokojne i rzeczowe jest wielce pożądane, lecz huku i awantur z tego nie będzie. Co innego, jeśli wpadnie się na pomysł, by temat podkręcić, choćby ostrymi porównaniami czy szokującą terminologią. A więc - bo co nam kto zrobi? - zrobimy z AK „sowieckich kolaborantów", napiszemy, że Armią Krajową dowodził pijak i sowiecki agent, a samo powstanie nazwiemy obłędem. Dorzucimy jeszcze szczyptę inwektyw, dwie łyżki pomówień, pół kilograma plotek z magla i przepis na kipiący kocioł będzie gotowy. A że kogoś zaboli, przecież wszystko dla dobra prawdy i sprawy.
Krytyków najlepiej w ogóle nie wpuszczać na salę, a z życzliwym prowadzącym da się łatwo uniknąć metodą „ślizgania" odpowiedzi na każde trudne pytanie. Jeśli kto przeciw, to znaczy, że „obrońca narodowych mitów". Jeżeli kto się będzie szczególnie napraszał, oberwie po buzi „Wprost" albo "Wyborczą".
Coś mi się zdaje, że te moje dziwne skojarzenia z Grossem nie są aż tak przypadkowe. Tamten ostatnio brylował publicznie swoimi "Złotymi żniwami" w Treblince. Autor "Obłędu '44" używa tych samych metod przykuwania uwagi, tyle że na innym cmentarzysku.
Zychowicz dopiero zaczyna promocję książki, pojawi się nieraz publicznie. Przedstawienie polecam szczególnie tym, którzy dysponują wystarczającą wiedzą, by rozróżniać najprostsze fakty od ideologii i propagandy, nadto uodpornionych na główne tezy komunistycznej i (tak, tak...) hitlerowskiej propagandy.
W ogóle ten spektakl powinien zobaczyć każdy. Naturalnie, jeśli ma masę zupełnie niepotrzebnego czasu.
Piotr Gontarczyk, historyk, politolog
W Sieci - nr 36 (40) 9-15 września 2013
PS - wyłuszczenia moje ;-)
Ten tekst akurat miałem pod ręką, chociaż przydałby się również tekst Zaremby i cała relacja z debaty w "Do Rzeczy", do której doktorant Rybitzky chyba nawet nie zajrzał, a jak zajrzał to niczego nie zrozumiał, albo już wiedział lepiej, bo przecież całą książkę Zychowicza przeczytał, fiu fiu fiu
Inne tematy w dziale Kultura