glujo glujo
646
BLOG

Polecam opowiadanie SF o wyborach

glujo glujo Kultura Obserwuj notkę 0

W sierpniu 2009 w czasopiśmie Science Fiction Fantasy i Horror ukazało się opowiadanie Jakuba Turkiewicza pt. "Wybory na planecie Love". Moim zdaniem warto przebić się przez fantastyczny sztafaż, aby odkryć szokujący fakt, że tekst  musiał być napisany wczoraj i przesłany w rok 2009 jakąś maszyną czasu! :)

Wybory na planecie Love

To niebo takie jakieś brązowe się zrobiło, chmury zielone... łeeee tam! Jak to wygląda? Po co tak jest? Kto to wymyślił? Nie podoba mi się. Nagle się okazuje, że ludzie noszą kombinezony upodabniające ich do mrówek, jakieś hełmy w kształcie bigosu do tego... I skąd ja mam wiedzieć, że to niby mrówka, skoro ma bigos zamiast głowy? Jestem zrezygnowany. Nie podoba mi się to, ale nic nie poradzę. Zwiesiłem ręce i ruszyłem przygarbiony, żonglując w głowie wyrazami „denne” i „zdołowany”.
Najdziwniejsze jest to, że deszcz pada tutaj zawsze w drugą stronę. Nagle wydostaje się z podłoża i kapie do góry, leci w stronę nieba. I to nie tylko z trawników, klombów albo piaskownic, czarnoziemu i bylin albo bagien, jezior czy czegoś tam, ale normalnie z asfaltu! Z betonowych chodników i z dachów pokrytych papą, na którą niektórzy mówią żartobliwie gęba albo pysk. Wcale mnie to nie śmieszy i jeszcze przypomina mi niezręczną sytuację sprzed lat, kiedy zrobiłem awanturę w księgarni, bo na okładce książki, nad zdjęciem jakichś ludzi było napisane „Mordy polityczne”. Naskoczyłem na ekspedienta i zacząłem się wydzierać, że sprzedaje faszystowski szmelc, bo po pierwsze jak się komuś nie podobają czyjeś twarze, to nie powód, żeby tak wulgarnie je nazywać, a po drugie nikt nie ma prawa sądzić innych po wyglądzie! Śmiechu było co niemiara, ale to nie ja się śmiałem, bo wyszedłem na idiotę. Przy okazji wyszedłem też z księgarni tak czerwony na twarzy, że mimo wielu prób do dzisiaj nie udało mi się opisać tego słowami ani gestem! I jeszcze ktoś wybiegł za mną, krzycząc, że w księgarni nie ma ekspedientów, tylko są księgarze. Ta, jasne... Akurat!
No i teraz znowu się zamyśliłem, wlazłem w kałużę, a kiedy z niej wyskoczyłem, zderzyłem się z jakimś facetem w kombinezonie mrówki. Zmierzył mnie spojrzeniem i powiedział:
- Metr osiemdziesiąt.
- Przepraszam - odpowiedziałem na odczepkę, ale za to pospiesznie, bo facet wydawał się dość muskularny i zapewne gdyby chciał, mógłby mnie skatować. Okładałby mnie długo i bezlitośnie pięściami, kopał, szarpał za włosy i tarmosił za uszy. Wykręciłby mi rękę i wycierał moją twarzą trotuar. Później cisnąłby mnie w sam środek kałuży i plując z pogardą w mym kierunku, nazwałby mnie ludzkim zerem. A jeszcze potem poprawiłby mi z buta, a ja straciłbym przytomność w samym środku kałuży. Kto wie, przy pechowym ułożeniu głowy, a co za tym idzie twarzy, mógłbym się pewnie nawet utopić albo co gorsza, napić się wody! Wolałem tego uniknąć i dlatego właśnie powiedziałem to, co powiedziałem.
- Nie szkodzi, ty zwariowany fantomie - odpowiedział i zanim zdążyłem zrobić zdziwioną minę, wytłumaczył:
- Istniejesz tylko w mojej głowie. Nie mogę być pewien, że jesteś realny. Jedyne co wiem, to że ja istnieję. „Myślę, więc jestem”, jak powiedział Kartograf. Zabawne, jak ludzie interpretują jego słowa. Zazwyczaj uważają, że chodzi o to, że aby być, trzeba myśleć, czyli że niby myślenie implikuje byt. Rozumiesz skomplikowane wyrażenia? Nie za trudne te słowa prosto ze słownika albo jakiejś książki? Ha! Ale po co ja  w ogóle rozmawiam z fantomem? Sam ciebie wymyśliłem, więc jeżeli sobie postanowię, że rozumiesz, to będziesz bynajmniej rozumiał.
Tak właśnie nadawał jak uszkodzone radio, którego nie idzie wyłączyć, a ja czułem do niego coraz większą niechęć. W momencie gdy nieprawidłowo użył słowa „bynajmniej”, omal nie wyraziłem jej mimiką!
- To nie chodzi o to, że jesteś dlatego, że myślisz! Wręcz przeciwnie. Po prostu po tym, że myślisz, rozpoznajesz, że istniejesz! - wymądrzał się, choć nie okazywałem zainteresowania. - Bo gdybyś nie istniał, tobyś nie mógł myśleć!
Chwilę postał w milczeniu, drapiąc się w czubek hełmu o kształcie bigosu. Wreszcie zdjął go z głowy i ujawnił twarz. Nie miała wyrazu, natomiast facet sam w sobie miał wiele wyrazów i hojnie mnie nimi obdarzył, wypluwając je przez usta:
-  Co ja gadam? Oczywiście to nie ty nie mógłbyś myśleć, tylko ja! Bo to ja myślę! Myślę sobie, że tu przede mną stoisz! Skoro tak myślę, to znaczy, że muszę istnieć. Ciebie sobie po prostu wyobraziłem. Tak jak i resztę otaczającej mnie rzeczywistości. To wszystko istnieje tylko w moich myślach! Wytworzył to mój rozum! To logiczne. Kiedyś była tylko pustka, czyli nie było nic, a tu nagle istnieje świat! Z czego powstał? Skoro nic nie istniało i nie było żadnych atomów, to skąd nagle się wzięły i to jeszcze w takiej  kupie, żeby zbudować z nich całe galaktyki? Albo dom? Nie ma!
- Czego nie ma? - zapytałem automatycznie.
- Nic nie ma! Skoro materia wcześniej nie istniała, to znaczy, że nadal nie istnieje. Przecież nie mogło powstać coś z niczego! Świat nie istnieje, nie ma naszej planety! To tylko ułuda! Nic materialnego! Mój rozum jest niematerialny, nie gnieździ się w żadnym ośrodku. Jestem po prostu swoim rozumem, a wszystko co jawi mi się jako świat odbierany zmysłowo, to tylko wyobraźnia. Wizja! Maja, ułuda i marność nad marnościami. Sam sobie to wyobraziłem: cały Wszechświat, wszystkich ludzi, telewizję i nawet baby. Hej! Jestem genialny! Zwłaszcza gołe baby to był niezły pomysł. Taaaa.....
Zamyślił się, a na jego twarzy wykwitł uśmiech, znak nie lada satysfakcji.
- Nie zwykłym i nie leda umysłem obdarzonym! – powiedział, a nawet można zaryzykować twierdzenie, iż rzekł.
Popatrzyłem na niego z ukosa, a on uśmiechnął się tylko, po czym nałożył na głowę bigos i odszedł, wesoło pogwizdując.
- Co za dureń - stwierdziłem odważnie, gdy był już na tyle daleko, żeby mnie nie słyszeć. Deszcz rozpadał się na dobre i ostro zacinał mnie w tyłek i podeszwy. Nawet zacząłem ślizgać się na poduszce z wody i omal nie upadłem. Najgorsze, że wielkie krople, które szybko zmieniły się w nieprzerwane strumienie, zaczęły bezlitośnie wdzierać się do mojego nosa. Wydaje mi się, że ludzie nie pochodzą z tej planety i to nie tutaj ewoluowali, bo w przeciwnym razie ich nosy musiałyby być odwrócone w drugą stronę albo przynajmniej miałyby dziurki na grzbiecie. Chyba pochodzimy z Ziemi, a na planetę Love zawleczono nas na pokładzie jakiegoś statku kosmicznego. A może pochodzimy stąd, ale w obawie przed wdzierającą się do nosów wodą nasi przodkowie uciekli na Ziemię, bo tam istniały dogodne warunki do życia, zaś my jesteśmy potomkami frajerów, których nie było stać na paliwo do statku kosmicznego? Któż to wie?  To wszystko musiało dziać się miliony lat temu. Albo co najmniej w ubiegłym tygodniu, zanim zaaplikowano mi tabletkę czyszczącą pamięć.
Nazywam się Dawkins. Pierdzikrzyczywoł Dawkins. Niektórzy śmieją się z mojego imienia, bo nie zdają sobie sprawy, że to dobre, stare imię z czasów największego rozwoju ziemskich miast! Lubię odwoływać się do ziemskich tradycji, bo jak tu nie cenić planety, gdzie deszcz nie wpada do nosa, przynajmniej do momentu aż człowiek nie stanie na głowie lub rękach. Nie chodzi mi oczywiście o to, by stawać stopami na cudzej głowie albo deptać cudze dłonie, tylko o to, aby po prostu obrócić się do góry nogami! Pod tym akurat względem Ziemia rządzi! Kiedyś tam polecę - stać mnie na kosmiczny autobus, bo mam pracę! Pracuję jako drukarz w Państwowych Zakładach Drukowania. No i śmieję się z faceta, który przed chwilą sobie poszedł twierdząc, że mnie wymyślił. Przecież to ja myślę, czuję, widzę, słyszę i coś tam jeszcze! Więc najwyżej to ja mogłem wymyślić jego, ale raczej tego nie zrobiłem, bo mam kupę innych rzeczy do roboty niż wymyślanie jakiegoś idioty z bigosem na głowie, który gada bzdury. Muszę iść do pracy!

*

Idąc do pracy pomyślałem o Ziemi! To dziwna planeta. Z tego co mi wiadomo, charakterystyczne dla niej jest jakieś takie rozbicie. Nie ma tam jednolitej władzy i ustroju, tylko dzielnice... albo raczej państwa czy kraje, czy jak to się tam nazywa. Różnymi krajami rządzą różni ludzie i to prowadzi do szeregu nierówności i niesprawiedliwości. Najgorsze jest podobno to, że w wielu krajach nie noszą na głowach bigosu, tylko pokazują twarze i jak się trafi ktoś ładny, inni czują się niekomfortowo. Istny faszyzm! Próbowano tam podobno wszystko ujednolicić, powstały jakieś stany zjednoczone, jakaś unia, ale coś im tam nie do końca wyszło i pełnej równości nie ma do dziś!
A na planecie Love jest! Mamy tu pełną równość i braterstwo. Cała planeta jest jednym państwem - nie mamy żadnych granic ani języków - wszyscy jesteśmy po prostu obywatelami Love! Udało się uniknąć podziałów. Dzięki technologiom genetycznym i in vitro od wielu pokoleń wszyscy są nawet tego samego wzrostu! Jednakże mimo równości i braterstwa cenimy sobie przede wszystkim wolność oraz demokrację i dlatego tak licznie uczestniczymy w wyborach! Dlaczego o tym wspomniałem? Bo właśnie wybory zaprzątają w tej chwili moją głowę, gdyż jako drukarz znalazłem się w oku cyklonu zwanego kampanią wyborczą.
Na naszej planecie kampania trwa tylko dwa tygodnie. Wygląda to tak, że przez pierwszy tydzień kandydaci spotykają się ze społeczeństwem i przedstawiają swój program, a później rozpoczyna się tydzień ciszy przedwyborczej połączony z akcją plakatowania. To właśnie plakaty odgrywają najważniejszą rolę w naszej demokracji. Kandydat musi solidnie pokręcić głową, aby wymyślić takie hasła, które przekonają naród. Plakaty rozwiesza się w ciągu jednej nocy i rozpościerany jest nad nimi parasol ochronny z pola siłowego. Parasol ten uruchamia specjalna komisja obywatelska i utrzymuje go przez tydzień. Jeżeli ktoś popełni błąd lub zapragnie nagle zmienić hasło wyborcze - jest już niestety za późno, by cokolwiek poprawić. Po wyborach plakaty przegranych likwiduje się, a afisze zwycięzcy zostają pod polem siłowym przez całą kadencję jego rządów i nie pozwalają narodowi zapomnieć wyborczych obietnic. To zdrowe rozwiązanie! W ciągu trzystu lat naszej demokracji nie zdarzyło się jeszcze, by komisja wyłączyła pole w nieregulaminowym terminie.
Poza tym na Love wybieramy przyszłość! To najważniejsze! Babranie się w przeszłości byłoby szkodliwe, bo przecież człowiek, który kiedyś zawiódł, mógłby nie zostać ponownie wybrany, mimo że się poprawił, dojrzał i w danej chwili jest najlepszym kandydatem. Mogłoby mu też zaszkodzić wspomnienie jakichś ciemnych sprawek innych przedstawicieli rządu lub partii. Dlatego parę tygodni przed wyborami każdy obywatel dostaje pigułkę czyszczącą pamięć. Ma to tę zaletę, że za każdym razem podchodzimy do wyborów ze świeżym umysłem i wybieramy najlepiej! A poza tym dostajemy sympatyczną premię: rodzimy się niejako na nowo i nigdy nam się nie nudzi - bo stare filmy, książki, znajomości i tak dalej wydają nam się nagle nowe. Nawet z wrogami możemy się nagle zaprzyjaźnić, bo nie pamiętamy, że nam zaleźli za skórę! Niesamowite, ileż to możliwości otwiera się przed nami co cztery lata. Przyszłość to jest to, do diabła z przeszłością!
Dla porządku dodam tylko, że planetą rządzi Przywódca, który powołuje własny rząd i prezydenta oraz sejm i senat. Pozostałe szczegóły są nieważne, a jeżeli chcecie je poznać, kupcie sobie odpowiednią książkę. Z niej dowiecie się także, jak to jest, że część pamięci, tak zwana pamięć podstawowa (język, wiadomości encyklopedyczne, umiejętności wymagane w pracy) jednak pozostaje w głowie mimo ogólnego kasowania.
Nazywam się Dawkins. Pierdzikrzyczywoł Dawkins. Jestem nie byle kim. Jestem drukarzem! Drukarzem w Państwowych Zakładach Drukowania i właśnie idę do pracy, by wydrukować plakaty wyborcze ubiegającego się o reelekcję Micky’ego Barabasza! To dobry kandydat, bo jak piszą w gazetach, świetnie się sprawdził. Kontrkandydata nikt nie zna, bo opozycja nie ma dostępu do mediów. I słusznie! Po co dzielić społeczeństwo?
Jest godzina szósta rano, a na dwudziestą czwartą wszystko musi być gotowe. To nie żarty, będę się musiał nieźle spiąć, ale dam radę, bo mamy sporo szybkich maszyn, zaś gotowe plakaty są żwawo kolportowane metodą teleportacji.
Wsiadam to tramwajowca i mknę na złamanie karku. Obserwuję ludzi! Wszyscy mają kombinezony i hełmy, więc niewiele z tej obserwacji wynika. Jestem jednak pewien, że pod kombinezonami są sobą! Są też szczerzy do bólu, mimo że nic nie mówią. Tak nas wychowano i jesteśmy z tego dumni! O! Mój przystanek.

*

No nie wiem. Rozmymłałem się. Czemu to niebo ma taki kolor? Dlaczego pada deszcz? Chce mi się czy mi się nie chce? I jestem zadowolony czy nie? Wdepnąłem w kałużę. Ups, niedobrze. Tracę entuzjazm, więc zaraz po wejściu do hali będę musiał przeczytać gazetę. Muszę dowiedzieć się, co trzeba myśleć! Codziennie tak jest. To normalne i nie ma się co przejmować. Cały dzień czuję się znakomicie - podczas pracy, rozmów z kolegami, z szefem... Podczas czytania gazety, oglądania holowizji i słuchania megaradia. Tylko w drodze z pracy i do pracy niepotrzebnie zaczynam myśleć i coś mi się mąci. Zupełnie jak w micie o Syzyfie, który toczy kamień nie zastanawiając się, co robi, i dopiero kiedy głaz wyślizgnie mu się z rąk i trzeba po niego wrócić, ma chwilę na przemyślenia. No i zastanawia się nad sensem tego, co robi. Albo nad niczym się nie zastanawia, tylko układa sobie sprośne wierszyki. Takie tam filozofowanie w stylu faceta, którego spotkałem przed chwilą. Trochę mi zamieszał w głowie, ale nie na długo. Już minąłem portiernię, jestem przy bramie i zaraz będzie dobrze! Wypiję kawę, poczytam gazetę i każę włączyć maszyny. W końcu zajmuję kierownicze stanowisko i mogę sobie pozwolić na wydawanie poleceń! Jestem człowiekiem na stanowisku, a nie jakimś tam... Ałć, moja głowa! To zdecydowanie nie migrena. Coś mnie łupnęło w czerep! Dobrze, że miałem kask. Ściągam go, żeby zobaczyć, co mnie uderzyło, a tu stoi przede mną trzech drabów. Nagle jeden wali mnie ponownie w głowę jakąś rurką zawiniętą w gazetę i w tym samym momencie widzę, że drabów jest sześciu. Ale po chwili zbiegają się ponownie w trzech - najpierw takich trochę podwójnych - żeby to wyrazić obrazowo.
- Co jest? - pytam.
- Jesteśmy z opozycji - mówią i brutalnie wpychają mnie do hali.
Nikogo jeszcze nie ma, moi robotnicy zaczną się schodzić za jakieś piętnaście minut.
Żeby tylko mnie nie zabili - jestem niezwykle empatyczny i potrafię sobie wyobrazić, co poczują moi koledzy widząc zwłoki. Zwłaszcza gdyby tym bandytom przyszło do głowy wrzucić mnie pod prasę albo przepuścić przez jakąś inną maszynę. Co za szajs!
- Spokojnie! - mówi jeden opozycjonista. Faktycznie uspokaja mnie to, ale nie na długo. No bo niby dlaczego miałbym go słuchać? A, no tak! W końcu ma rurkę do walenia po głowie.
- Pokaż mi sztance od plakatu - mówi. Nie jest to bynajmniej prośba.
 A ja nie jestem bohaterem. Tak mnie wychowano. Szkoła, media, filmowcy wpajają nam odpowiednie zasady. Taniec, szczerość, moda, kapuś, kasa, blichtr itepe są  okej. Honor, godność i duma to domena oszołomów. A ja, kim jak kim, ale oszołomem nie jestem! Postępuję więc jak trzeba i natychmiast wykonuję polecenie. Nie stawiam się. Opozycjonista bierze matryce i przygląda im się. Ja tymczasem przyglądam się jemu i jego kolegom. Są dość dobrze zbudowani, mają mięśnie. Widać, że nie są z miasta. Jakieś wsioki. Nie mają kombinezonów, tylko zwykłe ubrania. Na głowach brak bigosu, tylko włosy, ale twarze zamaskowali zawiązując bandany. To takie chusteczki, tylko duże. Oglądałem kiedyś ziemski western o bandytach - wyglądali podobnie.
Jeden z nich zauważa, że się przyglądam. Podsuwa mi pod nos jakąś pałkę.
- Powąchaj - mówi.
Wącham posłusznie. Chcę być uprzejmy, więc gładzę się po brzuchu i oblizuję górną wargę, by pokazać, że mi smakuje. Właściwie nie tyle smakuje, co ładnie pachnie. Bo faktycznie, pałka pachnie ładnie - jakby była pełna świeżych owoców.
- Co się głupio oblizujesz? - pyta facet z pałką. Natychmiast odpowiadam, pełnym zdaniem i sensownie:
- Zimą nie ma świeżych owoców, więc ja odnajduję to samo w pałce.
Facet wydaje się zdziwiony.
- Co odnajdujesz? Że nie ma owoców?
- Nie, nie! – zaprzeczam, gorączkowo kręcąc głową. - Właśnie odnajduję owoce!
- Ale powiedziałeś, że nie ma owoców, a w pałce odnajdujesz to samo!
- Zostaw go - uspokaja kolegę główny opozycjonista. Może od tej chwili będę raczej nazywał go terrorystą, bo przecież wszyscy trzej nieźle mnie sterroryzowali. W holowizji od lat trąbią o zagrożeniu terroryzmem, ale dotąd państwo skutecznie mnie chroniło. Okazuje się jednak, że obowiązkowy telefon komórkowy z GPS-em przytroczony łańcuszkiem do kolczyka w sutku, mikrofony i kamery w mieszkaniu, kombinezon z nadajnikiem, dodatkowy czip w nosie, a nawet kod paskowy na nadgarstku to za mało. Wydaje się, że rządowy projekt, aby ustawowo nałożyć na obywateli obowiązek pisania tygodniowych raportów o poczynaniach sąsiadów, ma jednak uzasadnienie! - To jakiś idiota.
- Powąchaj! - powtarza jednak pierwszy terrorysta i znowu podkłada mi pałkę pod nos.
Wącham.
- Wiesz czym to pachnie?
Nie zdążyłem odpowiedzieć.
- Tym! - krzyknął i walnął mnie przez plecy. Wielki mądrala, myśli, że ból to zapach! Jestem wyedukowany i potrafię odróżnić ból od zapachu. To mi pozwala czuć się mimo wszystko lepszym od tych brutalnych łajdaków. Jutro będę się z nich śmiał. Codziennie śmieję się z nich przy kawce, nad gazetą. Choć może akurat nie w tej chwili, ale to wyjątek.
Nagle poczułem mrowienie w żołądku. A może jednak nie będę się śmiał? Co oni zrobią z tymi matrycami? A jeżeli coś pozmieniają? Przecież jestem odpowiedzialny za te plakaty... O mój Boże! Ja uwielbiam siedzieć z kawą nad gazetą i kpić z terrorystów i opozycji. Uwielbiam poczucie, że należę do elity, która dzięki edukacji, dzięki poglądom zgodnym z zaleceniami rządu ma przewagę nad oszołomami kompromitującymi się swoją odmiennością. Nie mogę tego stracić!
- Panowie, panowie! - wołam. - Może jakoś się dogadamy?
- Jak? - pyta jeden z nich.
- No... eeeee. Nie wiem!… - Myślę nad właściwym słowem. - Jakoś?
Znowu dostaję pałką w plecy i teraz już padam na ziemię. Tymczasem terroryści czytają  hasła z matryc:
„Zastąpmy kontrowersje dialogiem!”. „By spokój i dobro gościły w ciepłych domach”. „Pozytywne relacje i dobre uczucia zbudują nasz sukces”. „Jeszcze bardziej zglobalizujemy glob!”. „Zlikwiduję podziały, bo jestem jednym z was”.
Śmieją się. Zaczynają coś tam grzebać. Tną, wklejają, znowu się śmieją. Od czasu do czasu walą mnie pałką w głowę. Jestem wykończony.
Wreszcie kończą i umieszczają matryce w maszynie. Jeden z nich klęka przy mnie. Wyjmuje strzykawkę i robi mi zastrzyk.
- Posłuchaj, człowieku - mówi. - Masz teraz w krwi masę nanobotów. Właśnie parkują w twoich komórkach. Są groźne i zaprogramowane w taki sposób, by cię zabić. Czekają tylko na sygnał aktywacyjny. Nie ma szans, żeby je wszystkie odnaleźć i usunąć.
Wyjął z kieszeni jakieś pudełeczko.
- A to jest pilot. Jeśli dziś w nocy wduszę ten tutaj czerwony guzik...
- Który?
- Ten tutaj. O! - pokazuje palcem. - Wtedy roboty same się rozbroją i powrócą do krwi, a ty później je wysikasz. Obiecuję, że to zrobię. Na pewno wduszę, ale pod warunkiem że cały dzień będziesz się zachowywał jakby nigdy nic i wydrukujesz to wszystko, a później przekażesz kolporterowi. Jak zobaczę plakaty na mieście, wyłączę boty. Jeśli plakatów nie będzie, aktywuję je i umrzesz. Jasne?
Powiedziałem: „tak”, choć na usta cisnął mi się szereg pytań. Silniej jednak cisnęło mnie coś innego w zdecydowanie niższych partiach ciała. Dla swoich potrzeb nazwałem to strachem, choć terroryści użyliby zapewne bardziej dosadnego określenia. Musiałem natychmiast iść do toalety, bo w przeciwnym razie nikt kto nie ma kataru, nie uwierzy w moje zapewnienia, że wszystko jest okej.
Terroryści znikli równie niepostrzeżenie, jak się zjawili. Czy zarejestrowały ich kamery przemysłowe? Kiedyś pewnie dowiem się, że nie. Wtedy dopiero zacznę się zastanawiać, jak to możliwe, a na razie biorę się do pracy. To znaczy, od razu gdy wrócę z kibla.

*

Wziąłem L4 i leżałem w domu cały tydzień, aż do wyborów. Lekarz najpierw kręcił trochę nosem i myślałem, że nie dostanę zwolnienia, ale okazało się, że ma po prostu takie natręctwo i wierzy, że jeżeli nie pokręci nosem trzy razy w prawo i siedemnaście razy w lewo o każdej pełnej godzinie, to w niedzielę umrze ktoś z jego rodziny. Zwolnienie mi się uczciwie należało, bo ciosy pałką okazały się dość niszczycielskie - miałem całą masę krwiaków, jakieś tam odbicia czy jak to się nazywa i nawet trochę szwankowało mi jedno płuco. Nie wnikam! Ważne, że mogłem siedzieć w domu cały tydzień.
Początkowo bałem się włączyć telewizor. Nie odbierałem też telefonu, choć zdawałem sobie sprawę, że tylko pogarszam swoją sytuację. Wolałem już uruchomić komputer i przeczytać wszystko w Holonecie, choć już z faktu, że nie zabiły mnie nanoboty, wywnioskowałem, że plakaty dotarły na miasto szczęśliwie.
I faktycznie. Kiedy odpaliłem galerię i zobaczyłem pierwsze zdjęcia, od razu zrobiło mi się zimno w stopy i dłonie. Pośladki zacisnęły się, a z tego co my mężczyźni nosimy w rozporkach, odpłynęła krew. Trafiła za to do skroni, i to chyba cała naraz, bo żyły pulsowały tak gwałtownie, aż zacząłem bezwiednie poruszać głową z taką częstotliwością, że stojący na biurku sąsiada z dołu kamerton wpadł w rezonans, wydając dźwięk słyszalny w łazienkach całego bloku. Bo mieszkam w bloku z płyty. Mówiłem?
Na plakatach partii rządzącej, które przedstawiały wizerunek aktualnego, ubiegającego się o reelekcję Przywódcy, widniały napisy: „Nie spełnię żadnych obietnic”, „Bo liczy się tylko moja kariera”, „Za waszą kasę zwiedzę świat”, „Nabiję swoją kabzę”, „Kpię z waszej naiwności, frajerzy!”, a nawet „Mam was w dupie, świnie”, „Demokracja sracja, wybory srory”, „Demokracja to fikcja - kontrkandydata nie ma” i „Będę na was jeździł jak na łysej kobyle”.
Najgorsze okazało się to, że zasada pola siłowego zadziałała i plakatów faktycznie nie usunięto, choć miałem cień cichej nadziei, że tak się stanie. Zawsze czułem, że korekta w naszej firmie słabo przykłada się do roboty, ale teraz okazało się, że zamiast pracować, grają chyba w karty. A może ich też odwiedzili koledzy w bandankach na twarzy? Nie dałem sobie czasu na zastanowienie.
Ledwie zdążyłem do kibla, gdzie zwymiotowałem. Kiedyś powiedziałbym, że „do toalety”, ale teraz nie stać mnie na bon ton. Jestem skończony! Skompromitowany i skończony! Rozpaczam. Utratę pracy jakoś przeżyję. Ale czuję, że czeka mnie co najmniej pełen społeczny ostracyzm, jeśli nie więzienie albo zsyłka na Marsa!
Gulgotałem i kaszlałem chyba z czterdzieści pięć minut i wreszcie tak opadłem z sił, że zasnąłem na podłodze. Kilka godzin później podniosłem się jakoś i zziębnięty poczłapałem do pokoju, by schować się pod kołdrą. Wegetowałem tam aż do wyborów, praktycznie nie jedząc.

*

Wreszcie trzeba było wstać. Zwolnienie się skończyło. Wyniki wyborów ogłoszono wczoraj. Nie sprawdzałem ich. Tak czy inaczej zanim dojdzie do zmiany w pałacu Przywódcy, stara ekipa da mi jeszcze popalić.
Przez tydzień nikt po mnie nie przyszedł. Telefon przestał dzwonić trzy dni temu - ale to dlatego, że wyrwałem kabel. Komórkę wyłączyłem. Nie ma się co oszukiwać - i tak mnie znajdą, bo od dziecka uczono mnie, żeby nie dłubać w nosie - a tam właśnie jest czip lokalizujący. Zresztą na ulicach roi się od komórek okolokacyjnych, które sczytują tożsamość ze źrenic nawet przez okulary czy hełm. Nigdzie się nie ukryję. Pomyślałem więc, że zdobędę się na ostatni poryw człowieczeństwa i sam pójdę na swoją egzekucję. A konkretnie stawię się w miejscu pracy.
Wyszedłem godzinę wcześniej, żeby dać sobie odrobinę wytchnienia w postaci spaceru. Postanowiłem nie korzystać z tramwajowca, zwłaszcza że podczas przeglądania galerii w Holonecie wydało mi się, że widzę kątem oka swoje zdjęcie. Jeszcze by tego brakowało, żeby mnie ktoś rozpoznał! Pewnie by mnie zlinczowali na miejscu.
Oczywiście nawet ta godzinka samotnego spaceru nie była mi dana, bo choć w naszym mieście mieszka dwa miliony ludzi, których nie znam, od razu musiałem trafić na tego idiotę, który tydzień temu filozofował przy kałuży. Przyczepił się do mnie i całą drogę opowiadał dokładnie to samo co poprzednim razem. Pozbyłem się go, dopiero przechodząc przez portiernię Państwowych Zakładów Drukarskich.

*

Tak jak się spodziewałem, czekały na mnie siły specjalne, ale ku swojemu zaskoczeniu zauważyłem, że funkcjonariusze ubrani są galowo i trzymają naręcza kwiatów. Spostrzegłem ich już w bramie. Oni mnie chyba też, bo szybko pogasili papierosy i przybrali odpowiednie postawy.
Zacisnąłem zęby i podszedłem do nich zdecydowanym krokiem. Stanęli na baczność, a jeden wydał komendę:
- Baaaczność! Do nogi kwiat! Prezentuj kwiat!
Wszyscy zaprezentowali kwiaty i wtedy zza skrzyni z przeciwpożarowym piaskiem wyłonił się Przywódca. Tego się akurat nie spodziewałem.
- Na ramię kwiat! - zawołał dowódca agentów.
Tymczasem Micky Barabasz podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń.
- Gratuluję, geniuszu!
Chciałem coś powiedzieć, ale głos utknął mi w gardle. Próbowałem odchrząknąć, ale efekt był taki, że głos przeskoczył do nosa, a następnie spłynął z powrotem do gardła. Połknąłem go więc z niesmakiem i postanowiłem odwlec kolejną próbę odezwania się o tyle, o ile tylko się da.
- Przyznam, że plan był ryzykowny, i dlatego nie dziwię się, że zrealizował go pan bez konsultacji. Prawdopodobnie nie przeszedłby przez sito tych twardogłowych betonów. Tak czy inaczej,  gratuluję odwagi i pomyślunku! I brawury oczywiście! Oj, brawurowa akcja w rzeczy samej, brawurowa!
Przywódca chwycił się za głowę i z niedowierzaniem zatrzepotał rzęsami.
- Jeszcze przed tygodniem sondaże leciały na łeb, na szyję i wyglądało na to, że wyborcy zaczną serio pytać, jak nazywa się kontrkandydat. A od tygodnia proszę! -Przywódca podał mi teczkę z wycinkami prasowymi. - Myślę, że pan już to widział, bo przecież wszyscy czytają prasę, ale może nie wszystko, więc warto sobie przejrzeć.
Wertowałem strony, nie mogąc opanować zdumienia. Otworzyłem szeroko usta i wydając nieartykułowane dźwięki, wypuszczałem raz za razem porcje lepkiej śliny, która kapała na obuwie Przywódcy, ale ten wycierał ją cierpliwie mankietem swojego rękawa ze złotą spinką, mówiąc: „Opsa lala! Deszczyk pada”.
Nie czytałem całych artykułów, lecz już tytuły mówiły tyle ile trzeba:
„Wreszcie szczery kandydat!”, „Mamy kandydata człowieka!”, „To będzie Przywódca z ludzką twarzą!”, „On jest jednym z nas!”, „Górnicza brać mówi tak!”, „Nauczyciele dziękują za szczerość!”, „Big szacun ulicy - mówi Mc Gangsta!”, „Szokująca kampania otwiera oczy wyborcom”, „Inteligencja docenia przewrotny humor kampanii plakatowej”, „Opozycja w kamasze”.
- Więc... udało się? - zapytałem jeszcze trochę niepewnie.
- No udało, udało! - Roześmiał się Przywódca klepiąc mnie po plecach. - Takich ludzi nam trzeba. Pani Helga z kadr przedstawi panu konkretną propozycję pracy w naszym dziale PR. A na razie zapraszam na bankiet. Czas zmienić kombinezon mrówki na drogi garniturek.
- Kwiaaaaaaty wręcz! - rozkazał dowódca agentów, a ukryte w pobliskich oknach dziewczynki w białych sukienkach wypuściły gołębie...
Niebo takie ładne brązowe się zrobiło, chmury zielone... świetnie! Znakomicie to wygląda! Podoba mi się. Nagle się okazuje, że ludzie noszą ładne kombinezony upodabniające ich do mrówek, a do tego estetyczne hełmy w kształcie smacznego bigosu! Jestem pełen energii. Podoba mi się to i już! Wyprostowałem ramiona i puszczając Przywódcę przodem, z uśmiechem ruszyłem przed siebie.

 

glujo
O mnie glujo

Nienawistnie tryskam jadem!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura