Wybór szefa NATO jest źródłem kilku spostrzeżeń, które warto przytoczyć by zrozumieć jakimi zasadami kierują się obecnie polscy politycy. Na pewno nie zasadą prawdy i fair play, bo czy ktoś, kto w ważnych sprawach okłamuje własnych obywateli, zasługuje na tak ogromny kredyt zaufania? Świetną ilustracją tego zagadnienia były wybory Sekretarza Generalnego Sojuszu. Przypomnijmy: Lech Kaczyński był wówczas oskarżany, że odrzucenie kandydatury Sikorskiego i akceptacja Andersa FoghRasmussena nie przyniosło żadnych korzyści dla Polski.
1. Dlaczego tę sprawę wykorzystano do ataku na Prezydenta? Przede wszystkim dlatego, że najlepszą obroną jest atak, który w tym wypadku oznacza wskazanie innego winnego zamiast siebie. Zazwyczaj w takiej sytuacji jak przegrana walka o szefa NATO, można by obwiniać rząd (a i to nie zawsze). Ale społeczeństwu w którym jest ogromne zapotrzebowanie na międzynarodowy sukces należy pokazać winnego (przecież wiadomo kto jest „dyplomatołkiem”, i kto nic nie potrafi uzyskać), co zresztą mogło świetnie wzmocnić pozycję PO w sondażach (wybory do Parlamentu Europejskiego tuż, tuż). Jak zwykle można liczyć na media, z których część tak po prostu nie może pozwolić D. Tuskowi przegrać, gdyż ten w przeciwieństwie do wielu oszołomów, jest gwarantem stabilności systemowej III RP. Przykład Palikota jest świetną ilustracją, że polskie media zajmą się każdym świństwem (dygresja staje się wówczas tematem wiodącym), byleby tylko dołożyć Kaczyńskim.
Prezydent miał więc być winien nieuzyskania w zamian za poparcie Rasmussena jakiejkolwiek korzyści dla Polski. Proszę sobie teraz wyobrazić słabego ucznia starającego się o przyjęcie pośród wielu innych zdolnych uczniów do dobrej szkoły, i który nie zostając przyjęty domaga się zadośćuczynienia od dyrekcji szkoły. Taki uczeń może wzbudzić tylko śmiech i politowanie. Albo kandydata na prezydenta z promilowym poparciem, który w zamian za zrezygnowanie z udziału w wyborach, domaga się czegoś w zamian od pewnego nominata na ten urząd. To tak jakby Gruzja i Ukraina za oddalenie na bliżej nieokreśloną przyszłość akcesji do Unii Europejskiej, zagroziłyby całkowitym zerwaniem negocjacji z UE. Oponentów poproszę w tym miejscy o wskazanie korzyści, jakie inne kraje sojuszu uzyskały za poparcie duńskiego kandydata. Próba uzyskania czegokolwiek na ostatnią chwilę byłaby żałosna. Jeśli już miałoby to mieć jakiś sens, to należało o tym myśleć pół roku wcześniej, a nie w ostatniej chwili pisać na karteczkach instrukcje, które w tym momencie warte były tyle, co instrukcja obsługi odkurzacza.
To już prędzej Niemiec zostanie Sekretarzem Generalnym NATO, niż Polak. Choćby dlatego, że Niemcy (nawet hitlerowskie były dla USA ważniejszym partnerem niż Polska) są w stanie same dać coś w zamian, a średniozamożna Polska ma obecnie niewielki potencjał militarny (w tej chwili nie jesteśmy w stanie obronić się nawet przed cztery razy mniejszą Białorusią) i pomimo naszych największych starań, nigdy nie będziemy się dla USA naprawdę liczyć, bo czy dla USA, gwarantem opanowania obecnego kryzysu w NATO może być państwo, którego rząd jest zainteresowany budową silnego antyamerykańskiego eurosocjalizmu, kraj którego premier publicznie nie broni swojego interesu narodowego, a na ważnych konferencjach (Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa z 7 lutego) powtarza jak papuga, słowa za Angelą Merkel - szefem państwa, które jako partnera od USA woli Rosję? Ktoś kto nie broni własnego interesu jest chwalony i poklepywany, ale nie jest traktowany poważnie.
2. „Newsweek” już w numerze z 22 marca 2009 r.,piórem Tomasza Deptuły z Waszyngtonu, w tekście pt.: „Kandydat nie na to NATO” o Andersie Fogh Rasmussenie pisał jak o przesądzonym szefie NATO. A więc jego nominacja na to stanowisko była pewna na co najmniej 3 - 4 tygodnie przed 4 kwietnia, czyli datą oficjalnego wybrania Rasmussena na Sekretarza Generalnego. Trzeba było tylko zyskać dla tej kandydatury mocne poparcie.
Ta sprawa była przegrana od samego początku. W tym miejscu warto zadać sobie pytanie, czym by groził dla Polski ostracyzm w wyniku veta Kaczyńskiego, gdzie nawet Turcja, tak ostentacyjnie niechętna wobec Rasmussena, zgodziła się na niego? No, ale wtedy osłabłyby notowania Lecha Kaczyńskiego i PiS, a to jest przecież najważniejsze dla Polski, nawet za cenę ośmieszenia się wobec najważniejszego w tym czasie wydarzenia politycznego na świecie. A gdyby Kaczyński jednak zawetował kandydaturę Rasmussena, powołując się na rządową instrukcję, to co by wtedy było? Śmiech i lament PO, że Prezydent powołuje się na coś co było tylko sugestią, a właściwie to wcale nie istniało, i jak zwykle psuje nasze stosunki z zagranicą.
3. Czy szefem NATO, mógł zostać członek rządu, który USA traktuje jako konkurenta dla Europy, która chcąc być samodzielną militarnie, buduje własne Europejskie Siły Bezpieczeństwa i Obrony, i który odnosił się i wciąż odnosi sceptycznie wobec tarczy antyrakietowej (administracja amerykańska też jest jej niechętna, tylko że nie z antyamerykańskich pobudek. Zresztą, Tusk na tarczę się zgodził dopiero wówczas, gdy już wiedział, że jej nie będzie).
Otóż: szefem NATO został liberalny duński polityk (zmniejszający w swoim małym, ale odważnym kraju podatki oraz administrację; wcześniej angażujący się mocno na rzecz poparcia dla amerykańskiej interwencji w Iraku z 2003 r., (bardzo źle przyjętej przez Francję i Niemcy), którego państwo silnie popiera amerykańskie działania w Europie, równocześnie nie angażujące się ślepo w budowanie europejskich sił wojskowych, które mają być „alternatywą” (w praktyce zmarginalizować rolę NATO w Europie) dla Sojuszu Atlantyckiego. Czy szefem NATO mógł zostać niestabilny reprezentant (Sikorski zmienia poglądy jak wieje wiatr) pseudochadeckiej partii, dla której (w tym jej europejskich partyjnych sojuszników i odpowiedników) większym wrogiem dla Europy jest USA niż Rosja? Szefem NATO miał szansę zostać Kwaśniewski (człowiek o stałych poglądach, nazywany nawet „agentem USA”), ale odkąd załapał „filipińskiego wirusa”, woli chyba odpoczywać przy grillu.
Gdyby Lech Kaczyński miał lepszych spindoktorów czy doradców (jak zwał, tak zwał), miałby zapewnioną wygraną w kolejnych wyborach prezydenckich. Tymczasem jego „linią obrony” było twierdzenie, że Prezydent nie podlega żadnym instrukcjom (oczywiście, że podlega, choćby BOR). Cała ta kłótnia (rozpacz, frustracja i nieuczciwe fortele Rządu), była tak po ludzku przykra. A tak w ogóle, to ktoś kto ma takich doradców jak Lech Kaczyński, pomimo wysokich kwalifikacji, nie zostanie po raz drugi wybrany nawet sołtysem w Napierstkowie.
Inne tematy w dziale Polityka