gschab gschab
57
BLOG

Piękne, szczenięce lata, z okazji 1 czerwca

gschab gschab Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

1.06. to taka data, która aż prosi się o garść wspomnień z własnego dzieciństwa, z czasów kiedy nie było komórek (telefony zresztą również nie były dobrem powszechnym), komputerów, komunikatorów, play station, a kumpli zwoływało się gwizdnięciem pod oknem.

Dorastałem w części Warszawy zwanej obecnie przez niektórych Międzymościem, takie pogranicze Powiśla i Czerniakowa zamieszkane przez różnego rodzaju element oraz artystów, naukowców, polityków. Mieszanka straszna ale ciekawa.

Kiedy rodzice szli do pracy, a my do szkoły (przynajmniej teoretycznie) rozpoczynał się nasz czas. Szkoła to było miejsce nauki ale przede wszystkim spotkań z kolegami i ustalania planów na dalszą cześć dnia. Oczywiście pod warunkiem, że nie było się akurat na wagarach, a możliwości pod tym względem były ogromne, koniec i początek roku szkolnego to był basen na Legii – oczywiście zawsze wchodziło się przez płot, jakżeby można było płacić za bilet. Nawet jak pogoda była mało sprzyjająca to spędzaliśmy całe dnie w wodzie i choć z zimna kolor naszej skóry upodabniał się do barwy rozwodnionej jodyny jakoś nie było to takie straszne i nikt by nam nie wytłumaczył, że możemy się rozchorować. Zresztą jakoś nie chorowaliśmy. W środku roku szkolnego chodziło się do kina, dzięki wagarom poznałem filmy Felliniego, Viscontiego de Sici i wielu innych reżyserów. Ostatecznie szło się na to co było akurat wyświetlane i na czym jeszcze nie byliśmy. Groźba lania po wywiadówce jakoś nas nie przerażała, ostatecznie to dopiero za jakiś czas, a po drugie to było jakby wliczone w koszty, ot konsekwencja naszych czynów.

Ale tak naprawdę życie zaczynało się po szkole, nikt nie myślał aby od razu wracać do domu. Pełno parków i różnych tajemniczych miejsc skłaniało do łażenia, zwiedziłem w dzieciństwie cały Sejm (nie było wówczas płotu i ochrony) lochy w okolicy Muzeum Wojska Polskiego, a w tymże muzeum wnętrza czołgów, wozów pancernych i samolotów. Co prawda strażnicy nas gonili ale komu to wadziło. Lato to był raj owocowy, w parkach było mnóstwo drzew owocowych więc objadaliśmy się nieprzyzwoicie, czasem chodziliśmy na szaber – najlepsze morele były w ogrodzie klasztornym między Tamką i mostem Poniatowskiego oraz w ogródku w willi byłego I-go sekretarza Gomułki – tam trzeba było uważać bo miał dużego psa i jak zaczynało bydle szczekać, należało od razu wiać. Oprócz tego plaża na prawym brzegu Wisły i zaraz obok baseny, letnie kino Jutrzenka w Parku Kultury, mecze na Legii – wszystko oczywiście przez płot, kto by płacił za bilet.

Lekcje religii odbywały się w podziemiach kościoła, a nie w szkole jak obecnie. Pamiętam taka historyjkę, która stała się rodzinną anegdotą. Przed przystąpieniem do Pierwszej Komunii Świętej odbywał się egzamin, na który byli zaproszeni rodzice. Moi przyszli z moim młodszym bratem, w trakcie egzaminu ksiądz zadał pytanie - co oznacza przykazanie nie cudzołóż? I wskazał do odpowiedzi mojego młodszego brata, na co ten odpowiedział, że nie wie bo jest na to za młody. Wybuch śmiechu jaki się rozległ praktycznie zakończył egzamin.

Świetnym (moim zdaniem) dowcipem była historia z hejnałem mariackim. Kolega mieszkał na ul Górnośląskiej przy schodkach z oknami wychodzącymi na ulicę. Nagraliśmy na magnetofon hejnał mariacki (puszczany w radio zawsze o godz. 12-tej) i odtwarzaliśmy go o godz. 11-tej. Wszyscy przechodnie słysząc hejnał patrzyli na zegarki i przestawiali je na dwunastą. Ubaw mieliśmy przedni.

Ech, piękne czasy. Konflikty rozwiązywało się za pomocą solówek i potem było wszystko OK., używało się takich „śmiercionośnych” narzędzi jak proce, haclówki, łuki ze strzałami mającym groty z gwoździ, ze spluwek strzelaliśmy igłami z przymocowanymi piórkami (pięknie latały), nie raz w palcach wybuchły obierane korki, czasem ktoś (np. ja) zatarł sobie oczy karbidem podczas strzelania. Z resoru od samochodu mięliśmy zrobiona kuszę. Na rowerze i deskorolce jeździło się bez kasku, a wyprawialiśmy cuda – jazda równoległa na desce po ulicy Górnośląskiej (fakt że samochodów było dużo mniej niż teraz) polegająca na tym żeby strącić druga osobę z deski, wszystkie chwyty dozwolone. Zimą z całkiem sporych okolicznych górek zjeżdżało się na wszystkim co dawało jakiś poślizg (świetnie jeździ się w metalowej misce) z tym, że z reguły było niesterowalne co często kończyło się na drzewie, a zjazdy na butach bądź łyżwach czasem na pogotowiu.

Jakim cudem przeżyliśmy to wszystko i jeszcze do tego większość z nas wyszła jakoś „na ludzi”? – nie mam pojęcia.

I do tego jeszcze wspomina się to wszystko z sentymentem zamiast, na kozetce u psychoanalityka,  spowiadać się z traumatycznego dzieciństwa.

 

gschab
O mnie gschab

Wielbiciel rocka, piosenek Jacka Kaczmarskiego i żeglarstwa. Sybaryta

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości