Wchodzę do przedszkola. Zaraz rozpoczynam zajęcia. Jeszcze tylko myk do kuchni i kubek zimnej wody…
Prywatne placówki nie mają klasycznych pianin, tylko keyboardy. I życzą sobie, żeby do każdej grupy przechodzić z instrumentem. Wyciągam z szafy. Oczywiście, żeby wyciągnąć, muszę w myślach zawarczeć kurrrr… to dla mnie naturalny środek dopingowy. Niosę keyboard do sali. W pokrowcu. Za uszy. Mam wrażenie, że to jakaś tortura świętej inkwizycji wyciągająca mi rękę ze stawu barkowego. Ręka drętwieje… Zatem najczęściej wlokę go za sobą po podłodze.
Wchodzę do sali. Dzieci zobaczywszy mnie, podbiegają i zaczynają się na mnie wieszać, krzycząc z radości: „Pani Ooooolaaa!”. One chcą okazać miłość. One nie wiedzą… Nie wiedzą, że chcąc mi sprawić przyjemność, w efekcie przysparzają mi męki. To tylko dzieci. Dzieci, które kochają… Muszę zatem poświęcić się i odebrać od nich te dary. Pochylam się, przytulam je, mówię: ‘Moje kochane aniołki’… Czują się szczęśliwe. Ja wbijam na rozum, że też jestem szczęśliwa. Nie potrafię poczuć w takiej chwili w mózgu szczęścia. Każde moje pochylenie i zapieranie się rękami i nogami, by mnie nie powaliły z miłości na podłogę – to dla mnie jak przeciąganie samolotu przez Pudziana. Uciążliwy wysiłek. Dobrze, że dzieciaki nie codziennie mają takie wybuchy uczuć. :)
Wyciągam z pokrowca keyboard. Stawiam na dziecięcym stoliku. Zaczynamy lekcję. Ćwiczenia ruchowe przy muzyce. Masz, bieg, podskoki, na palcach, na piętach... W zależności od charakteru akompaniamentu i rejestrów muzycznych. Gram. Zdrętwiałe, trzęsące się w łokciach ręce od dźwigania instrumentu podpieram kolanami… To 3 minuty lekkiej ulgi dla rąk.
Piosenka. Nauka słów. Ilustracja ruchowa do niej. Muszę wstać i zacząć pracować całym ciałem. Dzieci naśladują. Śpiewam i wykonuję ruchy. Występują mi zlewne poty. Ciekną strużki po skroniach, policzkach, czole, czasem zsuwają się po nosie i kropelki spadają z jego czubka. Szybko ocieram, by nikt nie zauważył.
Nikt nie wie. W pracach moich nikt nie wie, że mam chorobę neuromięśniową. Nie chcę, żeby wiedzieli. Ludzie bywają podli i okrutni. Pod byle pretekstem ktoś może to wykorzystać, by wyrzucić mnie z pracy. No bo jak to? Niepełnosprawna rytmiczka? To i niepełnosprawne zajęcia.
Zaciskam zęby, cisnę siłą woli, by nikt nie zauważył, że coś mi w danej chwili dolega. Przy drugim powtórzeniu piosenki z ilustracją… zaczyna brakować tchu. Przerywam śpiewanie. Motywuję dzieci:
- No śpiewajcie, śpiewajcie, głośniej, bo nic was nie słychać.
Dzieci przejmują pałeczkę. Podkręcają wolumen swoich głosików. Mam kilka sekund na zaczerpnięcie tchu. Czuję się jak tonący. Trzy głębsze oddechy powietrza po długim przebywaniu pod wodą…
Po piosence zabawa tematyczna. Tłumaczę zasady. Gdy dzieci pojmą – bawią się już same. Ja tylko gram. Latami trenowałam umysł, jak dotrzeć werbalnie do dzieci, jak skupić ich uwagę, pobudzić wyobraźnię, by w lot chwytały to co im przekazuję, dzięki czemu mogę zaoszczędzić kilkadziesiąt dodatkowych ruchów pokazujących.
Pierwsza grupa po zajęciach. Idę do drugiej. Zaczynają się bóle mięśni. Partiami. Najpierw wzdłuż kręgosłupa. Schaby bolą jakby kto bejsbolem złomotał. Potem dołączają dwugłowe ramienia, naramienniki, czworogłowe uda, łydki… Stopniowo, kwadrans za kwadransem bóle zajmują prawie całe ciało. Czuję gdzie zaczyna się jeden, a kończy drugi mięsień. Ból mi to wskazuje.
Podczas zajęć w trzeciej grupie – spoglądam ciągle na wiszący na ścianie zegar. Ile jeszcze pozostało do końca zajęć? Kurcze… dopiero minęła minuta od ostatniego spojrzenia? A wydawało mi się, że kwadrans... Za chwilę znów spoglądam. Dopiero pięć minut...? Kryste, jeszcze 10 minut przede mną. Daj siłę, by wytrzymać. I jeszcze grupa czwarta…
Koniec. Minęło dwie godziny mojej pracy.
Boże! Dlaczego to tak długo trwało? Dlaczego te tortury ciągnęły się wieczność?
Idę do łazienki umyć ręce. Spoglądam w lustro. Twarz obwisła. Z osłabienia mięśni. Ciężko już nawet artykułować słowa. Mowa pod koniec zajęć stała się niewyraźna. Zdania rwane. Brakowało słów, by sklecić zdanie w jakąś sensowną całość. Wargi mam białe, jakby kredą posmarował. Oczy… jak u martwej ryby. Cera żółto sina... Wstrętny widok. Wyglądam odrażająco.
Przemykam korytarzem, by nikt mnie nie zaczepił z nauczycieli i nie podjął jakiejś przyjacielskiej gadki o wszystkim i o niczym. Nie mam siły na rozmowę. Potrzebuję ciszy i samotności. Potrzebuję snu. Jestem strasznie, ale to strasznie zmęczona. Jakbym cały tydzień w kamieniołomach głazy na plecach nosiła, nie spała, nie jadła...
Obiad. Siadam przy stole. Zawieszam wzrok na ścianie. Jestem już jakby w półśnie. Przestaję rejestrować co się dokoła mnie dzieje. Jem powoli. Mięśnie przełyku tak osłabione, że z trudem przełykam kęsy, żeby się nie zadławić. Nie mam już siły podnosić ręki ze sztućcem do ust. Mam wrażenie, że widelec waży kilogram. Aby skrócić sobie drogę od talerza do ust – zaczynam się garbić. W zasadzie jem zwinięta w literę C. Schodzi mi się prawie godzina…
Wychodzę z przedszkola…
Cdn.
Inne tematy w dziale Rozmaitości