Niniejszym rozpoczynam z zapałem nowy cykl tekstów o demokracji. W jednym wpisie wszystkiego wyłożyć się nie da, a raczej nie da się dryfować (bo daleki jestem od przypisywania sobie cechy nieomylności i umiejętności wykładania, o czym do znudzenia przypominam) z prądami różnorakich zagadnień. Dryfowania nie da się ująć w ramy systematycznego wykładu, ale mam nadzieję, że nie wpłynie to na odbiór tekstów - kilku filozofów na przykład, którzy znacząco wpłynęli na powszechnie wyznawane idee dryfowało bez ładu i składu, albo wprost drapowało się w szaty Pytii, a jak Europa długa i szeroka wszyscy traktują ich z poważaniem. Ale wróćmy do punktu, gdzie nasz dryf się zaczyna. Na mieliznę, znaczy. Czy demokracja może być totalitarna?
Wydaje się, że nie! Czujemy wszyscy, że zestawienie jest absurdalne, nieprawdaż? Bo z jednej strony demokracja. A więc taki system ustrojowy (wraz z wiązką idei i mitów założycielskich), którego osią są takie pojęcia jak: wolność, równość i "prawo do..." W demokracji każdy może gadać, co chce i żadna władza nie może za gadanie karać. To się nazywa wolność poglądów, a bez wolności poglądów demokracja jest niemożliwa, bo z sumy poglądów wyłania się pogląd władzy, a każdy z obywateli partycypuje we "władzy" władzy. Toatalitaryzm to coś demokracji przeciwnego. W totalitaryzmie nie wolno mówić tego, co się chce; można mówić, a raczej powtarzać to, co mówi władza. W totalitaryzmie pojęcie obywatelstwa nie istnieje, mieszkańcy krajów totalitarnych władzy zmienić nie mogą, a ich prawa zależą od władzy widzimisię. Obdarzeni są zresztą nie tyle prawami, ale całą masą obowiązków.
Ale czy zawsze pomiędzy demokracją i totalitaryzmem istnieje taka wewnetrzna sprzeczność? Zastanówmy się nad jedną sytuacją wyimaginowaną i kilkoma realnymi, choć - przyznaję - skrajnymi.
Najpierw imaginacja. Otóż wyobraźmy sobie, że wśród róznych wirusów pojawiających się na ziemi, pojawił się wirus nowy (nazwijmy go TUSK - IW [Trwałe upośledzenie Systemu Koordynacji Inteligencji i Woli]). Wirus hasa wśród obywateli demokratycznego państwa i infekuje. W ciągu tygodnia mamy epidemię, a po miesiącu pandemię. Wirus jest dość specyficzny. Nie powoduje żadnych w zasadzie skutków, które zagrażałyby fizycznemu zdrowiu. Ludzie funkcjonują pozornie jak dawniej. Psychologowie stwierdzają jedynie, że wśród zarażonych umiejętność posługiwania się takimi kategoriami ogólnymi jak: "dobro wspólne", "racja stanu", "inters nadrzędny", "większe dobro", "altruizm", "ochocze przedkładanie interesu społecznego nad własny" oraz rozumienie znaczenie tych pojęć spada do zera. Rozumiecie, że choć infekcja pozornie nieszkodliwa, to skutki dla demokracji mogą być katastrofalne, jako że nie sposób sobie wyobrazić prawdziwej demokracji w sytuacji, gdy większość obywateli nie rozumie pojęć, bez których nie może ona funkcjonować właściwie. Pytanie: Co w takiej, skrajnej sytuacji powinien zrobić demokratycznie wybrany rząd? Czy zawiesić demokrację na kołku, zająć się natychmiastowym odizolowaniem chorych od pozostałych przy zdrowiu? Wyprowadzić wojsko na ulicę, zmobilizować służbę zdrowia, zapędzić pod lufami karabinów uczonych do laboratoriów, żeby wynaleźli szczepionkę? Czy też ma uznać, że TUSK - IW nie jest groźny na tyle, żeby demokracji na kołek zawieszać? Dajmy rządowi szansę i powiedzmy, że epidemia jak się pojawiła tak znikła. Kto miał pecha ten zarażony, kto miał sczęście - zdrowy. 50/50% - tak się rozłożyło. No ale cóż, jak to w demokracji przychodzi czas próby. Próbą w demokracji są wybory. Jak pamiętamy do wyborów stanie 50% populacji zdrowej - demokratycznej znaczy się i 50% populacji chorej - to totalitaryści. Zarażeni - na szczęście - nie garną się do wyborów. Mają w nosie! Co ich to obchodzi? Ale demokracja bez uczestnictwa to też szczęście, ale jakby mniejsze. Jak zachęcić zarażonych do udziału? Czekać na wynalezienie szczepionki, czy skusić ich odwołaniem do niskich instynktów obiecując emerytury za darmo, płacę za coraz mniej wydajną pracę, zasiłki dla nihilistów, po pięć stów na dziecko małżeńskie, a po tysiąc za pozamałżeńskie?
Na te pytanie nie znam odpowiedzi. Całe to szczęście, że opisany wirus jest jak sen wariata, a współczesnym demokracjom nic podobnego zagrażac nie może i w spokoju pielęgnować mogą demokratyczne cnoty, jako że są zbudowane w oparciu o społeczeństwa, które pojęcia: "dobra wspólnego", "racji stanu", "interesu nadrzędnego", "większego dobra", "altruizmu", "ochoczego przedkładania interesu społecznego nad własny" wysysają z mlekiem matki.
A teraz przyjrzyjmy się sytuacjom niewyimaginowanym, choć skrajnym.
Powódź i wielki pożar lasu. Otóż obok sytuacji zwyczajnych, kiedy nie dotykają nas klęski żywiołowe, zdarzają się i stany nadzwyczajne. W stanach nadzwyczajnych demokracja nie działa! I w żadnym demokratycznym kraju nie robi się z tego problemu. Wiadomo - kiedy trzeba działać sprawnie, skutecznie i szybko wtedy nie ma czasu na dyskusje choćby i z tego względu, że większość ludzi nie ma właściwego rozeznania skali zagrożeń, metod służących ich powstrzymaniu, pojęcia zielonego o "dynamice pożaru lasu", "punktach kulminacyjnych wzrostu stanu wód w rzekach"; nie dysponuje jednym słowem ani wiedzą, ani instrumentarium. Wtedy do akcji wkraczają służby. Dokonują wysiedleń i przesiedleń, zatrzymań prewencyjnych, zajęcia mienia, niszczenia mienia (zdetonowanie wałów i zalanie kilku wsi, żeby oszczędzić miasto). Zachowują się - jednym słowem - jak typowa władza totalitarna!
Zanotujmy więc pierwszą osobliwość demokracji. Demokracja działa przy spełnieniu pewnych warunków. Demokraci zgadzają się gremialnie, że po przekroczeniu tych warunków demokracja ma prawo zachowywać się totalitarnie w celu obrony dobra większego niż mechanizmy demokratyczne, to jest życia, zdrowia i mienia obywateli. Tak jednak może być jedynie wtedy, kiedy mamy do czynienia z powodzią, wielkim pożarem lasu i epidemią TUSK - IW. Nie, przepraszam, wróć. Zauważyliście państwo pewien popełniony przez mnie nieświadomie błąd metodologiczny? Nie powinienem mieszać przykładów realnych zagrożeń z czysto hipotetycznymi (i mało prawdopodobnymi)! Chociaż z drugiej strony i powódź i wielki pożar lasu też są hipotetyczne... Za mało inteligentny jestem, żeby to rozstrzygnąć i w głowie się miesza. Sami państwo (demokratycznie) rozstrzygniecie co można, a co nie.
Zagadka dodatkowa: w tekście dopuściłem się szeregu manipulacji. Proszę spróbować je opisać, wskazać i nazwać. Że to zabawa nie fair? Takie metapisanie? Na swoją obronę dodam, że manipulacje są klasyczne i występują w mediach o milionowych nakładach w całym demokratycznym świecie od Berlina po Władywostok. Ja przynajmniej się przyznałem. A poza tym, jaka ta demokracja, jeśli świadomi obywatele byliby podatni na manipulację? To mogłoby się źle skończyć! A już zdecydowanie tak świadomi jak ci, którzy kształtują poglądy innych dzięki publikowaniu w salonie podatni na manipulacje być nie mogą!
W kolejnych wpisach spróbujemy porozważać demokrację w kontekście takich par pojęć jak prawda - kłamstwo (manipulacja), dobro - zło, piękno - szpetota.
Pozdrawiam
Inne tematy w dziale Polityka