Karol Wojtyła został biskupem w 1958 roku. Ja, wraz z rodzicami, zamieszkałem w Krakowie w tym samym roku. Miałem roczek. Urodziłem się na Śląsku, gdzie tata „odpracowywał studia”, jak to wymagało ówczesne prawo. Po wypełnieniu tego obowiązku rodzice powrócili do miasta, gdzie tatuś ukończył studia i do wyjazdu do USA w 1981 roku mieszkałem w Krakowie. Pierwsze dwa lata w Łagiewnikach, potem, od 1960 roku w „nowoczesnym bloku” na Grzegórzkach. Pełne luksusy: Ciepła i zimna woda, kaloryfery, łazienka a nawet telefon. Nasza „willa” w Łagiewnikach, niedaleko klasztoru siostry Faustyny, nie miała nawet kanalizacji, ani bieżącej wody. Nic dziwnego, że rodzice zamienili ją na "superkomfortowe mieszkanie".
Ja tego już oczywiście nie pamiętam, znam to z opowiadań rodziców. Jednak patrząc z perspektywy lat trudno nie zauważyć jak się moje losy przeplatały z losami przyszłego papieża. I nie będą to wspomnienia o wspólnych wyprawach w góry, czy spływach kajakowych. Ja w ogóle nie pamiętam, bym kiedykolwiek spotkał mojego biskupa. Pewnie miało to miejsce, ale po prostu nie pamiętam. A mimo to uważam, że nasze losy są ze sobą niezwykle związane.
Gdy Karol Wojtyła został wybrany papieżem, wszyscy byliśmy z tego bardzo dumni. Jednak u mnie był to chyba rodzaj dumy typu: „No, to pokazaliśmy tym komuchom!” Nie bardzo się wtedy interesowałem nauką Kościoła, nie ze wszystkim się zgadzałem, nie rozumiejąc pewnych nakazów. I gdy papież pierwszy raz odwiedził Polskę, nawet mi się nie chciało pójść na krakowskie Błonia. Miałem dwadzieścia dwa lata i ważniejsze spray na głowie, niż tłoczenie się na Mszy, która trwa godzinami. Poza tym i tak wszystko widać w TV.
Dlatego też jestem przekonany, że to, co się stało później z moim życiem to jest Jego zasługa. Że On mi to wymodlił. Jestem bowiem przekonany, że nasz papież modlił się o nawrócenie swych rodaków, a w sposób szczególny o swoją własną, krakowską diecezję. Bo ja, choć zawsze byłem „w miarę dobrym katolikiem”, starałem się chodzić na Mszę w każdą niedzielę i jak nagrzeszyłem, to zawsze ze skruchą spowiadałem się z tego, to jednak to wszystko wynikało bardziej z wychowania, niż z jakiejś głębokiej potrzeby serca, czy też prawdziwej miłości do Boga.
Rok 1981. Ja już po ślubie, moja żona jest w USA. Ja – po trzykrotnym zdaniu egzaminu na studia i trzykrotnej próbie podjęcia studiów trzeci raz wyleciałem z uczelni. Albo raczej machnąłem ręką na naukę, która mi szła jak po grudzie. Kolejny pobór do wojska się skończył, ciągnęło mnie za kierownicę i brakowało motywacji do nauki. Już wtedy moja pamięć była kulawa i po prostu… zresztą nieważne. Ważne jest to, że groziło mi zupełnie serio, że zostanę żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego (o ile można je było nazwać polskim) akurat na parę miesięcy przed Stanem Wojennym. Ale co mogłem zrobić?
Jednak moje losy potoczyły się zupełnie inaczej. Trzynastego maja 81 roku, w rocznicę pierwszego objawienia w Fatimie, zamach na papieża. W czerwcu 81 pielgrzymka z krakowskimi Paulinami na Jasną Górę. Miałem jechać księżym Żukiem, wieź cięższe bagaże. Bóg chciał inaczej – Żuk się zepsuł, a ja poszedłem na nogach. Pielgrzymka w intencji powrotu do zdrowia Jana Pawła, a ja z moją małą intencją otrzymania paszportu.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale wtedy nie miałem na to po ludzku żadnych szans. Przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej i żona w USA. Wprost mi powiedziano w urzędzie paszportowym: Dopóki żona nie wróci, a ty nie odsłużysz wojska, nawet się nie staraj. Ale ja chciałem do żony, a do wojska wcale mi się nie spieszyło. Bałem się wojska. Bałem się, że nie wytrzymam psychicznie. Że mogę strzelać nie w tę stronę w którą mi rozkażą.
Kolejny termin odbioru paszportu. Dla mnie wtedy dzień jak co dzień. Później dopiero skojarzyłem. To był 16 października. Rocznica wyboru papieża. Dostałem paszport, mimo, że milicjant bardzo uważnie przeglądał moją książeczkę wojskową z pieczątką: „Przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej”. Nie wiem do dziś jak to się stało. W paszporcie tym, który ciągle mam, jest data wydania: 13 październik 1981. To rocznica ostatniego objawienia w Fatimie. Przypadek? Hmmm…
Minęło wiele lat, zanim przyszło moje nawrócenie. Ten tekst i tak jest o wiele za długi i nic nowego w nim nie piszę. Opisywałem już tę historię kilka razy. Jednak jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to, co się dzieje z moim życiem jest „papiesko – fatimskie”. Bo Jan Paweł był „fatimskim papieżem”.
Moja przygoda z apologetyką. Moja przygoda z internetową ewangelizacją. Forum i blog. Moje wizyty w katolickich rozgłośniach i audycje z moim udziałem. Artykuły w katolickich tygodnikach, a nawet kazania na temat mojej osoby. I wreszcie Wspólnota Marto. Ale ja… Ja jestem porażką rodziców. Ja jestem czarną owcą w rodzinie. Ja jestem tym, co się mu nie chciało uczyć, co uciekał na wagary, co zamiast studiować poszedł do pracy jako kierowca, nawet nie mówiąc o tym rodzicom.
Nie chcę by to ktoś odebrał jako jakieś przechwałki, czy użalania się z mojej strony. Z jednej strony mojej zasługi tu nie ma żadnej. Z drugiej – nie bardzo mam być z czegokolwiek dumny i żałuję, że nie skończyłem studiów. Nie raz „gdybam”, co by było, gdybym… może poszedł na polonistykę? Dziennikarstwo? Może bez sensu była ta Politechnika, czy Akademia Ekonomiczna? Ale teraz i tak już się nic nie zmieni, a pracę swą lubię i nie wiem, czy byłbym szczęśliwszy gdybym robił co innego. Ale zawsze człowiekowi trochę żal. Jednak gdybym został w Polsce, gdybym został inżynierem, to czy dzisiaj byłbym bardziej usatysfakcjonowany? Czy mógłbym docierać do setek, tysięcy chłopaków zafascynowanych Ameryką i życiem truckera? Kto wie, jakby wtedy potoczyło się moje życie.
To, co się dzieje teraz w moim życiu daje mi ogromną satysfakcję. Cieszę się, że mogę coś zrobić dla Królestwa. Cieszę się, że jestem żołnierzem Pana, że jestem osłem, który może być Mu na chwilę przydatny. I tylko to się liczy. Nie bardzo wiem jak to się stało i kiedy. Jakby moje życie kierowało mną, a nie ja nim. To nie jest coś, co planowałem, czy nawet coś co sobie mogłem wyobrazić dwadzieścia lat temu. Co prawda zupełnie świadomie oddałem całe swe życie Panu, ale nie tak sobie wyobrażałem to, co On z nim zrobi. Nie bardzo rozumiem jak to się stało, że to mi sprawia taką ogromną satysfakcję i radość. Moje życie najbardziej zaskakuje samego mnie.
I wiem, że wielu czytających ten tekst wzruszy ramionami i powie: „A cóż takiego niby jest niezwykłego w twoim życiu? Kierowca piszący bloga? To ma być to niezwykłe doświadczenie?” I będą mieli rację. Obiektywnie patrząc z pewnością nie jest to nic niezwykłego. Ale ja to widzę inaczej. Dla mnie zawsze pozostanie to subiektywne spojrzenie.
Pisać, tak jak śpiewać, każdy może. Jeden lepiej, a drugi gorzej. Jednak nie każdy może założyć forum, który regularnie odwiedza ponad tysiąc osób każdego miesiąca. W marcu było tych gości 58 tysięcy. Mojego bloga na alleluja.pl, www.polon.us, odwiedziło już od 2003 roku półtora miliona gości. Nawet więc gdy 90% z nich wyjdzie tak szybko jak weszło, to widać, że docieram do wielu osób. A ja zwykle piszę dość trudne i ważkie teksty. To nie są jednoakapitowe notki o niczym.
Za to właśnie podziękuję jutro błogosławionemu Janowi Pawłowi. Za to, że nawet, gdy ja o Nim nie pamiętałem, On nigdy o mnie nie zapomniał. O anonimowym chłopaku z jego diecezji, o którym nigdy nawet nie słyszał. Ale jestem przekonany, że się za mnie modlił. I choć nigdy nie miałem możliwości ucałowania Jego dłoni, to przecież i w Kalwarii, i na Wawelu i w Bazylice Miłosierdzia w Łagiewnikach i na krakowskim Rynku chodziliśmy po tych samych kamieniach i ścieżkach. W Bazylice byłem nawet osobiście wtedy, gdy On ją konsekrował po raz pierwszy, w czasie swojej ostatniej pielgrzymki do Ojczyzny. I to był nasze najbliższe spotkanie. Tym bardziej jutrzejsza data jest dla mnie pełna znaczenia i symboliki.
Miałem napisać zupełnie inny tekst. Jak zwykle wyszło co innego. Pewnie powinienem to wywalić do kosza, ale niech zostanie. Wszyscy dziś mówią kim był Jan Paweł w ich życiu. Niech to będzie moje świadectwo. Mój papież nie od kremówek i nie od nart i kajaków, ale od nauczania czym powinno być prawdziwe chrześcijaństwo. Papież, który wymodlił mi pewne łaski i pokazał swym nauczaniem i swym przykładem jak żyć. I choć nigdy nie dorosnę Mu nawet do pięt, to zawsze będzie On dla mnie wzorem. I zawsze będę Mu wdzięczny za to, co dla mnie zrobił. Bo choć wiem, że wszelkie łaski jakie otrzymałem – otrzymałem od Boga, to wiem też jak ważne są modlitwy wstawiennicze. I jestem przekonany, że Karol Wojtyła, najpierw jako mój biskup, a potem jako nasz papież mi te łaski wymodlił.
Nasza Wspólnota Marto ma dwoje patronów: Franciszka i Hiacyntę. Małe dzieci z Fatimy, które właśnie Jan Paweł Drugi wyniósł na ołtarze. Od niedzieli będziemy mieli jeszcze jednego patrona: Błogosławionego Jana Pawła Wielkiego. Dlaczego? Myślę, że ten, kto przebrnął przez to, co napisałem powyżej, zrozumie.
Błogosławiony Janie Pawle, módl się za nami!