Ignatius Ignatius
60
BLOG

Death Denied: A Prayer to the Carrion Kind (2018) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Debiut Death Denied diabelnie sponiewierał. Nic dziwnego, że skończyło się czteroletnim odwykiem... Rzut oka na okładkę: to trzecie dzieło, które wyszło z pod ręki Anny Heleny Szymborskiej na potrzeby wydawnictw łódzkich southernowców. Z perspektywy czasu, budzi trwogę prekognitywny aspekt wizualny, drugiego długogrającego albumu.

Ważniejsze rzecz jasna co się za nim kryje. Jest to kolejna porcja trzech kwadransów z skorodowanym hakiem, wypełniona wysokoprocentowym graniem. Co istotne, Death Denied został uchwycony w momencie, gdy już wszyscy, od dawna byli dobrze zgrani, przy tym nieustannie rozwijający się twórczo i technicznie. Dla recenzującego to właśnie kwestia tworzenia jest najwyżej stawiana, i pod tym względem progres jest zachwycający.

Od pierwszego numeru słychać, że nie były to jałowe lata spędzone w przydrożnej spelunie gdzie karmi i poi się co raz bardziej nabrzmiały spleen. Zespół ciężko pracował tworząc godnego następcę Transfuse the Booze (2014).

Nie pozostało nic innego jak zmówić modlitwę za tych padlinożerców.

Otwierający „The Plague Doctor” już na starcie rozdaje karty, jak tam sekcja miesza, już od tego numeru słychać jak rozwinęły się umiejętności Tasiora, dając popis nowym manierom wokalnym. Coraz śmielej szarżuje swoim głosem. Uderzająco lepsza produkcja, czystsza, głębsza z zachowaniem tożsamego dla stylu zespołu brudu. Gitary szyją gęściej, wspierane przez uroczo rozklekotane partie gitary basowej Vincenta. Gitarowe solówki bardziej wyeksponowane bo i jest na czym ucho zawiesić.

Tłusty perkusyjny wstęp i soczysto krwiste pasaże na początku. Niepokojące fluktuacje gitary, stopniowo budują napięcie w „Wendigo”. Przejście w solidniejsze grzmocenie, bujające koncertowe emocje przeplatają się z melancholią. Intensywna praca sekcji rytmicznej, podwójna stopa Wici sieje zniszczenie. Pojawienie się w składzie nowego perkusisty odcisnęło piętno na tej płycie. Z perspektywy czasu, była to zmiana która zespołowi wyszła na dobre. Death Denied w tym kawałku odświeża swoją muzyczną propozycję o bardziej „nowoczesne” elementy, bardziej połamane struktury wszystko jednak odpowiednie zapatynowane.

Singiel wypuszczony na zwiad pt. „Black Orchid” niesie za sobą niespodzianki. Smętne wejście, spokojniejsze, knajpiane ale z odpowiednią doza ikry. Bardziej przebojowe, granie z przyprawiającym o mindfuck wokalizą Tasiora, mało który rasowy, zblazowany redneck by tak pojechał. Klasyczne granie i migotliwe solo na koniec – warto posłuchać kilka razy ten utwór skupiając się tylko na wiosłach. – Nie wiem czy jest to najbardziej reprezentatywny utwór dla całego krążka ale na pewno jeden z najbardziej zapadających w pamięci. 


Przenikliwe lodowate sprzężenie sprawiło, że myślałem, że „The Prince of Crows” będzie utrzymany w podobnym tonie (tempo i ciężar gatunkowy), jednak numer ten przeplatany jest bardziej energetycznymi, pustynnymi riffami. Podobnie jak w dwóch pierwszych kawałkach zespół czaruje dopracowanymi, technicznymi połamanymi zagrywkami. Jest miejsce dla ckliwego pitu pitu i drapieżnej szarży.  Wyróżnia się  stonowane krótkie solo - szkoda, że pociągnięto tego nieco dłużej.

W „Fallin’ Down” na dobre zwalniamy, pijackie wyciszenie, melancholia podszyta potęgą zadoomanej gitary. Death Denied czuje bluesa i w co raz bardziej pomysłowo żongluje muzycznymi gatunkami, umiejętnie znajdując wspólne mianowniki wśród rozłożystego rock and rollowego drzewa genealogicznego, nie wypierając się najstarszych i najgłębszych z korzeni. Podobne rozwiązania znane już z pierwszej płyty, na A Prayer to the Carrion Kind (2018) stanowią istny popis rzemieślniczego majstersztyku. Ozdobą jest subtelny, długi finisz z lejącymi się, łkającymi gitarami.  

W połowie płyty natrafiamy na bezcenny samorodek pt. „Branded” - toż to złoto jest, żywe złoto, podmuch totalny thrashowej nawałnicy, istna burza piaskowa po której szyby samochodowe zapiaszczone są do imentu. Jeden z największych faworytów na dwójce, ba w całym dotychczasowym dorobku. Za dzikość, nonszalancję, bezbłędne skandowanie, które podkręcają temperaturę. Na mój spaczony gust to winien być singiel, mający naganiać tłuszczę do rozmiłowania się w dźwiękach Death Denied Anno Domini 2018. To jest taki pocisk, że tydzień po przesłuchaniu prześladują mnie głosy drące się w środku głowy - branded

Pozostajemy w klimacie intensywnego lutowania. „Atlas” z miejsca przykrywa słuchacza lawiną gwałtownie kotłujących się riffów. W tym gitarowym gąszczu znalazło się miejsce, na chwilę przejmującej subtelności. Energetyczne, nerwowe spazmy gitarowe przełamują, oldschoolowy wydźwięk całokształtu. Zdeterminowany, szorstki wokal Tasiora momentami ustępuje pełnemu bólu zawodzeniu. Opary osobliwości wyzierają w połowie kawałka, nagłe zwolnienie tempa, Wicia odpala kruszącą serię na werblu. To wszystko stanowi forpocztę dla jarzącej oślepiającym światłem, sterylnej jak splunięcie whisky na jątrzącą się ranę postrzałową - długiej gitarowej solówki.

Kontrastuje z powyższymi sztosami „Among the Gravestones”. Wita nas z oddali zwichrowany, groźny kroczący riff niczym pokraczne monstrum z filmów wytwórni Hammer. W tle niepozornie drga, niebezpiecznie napięta stalowa lina gitary basowej Vincenta. Oldschoolowa, korzenna, doomowa jazda zaserwowana przez Marka Jabłońskiego, który od paru lat wiosłuje w Czerwonych Gitarach. Jak już może zdążyliście zauważyć od początku Death Denied był niezwykle gościnnym zespołem. Zapraszającym ciekawych aczkolwiek nie zawsze oczywistych muzyków. Na uwagę zwraca również cudnie zrealizowane bębny z lekkim ale naturalnym pogłosem. Minimalistyczne zagrywki, słodki łoskot talerzy akompaniuje Tasiorowi, który w pijackiej malignie mruczy, beczy, warczy a tak poważnie znów manifestuje swoje wokalne talenta.  

Grubo robi się w „Funeral Pyre” intensywniej, i gęściej roi się od gości – pełna chata to i melanż również na pełnej kurtyzanie (wypisz wymaluj biba jak w teledysku „Jack, Jim, and Johny” ). Przed Państwem obsługujący gitarę prowadzącą Rutkoś, znany m.in. z albumu Corruption: Devil’s Share (2014), Exilibris, Spirit, Vagitarians i wiele innych ciekawych projektów.

W telegraficznym skrócie Death Denied, Rutkoś i Seba (były śpiewak Leash Eye) zrobili nie mały Sajgon w tym numerze. Zbliżamy się do niesamowitego apogeum. Poprzedzone zawadiackim riffem przygotowuje do tektonicznego, miazmatycznego pasażu z sensualnie wijącą się w nieskończoność solówką - to jest jeden z tych momentów, które rzucają autentycznie na kolana. Na moje ucho „Funeral Pyre” to jeden z najlepszych polskich southernowych kawałków.

Sączy się gitarowy niepokój, aura niesamowitości roztacza się na początku „Hunting the Leviathan”. Jest w tym utworze coś dziwnie nienamacalnego. Rozmazane riffy wraz z tempem perkusji powodują intencjonalny dysonans - świetny patent, nawiedzone wycie w tle potęguje nastrój grozy. Mam poważny dylemat: nie wiem czy wolę Death Denied na wolno czy szybko – w obu tempach mają wiele do powiedzenia i świadczy (o czym już pisałem) o wszechstronności zespołu. Melancholijnie mesmeryczna melodia solówki wygasza polowanie na Lewiatana. Jest to kolejna mocno wyróżniająca się ścieżka na płycie i świadectwo, że druga połowa jest nieznacznie lepsza od pierwszej.

Niestety wszystko co dobre w końcu się kończy, „Gods of the Abyss” stanowi godne zwieńczenie znamienitego A Prayer to the Carrion Kind (2018). Rozmarzone nocne granie drogi. Przejażdżka wysłużoną bryką muscle car. Napisom końcowym towarzyszy senne solo, Tasior znów czaruje bogatym wachlarzem wokaliz. Temperatura rośnie znów spada, utwór ten przyprawiony został klawiszami Voltana - nie tak spektakularnie jak na poprzedniej płycie ale i tak jego mała rola uszlachetnia kompozycję.  

Nie żebym był fanem sztucznej rywalizacji i klasyfikacji w muzyce (na szczęście nie jest to dyscyplina sportowa) to jednak trudno obejść się bez jakościowych porównań.

Jeżeli zestawimy pierwszą płytę z drugą, to tak jakbyśmy porównywali blend z wysokiej półki z single maltem - obie kopią równo i srogo poniewierają ale szlachetniejszy jest w tym wypadku rocznik 2018.

Znacznie lepsza produkcja Heinricha, naprawdę stanął na wysokości zadania. W porównaniu z surowizną Transfuse the Booze (2014), któremu od razu zastrzegam - niczego nie brak nastąpił cywilizacyjny skok jakościowy. Tu wszystko jest dopieszczone, wyszlifowane ale z umiarem. Zachowaniem tożsamego dla zespołu stylu.

Szczęśliwie A Prayer to the Carrion Kind (2018) nie został przeprodukowany, każdy instrument i wokale są na swoim miejscu. Nie trzeba za bardzo wytężać słuchu, żeby rozebrać zawartość płyty na części pierwsze i policzyć wszystkie śrubki, nity i ćwieki. Co nie znaczy, że wszystko jest od razu podane na srebrnej tacy.

Co cieszy najbardziej Death Denied nie rozmienia się na drobne i nie stosuje wypełniaczy, byle dobić do stosownego czasu trwania albumu. Każdy utwór jest bardzo przemyślany, posiada swoją historię, naładowany własnym emocjonalno-ekspresywnym potencjałem. Sprawia to, że łódzki band nie wpada w pułapkę konwencji nagrywania w kółko tej samej płyty.

To co cieszy najbardziej słuchając drugiego długograja łodzian, to dowód na to, że mimo poruszaniu się w tak pozornie hermetycznej stylistyce jak southern - z odrobiną fantazji i otwartymi głowami można naprawdę poszaleć. Death Denied nie uciekł w asekuranctwo i nie popełnił banalnej kontynuacji. Poszli do przodu, słychać to na wielu płaszczyznach, począwszy od dojrzalszego i co raz bardziej świadomego operowania głosem przez Tasiora, po technikę instrumentalistów i w końcu to co najważniejsze wyostrzony zmysł komponowania, z którym w zasadzie problemu nigdy nie mieli.

Czy jest to najlepszy album Death Denied? Na to pytanie spróbuję udzielić odpowiedzi w następnej odsłonie cyklu.

Ignacy J. Krzemiński

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura