Ignatius Ignatius
90
BLOG

Idź: Pantera - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

5.06 w łódzkiej Atlas Arenie odbył się Metal Hammer Festiwal. W porównaniu do ostatnich edycji Mystic Festiwalu jawi się jako mikrofestiwal ALE za to tematycznie dość spójnym i przede wszystkim z headlinerem moim skromnym zdaniem, bijącym na głowę tegoroczną edycję gdańskiego festiwalu. Po ogłoszeniu trasy Pantery rękę dałbym sobie uciąć, że to będzie mysticowy joker w talii… a tu taka miła niespodzianka miast do Gdańska Pantera przybyła do Łódzkiej Atlas Areny.

Metalowy Festiwal w poniedziałek to coś, z czym się już pogodziłem... szczęśliwie konkrety zaczęły się po 17:00 - dwa otwierające zespoły śmiało można było sobie darować. Obie młode grupy są na etapie pozornego eklektyzmu, a tak naprawdę jeszcze same nie wiedzą, co chcą grać. Zastrzegam, że moje wąty dotyczą stylistyki - warsztatowo poszczególni muzycy są bez zarzutu, mogą poszczycić się niebanalną techniką.

Całość tegorocznej edycji festiwalu otwarta została przez polski zespół (choć ulokowany w Londynie), którym w nazwie zabrakło miejsca na literkę „s”…

AtAn

Tak naprawdę nazwa stanowi akronim od imienia artystycznego wokalistki Claudi ‘Atmaroop’ Moscoso i lidera zespołu, gitarzysty Andrzeja Czaplewskiego. AtAn do festiwalowego składu dołączył niemal w ostatniej chwili.

Kwartet interesująco oldschoolowy w swym numetalowo/alternatywno metalowym sznycie z wyraźnymi inklinacjami w stronę ambitniejszych technicznych rejonów z pogranicza djentu czy szeroko rozumianego współczesnego progmetalu. W porównaniu do takiego przykrego Fever333 to naprawdę obiecujący zespół... Na koncie mają album Ugly Monster (2022), na której gościnnie wystąpił magik parapetu - Derek Sherinian (klawiszowiec Dream Theater) oraz jeszcze ciepłą EPkę Abnormal Load (2023)

Perkusista Jerry Sadowski z maską kabuki przymocowaną do zestawu perkusyjnego (czyżby hołd dla ś.p. Joeya Jordisona?)
Oldshoolowo nowomodne granie z drapieżno-łagodnym głosem Claudią Moscoso, potrafi łagodnie smęcić i afektowanie ryknąć.

Program zespołu oparty o wspomniany debiut to nienagannie techniczne, dość melodyjne granie z wyeksponowanym basem Marcina Palidera (który na moje ucho jakby się jego potencjał marnował w takiej stylistyce).

Przy trzecim utworze zrobiło się ciekawie, zaczęło się od tripowych klimatów, które przełamane zostały w nu metalowe tony. Claudia bawiła się swoim głosem stosując w umiarkowany sposób różnego rodzaju ozdobniki i mruczanki.
Największe wrażenie chyba zrobił na mnie „Abducted” swoim dynamicznym, skocznym groovem. W kulminacyjnym momencie

Wokalistka ziała rozdzierającym growlem. Powrót do bardziej tripowego rozmytego, klimatycznego grania wzbogaconego o popisy gitarzysty i basisty. Nastąpiła próba rozkręcenia pierwszego festiwalowego moshu.

Ciszą przed burzą okazał się tytułowy utwór z debiutu „Ugly Monster”. Wokalna sielanka przytłoczona została mozołem lekko zwichrowanej ściany dźwięku.

Zespół wykorzystał okazję do zaprezentowania premierowo utworu „Amends” z wówczas nadchodzącej EPki. Było to pierwsze wykonanie na żywo. Gdzieś na pograniczu rapcoreu z growlowymi wstawkami i naprawdę niezłymi transującymi pasażami basisty.
AtAn nosi stylistycznie, ową wszechstronność odbieram jako tymczasowy brak zdecydowania. Obiektywnie jest czego posłuchać i w porównaniu do następnego zespołu nie wypada on najgorzej.

Drugim zespołem wystąpił na scenie tegorocznej odsłony festiwalu był rodem z Piotrkowa Trybunalskiego.

Subterfudge

Banalności grupie odmówić nie można. Niestety jest ofiarą silenia się na oryginalność. Przez to Subterfuge stał się do bólu pretensjonalnym. Zespół skrojony na miarę talent show w porywach na reprezentantów Eurowizji.

Osobną kwestią jest kuriozalny image: na sile pomieszanie z poplątaniem, każdy niby z innej bajki: androgeniczny perkusista (do końca trudno było jednoznacznie stwierdzić) pióropusz wodza  mógłby być  hołdem dla Zakka Wylda - takie przebieranki ćwiczone są od dobrych kilku dekad i w tak przaśnym wydaniu nawet nie wzbudzają większych emocji nie licząc ewentualnie politowania. Wszystko przebiła wokalistka pozująca na zużytą alternatywkę, która z dwa razy sięgnęła po elektryczne skrzypce, które ostatecznie sprowadzone zostały bardziej do rekwizytu niż pełnoprawnego instrumenty - te kilka intencjonalnych dźwięków z nich wydobytych niebyły warte wyciągnięcia z futerału…

Problem zespołu, który nie wie czego chce, zasłaniający się ideą muzycznej podróży kosmicznej… Rozumiem że zespół demonstruje swą wszechstronność, zajawkę na stylistyczny eklektyzm, szersze muzyczne horyzonty ale propozycja zespołu jest skrajnie niespójna. Insza inszość, że takowy modus operandi może i sprawdza się na konceptualnych albumach grupy - we fragmentaryczne ujęciu radykalnie traci.
Dziwić to może tym bardziej, że zespołowi stuknie niebawem dziesięciolecie. Mają na koncie trzy albumy w tym jedną nagraną z perkusistą Darayem.

Stylistyczny kocioł oparty jest na melodyjnym metalu czasem zapędzającym się w rejony melodeathu. Przykładem jest „Seven Kingdoms” z ostatniej płyty - ciężki początek, z damsko męskimi wokalizami. Bardziej połamany „Nightfall” z albumu Prometheus (2019) upstrzony epickimi falsetami.

Na domiar złego wrażenie psuło daremna performatywność powyższych utworów: machanie flagami z symbolem zespołu w pierwszym i zapalenia czegoś co miało być „pochodniami” w drugim.

Ciekawy był „Prometheus” pełen symfonicznych smaczków zanurzonych w tłustym groovie.  
Ostatecznie dało się wyłapać słuchalne momenty, dobrą opcją jest zamknięcie oczu aby oszczędzić sobie estetycznego horroru przebierankowej przaśności, która pod tym jednym względem zgrywa się z porąbanym muzycznym tyglem.  

Trzydziestoletnie doświadczenie, z nieustającym młodzieńczym entuzjazmem już w pierwszych sekundach przyćmił absmak dwóch pierwszych występów.


Flapjack

Po ubiegłorocznym hołdzie dla ś.p. Guzika, złożonym na klubowych deskach link w kraju Flapjack postanowił na dłużej być aktywnym. Zespół obchodzi ładny jubileusz, zapowiedziano premierę nowego albumu - pierwszą od płyty Keep Your Heads Down (2012).

Flapjack w warunkach dużej sceny tylko zyskał (jeden z lepiej nagłośnionych koncertów całego festiwalu). Od ostatniego koncertu na jakim byłem w Leśniczówce skład zasilony został o turntablistę, który wzmocnił rapcorowy charakter zespołu soczystymi skreczami. Wyszło to bardzo naturalnie, w efekcie materiał z dwóch pierwszych albumów wybrzmiał jeszcze bardziej rasowo, w duchu crossoveru lat 90.

Możliwe że przemawia przeze mnie nostalgia ale to brzmi nadal autentycznie świeżo.
Tak naprawdę dopiero na Flapjacku zaczęło się zagęszczać na płycie Atlas Areny, zaczęły się również poważniejsze tany pod sceną.

Ruthlessness is kicking your nasty ass
Blown in your own chest cuz it's a fuckin' blast


Zespół pojechał sprawdzoną wiązanką z dwóch pierwszych długograjów. Kipiące nieskrępowaną energią, szybkie łojenie osadzone na thrashowym kręgosłupie (głównie napędzanym przez Ślimaka) z idealnymi do skandowania tekstami. Powtórzę się naprawdę miło widzieć i słyszeć Litzę i Ślimaka na jednej scenie (stanowi to dla fana Drinkersów prawdziwą osłodę i tymczasowe ukojenie w tęsknocie za Kwasożłopami) zwłaszcza tak świetnie dźwiękowo zrealizowanym.

Pokaźne siedmioosobowe naleśnikowe stado, biegało, skakało, kopało niemiłosiernie publikę takimi siarczystymi razami jak „Ruthless Kick”, „Fairplay”, „Wake Up Deaf”. Jak ktoś złapał zadyszkę mógł na chwilę odsapnąć na „Death Elizabeth”.

U can do it
Just like Cameroon!


Chwila oddechu przydała się aby móc przygotować się na kolejną dawkę pozytywnego czadu pokroju: „Idol Free Zone” czy „Soccer-Kids from Africa” (z dedykacją dla Guzika).

Z obu krążków czerpano równo, więc można mówić o wzorcowym naleśnikowym secie. Znalazło się miejsce również dla „Ready to Die” z już bardziej eksperymentalnej płyty Juicy Planet Earth (1997).

Przede wszystkim należy odnotować przemycenie premierowego kawałka pt. „Dope Boy” z nadchodzącego albumu. Odczytuje to jako bardzo dobry prognostyk odnośnie jakości pierwszej płyty Flapjack od jedenastu lat, z Litzą pierwsza… od ponad ćwierćwiecza.

Kroto (wokalista Hope) dwukrotnie uprzedził fakty chcąc celebrować trzydziestolecie płyty Fairplay (1996) mimo to kapitalnie wpisał się w zespół i jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu (aż się prosi o gościnny udział w Luxtorpedzie – z Hansem mogliby sobie rapcorowo poszaleć).

Whooz next to the party?

Na koniec zagrali srogo bujający „Whooz Next” i o ile mnie oczy nie myliły to na scenę wskoczył podrzeć się do mikrofonu Jasta z Hatebreed. Na sam koniec w utwór wpleciono fragmencik „Bullet in the Head” komuchów z RATM.

Wyraźnie wyczuwalna jest chemia w zespole, zachowują się jakby te trzydzieści lat regularnie funkcjonowali w ramach naleśnikowego grania. Dla Wielebnego to musi być wspaniała odskocznia od Luxtorpedy gdzie pełni rolę frontmana i okazja do grania w innej stylistyce.

Występ Flapjacka należał do ścisłej czołówki tegorocznego festiwalu pod każdym względem.

Illusion

Czego nie do końca można powiedzieć o zasłużonym zespole dla polskiego rocka, który również powołano trzy dekady temu.
Lipa zapowiedział dziewięć szybkich i jeszcze szybszych utworów… choć to obowiązywało jedynie w nomenklaturze wokalisty.
Ilusion zagrało dość przekrojowo, w przeważającej mierze czerpiąc z pierwszych trzech wydawnictw, z małymi wycieczkami w stronę dwóch ostatnich płyt.

To co mnie uderzyło na samym starcie to niestety jakość brzmienia, która względem zwłaszcza Flapjack obniżyła się słyszalnie. Było bardziej surowo, brzmieniowo brudno i chropowato. Czyli tak jak wydawałoby się być powinno, ale w tej mierze poszło ewidentnie coś nie tak.

Zaczęto od kawałka „O iluzjach” z przedostatniego albumu pt. Opowieści (2014) szybko jednak zespół sięgnął po sprawdzone gniewne patenty w postaci „Kłów” z jedynki. W podobnym tonie utrzymany był pierwszy reprezentant trzeciego albumu – „Vendetta”.
Upiornie aktualny tematycznie „Kto jest winien?” z Anhedonii (2018) podtrzymywał nastrój wszechogarniającej przemocy.  

Bardzo pozytywnym momentem występu Illusion był symboliczny hołd dla Guzika w postaci utworu „Wojtek”, który w oryginale był śpiewany właśnie przez Guzika. Utwór pochodził z czasów kiedy to oba zespole razem koncertowały.

Cały wspaniałomyślny antyprzemocowy przekaz Tomasza Lipnickiego jak nożem uciął - pogrzebał sam lider zespołu. W dodatku w absurdalnie cyniczny sposób, przekreślił przesłanie przed chwilą śpiewanych tekstów. Im bliżej wyborów tym temperatura rośnie i zwłaszcza ci, co mają na ustach frazesy o miłości, równości, tolerancji, ba nawet jedności - sami wykluczają tych, z którymi się nie zgadzają ziejąc do nich nienawiścią. W jednej chwili Lipa śpiewa tekst „Solą w oku” a zaraz wpisując się w ośmiogwiazdkowy dyskurs Andrzeja Seweryna. Biorąc pod uwagę sferę tekstową Illusion – jak i jednym tchem, ochocze skandowani: „jebać pis” i „pierdolić przemoc”, wnioskuję, że Lipa dokonał właśnie swoistego coming outu: nawołując do cielesnej miłości z PiS, wyznał jednoznaczną chęć spółkowania z ciałem partyjnym. Pytanie z całym czy może z kimś szczególnym?!

Od tego momentu byłem zażenowany brakiem jakiejkolwiek logiki, konsekwencji i przytłaczającej hipokryzji…

Ciężko i brudno to były odczucia iluzoryczne w porównaniu z tym, co dopiero miało nadejść wraz z skutym lodem nowoorleańskim sludgem Crowbara.


Crowbar

Jak na mistrzów gatunku przystało zagrali dojmująco i monolitycznie. Zaczęli od dwóch walców z drugiego albumu (choć zespół traktuje go jako właściwy debiut), co stanowi idealną wizytówkę stylu grupy. Na pierwszy zimny ogień poszedł „High Rate Extinction” i „Fixation”. Hipnotycznie przytłaczający pokaz masowego dołowania. Tym samym karty zostały rozdane: kto lubuje się w takim złomowaniu okraszonym wokalem Kirka Windsteina (brzmiącego jakby na śniadania piwo zagryzał pokalami) był zadowolony w przeciwnym razie zaczął powoli umierać z nudów.

Jako ciekawostkę odnotować można, że perkusista Tommy Buckley wystąpił w koszulce rodzimych producentów stopy perkusyjnej Czarcie kopyto.

Nowoorleańskie łomy w ubiegłym roku poczyniły album Zero and Below (2022), z którego zapodano pieśń zatytułowaną „Chemical Godz” po tej zacnej świeżynce - poziomem nieodbiegającym od tego co zespół ronił przez ostatnie trzy dekady. Jakby na potwierdzenie, znów sięgnęli po Crowbar (1993) zapodając „Negative Pollution”. Owszem zdarzały się zdawkowe wycieczki po bardziej współczesnym repertuarze jak np. singiel promujący Sever the Wicked Hand (2011) pt. „The Cemetery Angel” ale najchętniej wracali do starego dobrego walcowania z eponimicznego albumu z którego zagrali jeszcze „All I Had (I Gave)”.

Wokalista w trakcie występu wspominał kilka razy o przyjaciołach z Pantery - rzeczywiście członkowie obu zespołów znają się i razem współpracowali gościnny udział Philla Anselmo i produkcja wspomnianego album Crowbar (1993) oraz współtworzenie nowoorleańskiego projektu Down.

Po tym nieskończenie długim strumieniu zimnego acz złowrogo tętniącego sludge metalu w najlepszym wydaniu przyszedł czas na znacznie żywsze granie.


Hatebreed

Albo scena metalowa nie młodnieje albo mamy do czynienia ze zlotem załóg z trzydziestoletnim stażem...
Czas na metalcorowy standard z Connecticut, pionierzy w doskonałej formie i kondycji, w momencie porwały do wspólnej jazdy łódzką Atlas Arenę.

Napisać, że było skocznie, siarczyście, gruz... to jakby nic nie napisać. Dla Hatebreed był to występ inaugurujący trasę po Europie. Publiczność dopiero na nich zaczęła się kumulować pod sceną. Zagrzewani entuzjazmem Jasty - rozkręcać, rozgrzewać przed historyczną sztuką.

Gitarowe pandemonium palące i szarpiące zachłanną infernalną lubieżnością, z równie mocarną sekcją rytmiczną, która miotała wiarą na prawo i lewo. Nie powinno więc dziwić, że sezon na stage diving został oficjalnie otwarty.

To metalcore napędzany testosteronem, nieskażony zniewieściałym wtrętami, które jak rak toczą od lat niniejszą stylistykę. Po ociężałym Crowbar - Hatebreed stanowił doskonały kontrast i odskocznię. Szybki pogrom, zajadle intensywny, skomasowany atak.
Zaczęło się od „Live for This”, który dwadzieścia lat temu promował The Rise of Brutality (2003).

Bezkompromisowy oklep na starcie. Nadający tempo, podtrzymywane przez ciosy z esencjonalnych dla Hatebreed drugiego, trzeciego i czwartego albumu.

Grubo zrobiło się zwłaszcza gdzieś w połowie setu, gdzie testowano strefę zgniotu pierwszych rzędów odpalając wiązankę: „Empty Promises” - otwieracz Satisfaction is the Death of Desire (1997), szybko poprawiono „Destroy Everything” z Supremacy (2006), bezpardonowo dobijając jednym z najmocniejszych punktów programu: „Smash Your Enemies”  z debiutanckiej EPki Under the Knife (1996) który zionął autentyczną soniczną nienawiścią gromiącą tytułowych wrogów.

Skończyli „I Will be Heard” i dobrze bo jeszcze trochę i nie byłoby czego zbierać... Wygar pierwsza klasa.
Cieszy to, że mimo stażu wciąż zespół czuje to co gra, wspomniany wokalista - prawdziwe zwierzę sceniczne skutecznie zagrzewał do moshu pod sceną. Reszta składu również dawała z siebie wszystko, przez co Hatebreed wyostrzył oczekiwania względem gwiazdy wieczoru.


Pantera
Po nieskończenie dłużącym się oczekiwaniu (a cenne były te chwile, ze względu na możliwość regeneracji po Hatebreed).
Było dużo pozytywnej nostalgii która biła z dynamicznych ujęć nagrań z życia około trasowego/ pozascenicznego. Pantera w czasach swej świetności wiedziała jak się bawić, wiedziała co to rock and roll... niestety nadal konsekwentnie odcinają się od działalności z lat 80. - pierwszych czterech albumów… a szkoda bo to też jest historia zespołu, którą zespół od lat w orwellowski sposób próbuje wygumkować ze swojego życiorysu.

Nie rozumiem malkontentów, że to pół Pantery. (Aż tak) Slayera tak nie podliczano, nie kwestionuje się autentyczności Megadeth, Deep Purple, Judas Priest czy ostatnich perypetiach personalnych Slipknota - przykłady można wymieniać jeszcze bardzo długo.

Faktem jest że zastąpić takiego gitarzystę jak ś.p. Dimebag Darrell (zmarły śmiercią nagłą 8.12.04 roku, zastrzelony podczas koncertu zespołu Damageplan przez byłego żołnierza Marines, który miał winić braci Abbott za rozpad Pantery), to rzecz arcytrudna. Wybór Zakka Wylda był słuszny i nie potrafię sobie wyobrazić w tym miejscu nikogo innego. Instrumentalista tej samej rangi i przede wszystkim przyjaciel, który od początku zastrzega, że nie będzie się silił na imitację. Do wyboru perkusisty - Charliego Benante z Anthrax również zastrzeżeń mieć nie można, swoją rolę godnie wypełnia.

Bardziej zastanawiałem się jak w tym wszystkim odnajdzie się Phil Anselmo - po rozpadzie Pantery jest oczywiście aktywnym muzykiem m.in. Down i później też solowy projekt Philp H. Anselmo and the Illegals, z którym nawiedziły nasz kraj i nawet przemycał w secie utworu Pantery. Przypomnę, że przez atak terrorystyczny na wieże WTC 11.09.01 pierwszy i jak się miało okazać pewnie ostatni koncert Pantery nie doszedł do skutku w Polsce. Dla Phila, (który wystąpił boso, obuwie założył po skończonej sztuce) czas się zatrzymał wizualnie i wokalnie tylko nie szalał na scenie jak w latach 90.

Jednak nie ma co porównywać trasy po klubach z przedsięwzięciem takiej rangi. Jak to sami członkowie zespołu ujęli do całego dziedzictwa Pantery.

Ideą przedsięwzięcia jest hołd dla całego zespołu z naciskiem na pamięć nieżyjących braci współzałożycieli. Dla wszystkich fanów, którym nie było dane usłyszeć panterowego czadu na żywo.

Tylko chwilę przed koncertem zastanawiałem się co zagrają - mogli zagrać naprawdę cokolwiek bo mają wyjątkowo równe albumy. Jednak nie obyło się bez niespodzianek. Chodzi o proporcje, zakładałem, że polecą głównie z Cowboys from Hell (1990) i Vulgar Display of Power (1992). Co do tego drugiego się nie pomyliłem, jednak na warsztat poszedł w równej mierze Far Beyond Driven (1994) - najintensywniejszy i najbardziej pojechany album Pantery.

Nagłośnienie było przepotężne i bez większych zastrzeżeń (były momenty, że Zakk zanikał w ścianie dźwięku ale to naprawdę detale).

Wystartowali bardzo mocno od przestawionego początku albumu Vulgar Display of Power (1992): „A New Level” i „Mouth for War” trudno o rzeczywiście o lepszy wybór - brakowało jedynie braci na scenie niech to będzie chyba najlepsza ocena całego koncertu jak i pomysłu na reaktywację zespołu w takim składzie.

Pochwalić należy efektowną oprawę pirotechniczną: zwłaszcza barwione na czerwono płomienie stanowiły dla mnie novum.


Zaskakująca ilość ciosów z Far Beyond Driven (1994) świadczyła o tym, że zespół nie zamierza oszczędzać publiczności i zademonstrował imponujący pokaz siły w postaci „Strenght Beyond Strenght”, „Becoming” (z fragmentem „Throes of Rejection”) i „Im Broken” (z jeszcze ciekawszym wykończeniem w postaci „By Demons be Driven”). Zrozumiałe, że nie mogli zagrać wszystkiego… ale szkoda, że nie zagrali tych kawałków w całości. To była wspaniała lekcja o tym jak z thrash metalu narodziła się nowa jakość mająca fundamentalny wpływ na rozwój muzyki metalowej lat 90.

Kontrowersyjne było dla mnie puszczenie po miazgatorskim „Fucking Hostile” nagrania „Cementary Gates” - na zasadzie przerwy przed bisami i okazji do dalszego wspominania braci Abbott. Dlaczego zespół po prostu nie zagrał tego utworu na żywo? Jakby zamiast tego wyciszaliśmy się przy wspaniałym wykonaniu „Planet Caravan”. Podczas tego magicznego coveru Black Sabbath perkusista opuścił swoją perkusję i zszedł do pozostałych członków zespołu gdzie czekał na niego specjalnie przygotowany zestaw do zagrania tegoż wyjątkowego  numeru. Wyszło arcy cudownie zwłaszcza przy akompaniamencie gitarzysty, który jak mało kto kocha i czuje Sabbathów.

Przyszedł czas na jeden z najbardziej wyczekiwanych utworów – „Walk” zapowiedziany Idź - zapadła chwilowa konsternacja zanim zaskoczyliśmy, że zapowiedziano ten utwór po polsku. Gościnnie w utworze wystąpił ledwo chodzący już Kirk z Crowbar - kazali iść a on już biedny ledwo łaził. W dalszej części już leciały same panterowe, intensywnie bujające szlagiery: medley „Domination” z „Hollow” i zamykający to wyjątkowe wydarzenie tytułowe „Cowboys from Hell” - buńczuczny hymn zespołu z piątego pierwszego albumu teksańskiej Pantery.

Ktoś z publiczności rzucił polską flagę - Phil nie do końca skumał co się wydarzyło i o mało nie doszłoby do skandalu - frontman bardzo szybko wybrnął z sytuacji i zadbał o to aby oddać należyty szacunek fladze. Nigdy do tej pory nie widziałem autentycznego przejęcia barwami narodowymi u występującego muzyka na scenie - ale to Teksańczycy mają po prostu we krwi. Schodzący ze sceny Phil Anselmo wdział buty na bose stopy i zaintonował „Stairway to Heaven”.

Pewnie przemawia przeze mnie sentymentalizm ale był to jeden z moich koncertów życia. Kolejne muzyczce marzenie spełnione.

Ignacy J. Krzemiński



Zobacz galerię zdjęć:

Atan Subterfudge Flapjack Illusion Crowbar Hatebreed Pantera
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura